Berlin, okręg Treptow-Koepenick, niedaleko brzegu Sprewy. W otoczeniu siedzib firm, sklepów budowlanych i szkół idealnie wtopionych w krajobraz nowoczesnego obszaru niemieckiej stolicy, stoi spory, stary budynek. Ma duży gmach, a pośrodku dachu wyrasta komin. Wygląda jak fabryka. I faktycznie: jest fabryką medali dla niemieckich sportowców.
FES to po niemiecku Institut fuer Forschung und Entwicklung von Sportgeraeten, czyli Instytut Badań i Rozwoju Sprzętu Sportowego. To centrum technologiczne, gdzie naukowcy i specjaliści pracują nad rozwiązaniami, które później mają pomagać osiągać sukcesy w piętnastu dyscyplinach: przede wszystkim kolarzom torowym, bobsleistom, wioślarzom, żeglarzom, a stosunkowo od niedawna - czternastu lat - także kombinatorom norweskim oraz skoczkom narciarskim.
Gdy przejdzie się przez przeszklone drzwi, w holu budynku instytutu wita nas ściana chwały - plansza z wypisanymi zdobywanymi medalami od początku jego istnienia. Za nią pośrodku kręconych schodów stoi bob oznaczony logo instytutu. To symbol jego sukcesów, dyscyplina, w której FES znany jest najbardziej.
FES to jednak nie wszystko. 200 kilometrów dalej w Lipsku, tuż obok Red Bull Areny, stadionu RB Lipsk, mieści się IAT. To Institut fuer Angewandte Trainingswissenschaft, czyli Instytut Nauk o Szkoleniu Stosowanym. FES odpowiada głównie za rozwiązania technologiczne i proces ich powstawania, a IAT za grono specjalistów analizujących dane i prowadzących badania formy zawodników. Jest dość jasny podział na zaplecze technologiczne i analityczne.
IAT i FES to główne centra technologiczne sportowych Niemiec. Ogółem są 24 oddziały, dwa największe w Berlinie i Lipsku, a do tego 22 mniejsze, spełniające konkretne funkcje, m.in. w Monachium, Kolonii, Dreźnie, Brunszwiku, czy Oldenburgu. Poza nimi dostosowywane pod badania są także poszczególne obiekty sportowe i wokół nich też buduje się niewielkie zaplecze pozwalające na przeprowadzanie badań, czy dostarczanie dużej ilości sprzętu, np. w Oberhofie, czy Niederlehme.
Naukowcy pracują nad "projektami". Czasem obejmują one szerokie działanie i rozwój kilku elementów sprzętu lub metod treningowych. Innym razem skupiają się na niewielkich rzeczach, które według nich mogą mieć ogromne znaczenie. Poza tym, nie chodzi tylko o to, co robi IAT i FES, ale przede wszystkim o to, kto tworzy nowe urządzenia, czy szuka materiałów potrzebnych do usprawniania sprzętu. Robią to dla nich osoby zajmujące się konkrentymi dyscyplinami sportu przez lata, mające ogromne bazy danych, wykonanych badań i dzielące się ich rezultatami, czy wnioskami.
Te wielkie zasoby wiedzy i know-how to kwestie, na które IAT i FES przeznaczają największą część swoich budżetów - FES blisko 70 procent, IAT ponad 80 procent. A pieniądze, którymi dysponują obie instytucje, są wyznaczane przez niemiecki rząd. Na 2024 r. to aż 22,6 mln euro. Kwota miała zostać zredukowana o 5,4 mln ze względu na zaplanowane latem zeszłego roku cięcia. Jednak oba instytuty przy pomocy mediów nagłośniły sprawę i nakłoniły lokalnych polityków do wsparcia. W efekcie usunięto plany redukcji finansowania i nagłośniono ich znaczenie dla niemieckiego sportu.
Fakt, że oba miejsca zyskują pieniądze właśnie dzięki państwu, jest ich ogromną, jeśli nie największą, przewagą nad innymi krajami. Wielu ekspertów twierdzi, że nikt nie inwestuje w sport w ten sam sposób, co Niemcy. I nie chodzi tu o same środki, bo budżet porównywalny z nimi w co najmniej kilku sportach ma nawet Polska. Chodzi o to, na co przeznaczają dostępne środki.
