- Czy możemy mieć dwa złote medale? - zapytał sędziego Mutaz Essa Barshim. Arbiter szybko przytaknął.
- Popatrzyłem na rywala, on popatrzył na mnie i już to wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy, że to już koniec - tłumaczył potem w rozmowie z dziennikarzami wzruszony Barshim i wyjaśniał dalej. - To jeden z moich najlepszych przyjaciół, nie tylko ze sportu. Dobrze się znamy, razem trenowaliśmy, a w Tokio spełnił się nasz sen. To jest właśnie duch prawdziwej sportowej rywalizacji. Tym, co zrobiliśmy chcieliśmy przekazać tę ideę w świat - opisywał Katarczyk jakby tłumacząc temu całemu światu, dlaczego konkurs skoku wzwyż na igrzyskach w Tokio ma dwóch zwycięzców. Dlaczego kibice przed telewizorami nie oglądali dogrywki? Nie poczuli ostatecznego rozstrzygnięcia, do którego sport wyposażony w super dokładne pomiary, tabuny sędziów i tony przepisów od zawsze przecież dążył?
- Mogli tak zrobić? No mogli. To zrobili i koniec dyskusji – ucina temat pytany przez nas o sprawę wicemistrz olimpijski w tej dyscyplinie z Atlanty i brązowy medalista z Barcelony, Artur Partyka. Dodaje, że sam gest sportowców, finał idealnie remisowej rywalizacji i wspólna radość zawodników, były największą wartością konkursu. - Sam byłem tym, co się działo na stadionie wzruszony, zupełnie jakby zawody wygrał ktoś z Polaków - opisuje nasz wybitny sportowiec.
Idea porozumień międzyludzkich
Wszystkim tym, którzy zastanawiają się, jak to się stało, że na najwyższym stopniu podium skoku wzwyż stanęli dwaj zawodnicy - Katarczyk Mutaz Essa Barshim i Włoch Gianmarco Tamberi - przypominamy. W konkursie obaj zaliczali każdą wysokość już w pierwszej próbie. Tak było od poprzeczki zawieszonej na 2,19 m aż do 2,37. Rozstrzygnięcie miało przyjść na wysokości 2,39. Jednak każda z trzech prób obu zawodników kończyła się strąceniem. Główna części rywalizacji w bitwie o złoto, zakończyła się zatem remisem. Przepisy w takich sytuacjach dają dwie możliwości. Albo przeprowadzamy dogrywkę według zasady, pierwszy, który nie skoczy danej wysokości w rundzie zostaje wicemistrzem, albo kończymy rywalizację, bijąc brawa obu najlepszym zawodnikom. Katarczyk i Włoch nie potrzebowali zbyt wiele czasu na te drugie rozwiązanie. Wyściskali się i poszli świętować swój sukces. Od części fanów zebrali brawa, choć przejawiały się też głosy zdziwienia.
"Po to są dogrywki, by wyłonić zwycięzcę". "Bez sensu. A jakby czterech miało takie same wyniki?" - wrzucali swoje komentarze na portale społecznościowe kibice.
- Dla mnie to jest prosta sprawa i nie ma żadnego problemu - mówi Sport.pl pytany o wydarzenia z Tokio Partyka. - Rozstrzygnięcie tego konkursu to było wspaniałe potwierdzenie pięknej idei igrzysk, którą głosił Pierre de Coubertin, dotyczących porozumień międzyludzkich. Zresztą wnioskodawcy tego przepisu o sposobie wyłonienia zwycięzcy, mieli na myśli właśnie ideę swoistego rozejmu, porozumienia, którą w szczególnym przypadku oddali w ręce sportowców. Skoro przy różnych poważnych konfliktach, nawet zbrojnych, jest idea rozejmu, to dlaczego dziwić się jej w sporcie? Ja tego zdziwienia w komentarzach zupełnie nie rozumiem - mówił nam Partyka. Zresztą podkreśla, jak szczególny był to konkurs dla jego dwóch bohaterów.
Włoch z powodu kontuzji opuścił już igrzyska w Rio w 2016 roku. Prawdopodobnie nie pojechałby do Japonii, gdyby rywalizacja odbyła się w pierwotnie zakładanym terminie. Również walczył z urazem. To dlatego na stadion w Tokio zabrał symbol swojej walki z przeciwnościami losu – duży opatrunek, który wyglądał jak gips. Piękne w całej sprawie jest zresztą to, że Barshim pomagał Tamberiemu w leczeniu kontuzji. 30-letni Katarczyk, który w Londynie zdobył brąz, a w Rio srebro, sam miał już tylko jedno złote marzenie. W Tokio mógł je przeżywać po emocjonującej rywalizacji ze swym kumplem i dzięki przepisom dotyczącym rozstrzygnięć o wyłonieniu mistrza. Te resztą zastosowanie mają sporadycznie.
- To się w skoku wzwyż zdarza rzadko, ale się zdarza. Przecież w halowych mistrzostwach świata w Sopocie złotem z Rosjanką Mariją Aleksandrowną Kucziną podzieliła się Kamila Lićwinko - przypomina historię z 2014 roku Partyka. Wówczas to Polka zaproponowała Rosjance takie rozwiązanie, a ta się od razu zgodziła. Na igrzyskach olimpijskich dzielenia się złotymi medalami nie widziano jednak dawno.
Raz na 100 lat, czyli rzadkie dzielenie się mistrzostwem
Ostatnie dzielenie się pierwszym miejscem olimpijskiego podium w statystykach datowane jest na rok 1912 i igrzyska w Sztokholmie. Okoliczności tej historii były jednak zupełnie inne, raczej smutne.
Wtedy to w konkurencjach dziesięcioboju i pięcioboju triumfował Amerykanin Jim Thorpe. Został on jednak zdyskwalifikowany przez MKOl z rywalizacji, bo okazało się, że kiedyś otrzymał wynagrodzenie za epizod z czasów, gdy był baseballistą, a na igrzyskach mieli wtedy startować amatorzy. To uczyniło go zresztą pierwszym w historii sportowcem zdyskwalifikowanym za bycie profesjonalistą. W takiej sytuacji złoto otrzymali zawodnicy, którzy zdobyli srebrne medale, Ferdinand Bie z Norwegii w pięcioboju i Hugo Weislander ze Szwecji w dziesięcioboju.
Tyle że 70 lat po igrzyskach w Sztokholmie Thorpe został oficjalnie ułaskawiony przez MKOl. Było to już 29 lat po jego śmierci. MKOL zdecydował się zwrócić mu złoty medal, ale nie zabierał ich też Norwegowi i Szwedowi. Tak więc swoje wygrane Amerykanin w dwóch konkurencjach podzielił z rywalami.
Do specyficznego podzielenia się medalami doszło też w roku 1936 podczas igrzysk w Berlinie. Wtedy chodziło jednak o wyłonienie wicemistrza olimpijskiego w skoku o tyczce. Dwaj japońscy zawodnicy walczący o drugie miejsce mieli taki sam wynik i odmówili udziału w dogrywce. Poproszono ich, by sami rozstrzygnęli, kto dostanie srebrny, a kto brązowy medal. Po długiej dyskusji uznali, że wygra ten, który jako pierwszy osiągnął najlepszą wysokość. Po powrocie do ojczyzny koledzy postanowili jednak połączyć zdobyte medale. Przecięli je na pół i wymienili się nimi. Potem każdy wytopił sobie brązowo srebrny medal. Zostało to nazwane "medalami przyjaźni".