Człowiek Horngachera zdradza nam sekrety Niemców. To przez niego ucierpieli Polacy

Jakub Balcerski
- Jestem przekonany, że mogliby ich użyć, gdyby wyjęli te buty dopiero na igrzyskach - mówi Sport.pl o sprawie słynnych już zakazanych butów polskich skoczków wyprodukowanych przez firmę Nagaba Roland Audenrieth, do lipca pracujący jako specjalista od sprzętu niemieckiej kadry. Były skoczek zdradza, jak to on doradzał Stefanowi Horngacherowi protest przeciwko Polakom blisko dwa lata temu w Willingen, a także zabiera nas za kulisy zaplecza technologicznego Niemców, ujawniając dotąd nieznane szczegóły tego, jak je wykorzystują.

Roland Audenrieth to były niemiecki skoczek, który ostatnie piętnaście lat spędził jako specjalista od sprzętu w Niemieckim Związku Narciarskim. Latem niespodziewanie odszedł jednak ze środowiska, żeby realizować swoją pasję i pracować w firmie zajmującej się motocyklami. W rozmowie ze Sport.pl zdradza szczegóły pracy nad rozwiązaniami technologicznymi dla niemieckich skoczków, odkrywa nieznane kulisy sprawy zabronienia polskich butów Nagaby przed igrzyskami w Pekinie, a także tłumaczy, jak jest z oszukiwaniem ze sprzętem w trakcie sezonu Pucharu Świata.

Zobacz wideo Apoloniusz Tajner skomentował fatalny początek sezonu polskich skoczków. "Prezentują się dużo poniżej swoich możliwości"

Jakub Balcerski: Z tego co wiem, nie pracuje pan już w Niemieckim Związku Narciarskim, ale wiosną nadal był pan przypisany jako współpracownik kadry B skoczków. To jak jest?

Roland Audenrieth: Nie pracuję już w żaden sposób przy skokach narciarskich. Odszedłem ze związku w czerwcu i od lipca rozpocząłem nową pracę w firmie Rotwild zajmującej się rowerami.

Dlaczego pan odszedł?

- Chciałem spróbować czegoś nowego, zrezygnowałem właśnie ze względu na pasję do kolarstwa i ofertę pracy. W skokach było mi idealnie, ale poczułem, że potrzebuję czegoś innego. Miałem ochotę nauczyć się czegoś nowego tak, żeby mieć doświadczenie także poza skokami. Środowisko tej dyscypliny to w końcu bardzo mały świat. Teraz jestem w czymś większym. Teraz jestem menedżerem firmy w branży rowerowej w Bawarii i Badenii-Wirtembergii, to kompletnie inne doświadczenie.

Jak zaczął pan pracować w roli sprzętowca w kadrze Niemiec? Było coś jeszcze pomiędzy pana końcem kariery skoczka i zajmowaniem się rozwojem technologicznym zespołu?

- Skończyłem karierę w 2003 roku. Następnie robiłem kursy mechanika ortopedycznego. Wiesz, robi się protezy i sprzęt medyczny dostępny dla każdego. Pracowałem w zawodzie do 2008 roku. Wtedy do niemieckiej kadry skoczków w roli głównego trenera przyszedł Werner Schuster i zaprosił mnie do współpracy. Od tego czasu zajmowałem się głównie nartami, a po 2011, albo 2012 roku przeszedłem do pracy nad butami i wiązaniami - ogółem okolicami stopy zawodnika. Pracowałem nie tylko dla skoczków: także skoczkiń i kombinatorów norweskich. Dla każdej z kadr w tych dyscyplinach.

Nie był pan wybitnym skoczkiem, ale patrzę w wyniki w Pucharze Świata i widzę, że w 1998 roku zajął pan dziesiąte miejsce w Zakopanem, to pana najlepszy rezultat. To zarazem najlepsze wspomnienie?