Do pokojów zarówno budynku w Berlinie, jak i Lipsku, trudno uzyskać dostęp. Z holu nikt nas nie wyprosi, korytarzem się przejdziemy, ale w konkretne miejsca nikt nas już nie wpuści. Niemieckie media dostają się do warsztatów, czy gabinetów IAT i FES w dni medialne organizowane co dwa lata tuż przed igrzyskami olimpijskimi. Na inne prośby, zwłaszcza dziennikarzy zagranicznych, odpowiedzi są zazwyczaj negatywne. A nawet, gdy sam instytut się zgodzi, to problem sprawia sama osoba odpowiedzialna za daną dyscyplinę lub kierujący nią związek. Gmachy insytutów w Berlinie i Lipsku są jak twierdze. To tajne laboratoria Stefana Horngachera i trenerów działających w innych dyscyplinach wspieranych tam przez niemieckich naukowców. W jednym z pomieszczeń, gdy odwiedziliśmy FES w Berlinie, zostawiono jednak otwarte drzwi. A za nimi na biurku widać było biało-czarny but firmy Rass używany przez wielu czołowych skoczków.
Skąd skoki w FES i IAT? W Lipsku działa Soren Mueller, pseudonim "Medalmaker". To jeden z najważniejszych naukowców działających przy skokach. Robi to od lat, bada technikę skoczków i na tej podstawie napisał dziesiątki prac, które tłumaczą zawiłości dyscypliny, która dla wielu jest zagadką. Znakomicie rozumie choćby system przyznawania punktów za wiatr i jego pomiarów na skoczni, który sam pomagał usprawnić. Jest jednak jednym z tych, których pomoc można uzyskać tylko, jeśli odpowiednio się zapłaci. Działa dla Niemców na wyłączność, a na skoczni pojawia się w kadrowej kurtce. Choć na zewnątrz działa dość rzadko. W IAT ma wsparcie w byłym skoczku, Mario Kuerschnerze, z którym w trakcie konkursów siedzi w specjalnej kabinie z podglądem skoków z różnej perspektywy na paru komputerach. W FES dyrektorem działu rozwoju sprzętu w skokach jest Christian Opitz. W Niemczech nie chodzi wcale o liczbę specjalistów, a ich jakość.
- Wszystko zaczęło się w 2010 roku. Współpracę nawiązaliśmy po tym, jak Simon Ammann zmienił świat skoków swoimi wiązaniami z zakrzywionymi bolcami na igrzyskach w Vancouver - mówi nam Werner Schuster, trener niemieckich skoczków, który jako pierwszy wpadł na pomysł współpracy z opłacanymi przez rząd instytutami szukającymi innowacji w sporcie. - Wtedy wszyscy uświadomili sobie, że ze sprzętu da się wyciągnąć o wiele więcej niż podejrzewali. Trzeba było takie stworzyć. Najpierw potrzebujesz mieć własne know-how, ale także pieniądze, którymi opłacisz specjalistów i materiały. FES ma spore tradycje w działaniu w sporcie we wschodnich Niemczech, zwłaszcza w bobslejach, kajakarstwie, czy kolarstwie. Nie byłem jednak pewny, czy to odpowiednia opcja dla skoków narciarskich, bo Berlin jest dość daleko od Alp. Wiedziałem, że w przypadku wiązań, a później także reszty sprzętu, będzie sporo testów i poprawek, więc i jeżdżenia w górę i w dół przez całe Niemcy. Ze stolicy na skocznie i z powrotem. Gdy zobaczyłem sam instytut, wszystkich naukowców, pomieszczenia i mając zapewnienie, że to przecież projekt finansowany przez niemiecki rząd, ostatecznie zaakceptowałem tę współpracę - tłumaczy szkoleniowiec.
- W instytucie zainwestowano spore środki, dzięki którym produkowano nasze własne, nowe rozwiązania i tony sprzętu, który mogliśmy przetestować, potem poprawić, a nawet stworzyć na nowo - mówił nam w długiej rozmowie były sprzętowiec Niemców, Roland Audenrieth. - Na początku zawsze jest sporo kiepskiej jakości materiałów, czegoś, co odrzucamy. Mówimy: "Ok, to bzdura, a nie coś, co sprawdzi się w skokach". Mamy jednak przeogromny katalog sprzętu, urządzeń i rozwiązań, do których cały czas dochodzą nowe rzeczy. Zadajesz menedżerowi pytanie: "Możesz nam stworzyć coś takiego?". Nie wierzysz, że odpowie twierdząco, a on tylko skina głową i niedługo po twojej prośbie i krótkim okresie pracy nad danym rozwiązaniem, wszystko jest gotowe. Mogą wykonać absolutnie wszystko - ocenił.
- Musieliśmy trochę zmienić ich podejście do pracy. W instytucie przyzwyczajeniem jest praca nad długofalowymi projektami. Np. w kolarstwie torowym działa to tak, że robią research, konstruują rower w dwie godziny, potem wyciągają dopiero na igrzyskach i zdobywają medal. Powiedziałem im, że w skokach to nie przejdzie. Tu zmienia się tak dużo, że trzeba taki model sprzętu ciągle testować i rozwijać. Jednocześnie skoczek uczy się, jak działa to wiązanie, przyzwyczaja się do sprzętu. To nie jest jak z samochodem, że wsadzisz do niego kierowcę i jeśli masz odpowiedni model oraz dobrze dobrane ustawienia, to będziesz szybszy. Tu to tak nie działa. Dlatego chwilę zajął nam odpowiedni dobór sposobu współpracy - opisuje Sport.pl Schuster.
- Jestem z siebie dumny, że miałem odwagę, żeby zacząć ten proces pracy z instytutem w Berlinie. Do tamtego momentu najwięcej współpracy było jednak z tym z Lipska, a on zajmuje się głównie analizą ruchu. Ma naukowców i specjalistów, którzy badają dane i pomagają wyciągać wnioski. W Berlinie skupiają się bardziej na sprzęcie. Niemieckie skoki wciąż korzystają na tej współpracy, a Stefan Horngacher czy Horst Huettel pewnie dalej często latają do Berlina, żeby wszystkiego dopatrywać - dodaje Austriak.
Pierwszym produktem, który udało się stworzyć FES, były wiązania podobne do tych, które w 2010 roku pokazał światu skoków Simon Ammann. Później ich projekt jednak rozwijano i Niemcy sami wprowadzili do nich rozwiązania, których nie ma nikt inny. Nawet nie do końca wiadomo jakie. Ale skoro nie używają tych tworzonych przez firmę Petera Slatnara, obecnie najpopularniejszą w stawce Pucharu Świata, to muszą oferować coś wartościowego.
- Jako pierwszy nowe wiązania, takie jak Ammanna, dla całej stawki Pucharu Świata zrobił właśnie Peter Slatnar. My tworzyliśmy je nieco później, zastanawialiśmy się, jakie ma być nachylenie buta skoczka, którego materiału użyć. Pracowaliśmy nad tym i pamiętam, że raz na obóz do Courchevel we Francji zabraliśmy dwóch inżynierów z instytutu i cały bus sprzętu. Cały tydzień tylko testowaliśmy i patrzyliśmy, jak zachowują się wiązania. Skupiliśmy się nie tylko na tylnej części, ale też przedniej, bo często zapomina się, że w tym rozwiązaniu chodzi też o bezpieczeństwo skoczków. To ona pomaga szybko "pozbyć się" narty w razie upadku. Dla mnie to kluczowe zwłaszcza w przypadku juniorów - wskazuje Werner Schuster.