- Nie, nie, ha, ha. To był bardzo wietrzny i śnieżny konkurs, trudne warunki na skoczni. Miałem furę szczęścia, że wtedy skończyłem dziesiąty. Najlepiej czułem się, gdy rok później wygrywałem klasyfikację generalną Pucharu Kontynentalnego rok później. To był mój najlepszy sezon, przebiłem się wtedy nawet do PŚ i byłem 20. w Garmisch-Partenkirchen. Już w normalnych warunkach.

Był pan jednym z tych skoczków, którzy dużo dłubali przy sprzęcie? To stąd później odnalazł się pan w takiej roli w niemieckim sztabie?

- W czasie mojej kariery zmienialiśmy wiązania - z tych oldschoolowych, przestarzałych na nowoczesne, produkowane przez firmę Silvretta. Sporo zmieniało się też w butach: przyszedł Adidas, zaczynał je robić także Rass. Kochałem pracować przy własnym sprzęcie, załatwiać sobie nowe rozwiązania i kombinować. Potem, gdy pracowałem w ortopedii, nauczyłem się wykorzystywać każdy rodzaj materiału: plastik, włókna węglowe. Chciałem wszystko przekładać na skoki. Okazało się, że wybrałem świetny zawód, żeby potem móc pozostać przy skokach w nowej roli. To była droga, którą chciałem dalej podążać.

Chyba największym projektem, nad jakim pracował pan w Niemczech była współpraca z instytutem FES (Institut fuer Forschung und Entwicklung von Sportgeraeten) w Berlinie. Stworzyliście tam własne wiązania dla skoczków niemieckiej kadry i to był spory krok w indywidualizowaniu sprzętu. Może pan opisać, jak do tego doszło i na czym dokładnie polegała cała wasza współpraca?

- Początek to igrzyska w 2010 roku. FES to niemiecki instytut, który pracuje tylko dla związków sportowych, dla całych dyscyplin. Głównie dla kolarstwa, bobslei i wioślarstwa. Robią różnego rodzaju sprzęt i po igrzyskach w Vancouver zdecydowali się wejść także w skoki i kombinację norweską. Na czym to polegało? Zainwestowano spore środki, dzięki którym produkowano nasze własne, nowe rozwiązania i tony sprzętu, który mogliśmy przetestować, sprawdzić, a potem poprawić, a nawet stworzyć na nowo.

Na początku zawsze jest sporo kiepskiej jakości materiałów, czegoś, co odrzucamy. Mówimy: "Ok, to bzdura, a nie coś, co sprawdzi się w skokach". Mamy jednak przeogromny katalog sprzętu, urządzeń i rozwiązań, do których cały czas dochodzą nowe rzeczy. Zadajesz menedżerowi pytanie: "Możesz nam stworzyć coś takiego?". Nie wierzysz, że odpowie twierdząco, a on tylko skina głową i niedługo po twojej prośbie i krótkim okresie pracy nad danym rozwiązaniem, wszystko jest gotowe. Mogą wykonać absolutnie wszystko.

Jak dużą przewagę nad innymi daje takie zaplecze technologiczne?

- Na początku, może nie w pierwszym roku współpracy, ale tuż po nim, gdy rozwijaliśmy tak nasze produkty, przewaga nad innymi była spora. Mieliśmy świetne materiały, znaleźliśmy najlepsze rozwiązania zwłaszcza pod kątem wiązań. Idealnie dopasowywaliśmy do siebie wszystkie elementy. Narty, wiązania i buty zgrywały się idealnie, a w takiej sytuacji możesz wycisnąć z umiejętności zawodnika dodatkowe dziesięć procent.

Teraz wiele krajów też się rozwija, idzie w podobnym kierunku. Też mają produkty wysokiej jakości. U nas to jednak trochę inny poziom wykorzystywania wiedzy, naszych specjalistów i możliwości pozyskania materiałów. Szczerze mówiąc, nie wiem dokładnie ile czasu, czy pieniędzy potrzebujemy, żeby coś dopracować. My mówimy im: "chcemy to, dacie radę to załatwić?". Oni najczęściej odpowiadają po prostu: "Tak, zrobimy, co możemy". Ogranicza nas budżet, pewne limity, ale to i tak ogromny komfort pracy. To wręcz niesamowite.