- Kiedy zaczynaliśmy pracę nad wiązaniami w 2010 roku, wciąż miałem drużynę doświadczonych zawodników: z Martinem Schmittem, Michaelem Uhrmannem, Michaelem Neumayerem, ale było też dwóch młodszych, czyli Andreas Wank i Severin Freund. Wtedy Freund był w tej grupie najsłabszym ogniwem. Chcieliśmy jednak, żeby się rozwijał, bo miał przed sobą sporo skakania. Zrobiłem z niego testera sprzętu - zdradza Schuster. - Gdy masz nowy sprzęt i dasz go od razu Kamilowi Stochowi, pewnie spytałby się: "A ktoś go wcześniej używał?". Doświadczeni zawodnicy nie chcą się rozstroić i mają wątpliwości, czy nowy sprzęt będzie odpowiedni, a młodsi szukają swoich szans, więc są gotowi próbować takich rozwiązań. Severin miał kompletnie inne podejście. Czuł się wręcz trochę wyróżniony, że go wybrałem i że mógł pomóc rozwijać nowy sprzęt. Mówił: "Skok poświęcony na test sprzętu nigdy nie jest zmarnowany". Podobało mi się jego podejście. A te wiązania bardzo mu pomogły i jego skoki z nimi zaczęły wyglądać zupełnie inaczej. Finał tej historii wszyscy znamy: dwa lata później wygrywał zawody Pucharu Świata, a w 2015 zdobywał złoto mistrzostw świata i Kryształową Kulę - opisuje szkoleniowiec, który obecnie współpracuje z niemieckimi juniorami.
Wiązania tworzone przez FES testował także Martin Schmitt. - Zwłaszcza w moim ostatnim sezonie skakania. FES zajmuje się głównie innymi sportami, w tym kolarstwem torowym i pamiętam, że miałem kiedyś prototyp wiązania do przetestowania na skoczni. Wyglądał jak jakiś łańcuch rowerowy, był trochę szalonym rozwiązaniem. Lubiłem w tym skakać, ale nikt inny go nie stosował. Cóż, gdybym wygrywał to pewnie wszyscy dziś by je mieli - wspominał były skoczek, a obecnie ekspert Eurosportu w rozmowie ze Sport.pl w czasie Turnieju Czterech Skoczni.
Wiązania, czy nawet karbonowe wkładki do butów, które tworzy FES, to jedno. Liczy się także to, w jaki sposób Niemcy starają się kontrolować to, co ich zawodnicy wykonują na skoczni. FES wyprodukował Niemcom dwie skrzynki - jedną bardzo małą, niebieską, którą umieszcza się na powierzchni narty, a ona potrafi mierzyć odpowiednie parametry i zbierać dane, a drugą, którą umieszcza się na rozbiegu skoczni, pomiędzy torami najazdowymi. Też służy głównie analitykom, ale później i trenerom.
- Mamy urządzenie, które mierzy i przedstawia później, jak ułożona jest stopa zawodnika wewnątrz buta w trakcie pozycji najazdowej. Z której strony naciskał mocniej, z której mniej. Potem wiemy, co może poprawić. Nie musimy nic zmieniać w bucie: pokazujemy taką analizę zawodnikowi, a on wie, gdzie popełnił błąd i jak musi dostosować pozycję. Potem może odpowiednio pracować nad błędem. Na najeździe rozstawiamy też malutkie kamery, które nagrywają zawodnika na rozbiegu i możemy zobaczyć np. jego pozycję najazdową od tyłu, pod kątem, którego nie doświadczysz w żaden inny sposób - tłumaczył nam Roland Audenrieth.
- Zazwyczaj nowe sprzętowe rozwiązania testowaliśmy w ten sposób, że po pierwszych treningach na skoczni i sprawdzeniu, jak zawodnicy układają się w locie, czy pozycji najazdowej, jechaliśmy do tunelu aerodynamicznego stworzonego przez Audi i tam testowaliśmy te rozwiązania tak, żeby je potem odpowiednio rozwinąć. Nie chodzi tylko o wiązania, czy buty, albo wkładki. Nawet smary do nart, choć w ich przypadku rozwój jest coraz trudniejszy. Lepiej zadbać o strukturę nart, odpowiednie kształty, które możesz na nich stworzyć. Spędzaliśmy sporo czasu, żeby zyskać na tym pewną przewagę, żeby je odpowiednio dobrać. Co roku je zmienialiśmy, rozwijaliśmy, w Niemczech staramy się nigdy nie stać w miejscu. Czasem wracaliśmy do niektórych rozwiązań, nie porzucaliśmy tych, które zmienialiśmy, bo wiadomo było, że jeszcze mogą się przydać. Nasza baza takich rozwiązań zrobiła się ogromna - ocenił były sprzętowiec Niemców.
- W kwestii sprzętu poza wiązaniami pracowaliśmy także choćby nad lepszym dostosowywaniem butów do reszty sprzętu, bo w skokach wszystko działa jak naczynia połączone, musi ze sobą współgrać. Instytut zapewnia ci też znakomity system researchu o technice zawodnika, np. pozycji w locie, czy tym, co się dzieje w trakcie odbicia. Byliśmy też jednym z pierwszych zespołów, który miał tak dobrze dopracowany system wideo na treningach. Stworzono nam coś w rodzaju naszej własnej sieci, dzięki której błyskawicznie przesyłaliśmy film z odbicia do zawodników na dole skoczni. Mogli wszystko oglądać tuż po wylądowaniu skoku. A wtedy nie było jeszcze tak łatwo jak teraz, gdy są chmury i wszyscy mogą to robić jeszcze płynniej - podkreśla Werner Schuster.
Zaplecze technologiczne Niemców pozwala im nie tylko na sprawdzanie własnych rozwiązań i analizowanie tego, jak wypadają ich zawodnicy. Gdyby tylko chcieli, mogliby szpiegować innych. Nie tylko na zawodach, na których mają choćby wielki mózg ich sprzętowych operacji, Sorena Muellera. Okazuje się, że ich skocznie - na pewno te w Oberstdorfie, Klingenthal, Oberhofie i Garmisch-Partenkirchen są podpięte pod monitoring i system kamer, a także urządzeń zbierających przeróżne dane i statystyki. Najlepiej obrazuje to artykuł opublikowany przez Update, czyli magazyn firmy Phoenix Contact, w którym wypowiada się wspomniany Mueller, a tekst opatrzono zdjęciami kamer i czujników rozmieszczonych w różnych miejscach na skoczni Schattenbergschanze w Oberstdorfie. Skala tego, w jaki sposób można tak kontrolować to, co dzieje się na obiekcie, jest niesamowita.
- W Oberstdorfie i w Klingenthal na pewno mają i sporo kamer, i wmontowane w próg płyty dynamometryczne. Takie, jakich my używamy tylko na sucho, na treningach w sali. Słyszałem, że po trzy kamery są przy samym progu, po trzy na rozbiegu i na zeskoku, a więc wychodzi, że w sumie z dziesięć na pewno. A my mamy nadal tylko kamerę albo nawet tylko telefon trzymany przez asystenta, który próbuje nagrywać i później na tym się robi analizę - mówił w rozmowie z dziennikarzem Sport.pl Łukaszem Jachimiakiem Robert Mateja, który w ostatnich latach sporo trenował z niemiecką kadrą kombinatorów, bo sam prowadził Czechów. Teraz wrócił do pracy w polskich skokach, przy juniorach.
- Niemcy mają w skokach wielką pomoc naukowców. Wiem, że po zeszłym, nieudanym sezonie, od razu wiosną, sztab naukowy siadł ze sztabem trenerskim do analizy. Widzimy jak wyciągnięto wnioski. W tym roku zawodnicy lądują z większą prędkością i to podobno o 10 km/h. Czołówka, a Niemcy zwłaszcza, skacze bardziej agresywnie, a odpowiednio ułożone ciała wspomagają narty, które najlepszym nie wiszą, tylko są razem z nimi. To robi prędkość. Widać różnicę w technice u naszych chłopaków i u nich. U naszych nawet jak skok wygląda nieźle z progu, to później lot jest wolny: chociaż jest wysokość, to brakuje prędkości - wskazał Mateja.
Po wynikach Polaków w obecnym sezonie widać, że świat znacznie odjechał im pod kątem wykorzystania środków i zyskania przewagi w zakresie rozwiązań technologicznych i sprzętu. Najbardziej zrobili to Niemcy, którzy zdominowali zwłaszcza początek tej zimy: jeździli o wiele szybciej na progu, mieli największą dynamikę w powietrzu i w końcu najlepsze odległości. To jednak nie tak, że po prostu wydają więcej na skoki i pod tym kątem są nie do doścignięcia. Chodzi o to, na co stawiają. Ich inwestycje pod wieloma względami różnią się od tego, jak pieniądze w ten sport wkładają Polacy.
- Oni trochę inaczej funkcjonują. Same związki mają podobny, jeśli nie mniejszy, budżet do naszego w przypadku skoków. Tam są jednak instytuty i zaplecze technologiczne dofinansowane przez rząd, oni do nich zgłaszają projekty, które są tam realizowane i one są do ich dyspozycji. Nie muszą się martwić budżetem i tym, skąd znaleźć środki na jakieś usprawnienia w sprzęcie, czy technologii. My też staramy się jak najwięcej uzyskać z Instytutu Sportu, czy z ministerstwa, ale to nie takie proste. Chodzi też o zaangażowanie sponsorów. Chcemy, a w zasadzie to już założyliśmy, taki nasz wewnętrzny instytut, na który zbieramy pieniądze i granty, współpracujemy już z wieloma uczelniami, ale tu nie da się wszystkiego załatwić ot tak. To bardziej skomplikowane i potrzeba na to czasu - mówił nam niedawno w długiej rozmowie Adam Małysz.
- U nas wygląda to często tak, że choć współpracowaliśmy z pewnymi instytutami, prywatnymi, czy też państwowymi, to na koniec dostawaliśmy wycenę, że żeby stworzyć jakiś konkretny projekt potrzeba dwóch milionów złotych. Bądźmy szczerzy: w naszych realiach taki wydatek nie jest możliwy, związek nie może sobie na to pozwolić. Nie wydamy takich pieniędzy na kostkę, która pokaże, czy narta jedzie prosto, czy krzywo. To są potworne pieniądze i nie jesteśmy tego na tyle udźwignąć finansowo. Szukamy innych rozwiązań. (...) Nikt nie wziąłby odpowiedzialności za to, żeby wydać na jakiś projekt dwa, czy trzy miliony złotych. To zawsze pomysł nie do końca sprawdzony, taki, który może, ale nie musi wypalić. Jeśli się uda, to jesteś do przodu. Jeśli nie, to ktoś za to beknie, weźmie odpowiedzialność. Przy tak dużych kwotach nikt się pod tym nie podpisze. Jeśli one byłyby rzędu 100-200 tysięcy, to i tak spore pieniądze, ale można zainwestować w takie projekty i wiele takich mieliśmy. Wiemy, że dzisiaj już te małe kroczki powodują, że widać różnicę, a co dopiero jakiś potężny projekt, jak wiązania Simona Ammanna z 2010 roku - ocenił prezes Polskiego Związku Narciarskiego.
Małysz zdradził nam również, że słyszał, że Niemcy korzystają z nanotechnologii, a także mają coś w stylu symulacji "idealnego skoku" i mogą do niego odnosić to, co robią ich zawodnicy. - Dopóki nie będziemy mieli takiego instytutu, to zawsze będziemy trochę w plecy. Możemy próbować stworzyć coś podobnego, ale to nigdy nie będzie cały instytut, który środki i czas poświęca na badania, analizy i produkcję tego, co potrzeba kadrze. Na pewno jesteśmy w stanie stworzyć pewne rzeczy, ale czy na takim poziomie? Trudno powiedzieć. U nas to jednak my musimy o takich rzeczach myśleć wewnętrznie. Oni mają od tego naukowców - wskazuje kluczową różnicę Adam Małysz.
Polskie realia są inne. Wiadomo, że pewnych inwestycji, które w Niemczech przyjdą bez większych problemów, tu się w ogóle nie wykona. Jednak trudno odsuwać na bok fakt, że inni mają większe zaplecze od Polski. To nie zawsze musi mieć kluczowe znaczenie, ale można założyć, że takie podejście do innowacji w skokach kiedyś musiało wypalić i przynieść sporą przewagę nad resztą stawki. I przykro słucha się o tym, że polskiej kadrze na taki poziom będzie wskoczyć bardzo trudno.
W polskich skokach często próbowano wiele załatwić przenoszeniem produktów, czy obiektów wysokiej jakości z innych krajów, ale w znacznie mniejszej ilości, żeby zmniejszyć koszty. Może działacze doszli do ściany? Może nie da się już tak "udawać", że ma się duże zaplecze dla dyscypliny, podczas gdy to u innych jest o wiele potężniejsze.