To, co oferuje FES, to jednak nie tylko praca nad wiązaniami, czy rozwiązaniami sprzętowymi, a chyba przede wszystkim gromadzenie danych i ich późniejsza analiza. Na Instagramie instytut już kilkukrotnie chwalił się urządzeniem, które montuje pomiędzy torami najazdowymi podczas treningów. Do czego dokładnie służy?

- Instytut tworzy nam niezwykle dużo materiałów, które pomagają w treningach. Z każdą sesją wiemy, że przydałoby się coś w tej, albo tamtej dziedzinie i na kolejnym obozie to może być już gotowe. To urządzenie, o którym wspominasz, mierzy i przedstawia później, jak ułożona jest stopa zawodnika wewnątrz buta w trakcie pozycji najazdowej. Z której strony naciskał mocniej, z której mniej. Potem wiemy, co może poprawić. Nie musimy nic zmieniać w bucie: pokazujemy taką analizę zawodnikowi, a on wie, gdzie popełnił błąd i jak musi dostosować pozycję. Potem może odpowiednio pracować nad błędem. Na najeździe rozstawiamy też malutkie kamery, które nagrywają zawodnika na rozbiegu i możemy zobaczyć np. jego pozycję najazdową od tyłu, pod kątem, którego nie doświadczysz w żaden inny sposób.

Zazwyczaj nowe sprzętowe rozwiązania sprawdzaliśmy w ten sposób, że po pierwszych treningach na skoczni i sprawdzeniu, jak zawodnicy układają się w locie, czy pozycji najazdowej, jechaliśmy do tunelu aerodynamicznego stworzonego przez Audi i tam testowaliśmy te rozwiązania tak, żeby je potem odpowiednio rozwinąć. Nie chodzi tylko o wiązania, czy buty, albo wkładki. Nawet smary do nart, choć w ich przypadku rozwój jest coraz trudniejszy. Lepiej zadbać o strukturę nart, odpowiednie kształty, które możesz na nich stworzyć. Spędzaliśmy sporo czasu, żeby zyskać na tym pewną przewagę, żeby je odpowiednio dobrać. Co roku je zmienialiśmy, rozwijaliśmy, w Niemczech staramy się nigdy nie stać w miejscu. Czasem wracaliśmy do niektórych rozwiązań, nie porzucaliśmy tych, które zmienialiśmy, bo wiadomo było, że jeszcze mogą się przydać. Nasza baza takich rozwiązań zrobiła się ogromna.

Zeszły sezon był dla Niemców najgorszy od dziesięciu lat. Ten rozpoczęli praktycznie najlepiej w historii, to aż niesamowite, jak wszyscy zawodnicy poszli do przodu. Od razu rozpoczęło się szukanie waszej przewagi. Mnie interesuje, jak wyglądał proces wygrzebywania się z zeszłorocznego kryzysu. Jak zmieniliście sprzęt, bo na pewno czegoś w nim szukaliście, ale pewnie mieliście też jakieś ogólne narady, zwłaszcza przed sporymi zmianami, które pojawiły się w sztabach niemieckich kadr przed tą zimą?

- Zanim zmieniłem pracę, zajmowałem się już praktycznie tylko butami i wkładkami, nie byłem zaangażowany w cały proces zmian. Pracowałem najwięcej nad wkładkami, bo tam wiele zmieniło się w przepisach i pomogłem zawodnikom zaadaptować się do tych zmian bardzo szybko. Byli na nie gotowi jeszcze zanim odszedłem, już w czerwcu.

Na początku zeszłej zimy, gdy wiadomo było, że wyniki nie idą po naszej myśli, usiedliśmy całymi sztabami, wszystkie kadry razem i wspólnie ustaliliśmy, że musimy pójść do przodu, także technologicznie. Że zostaliśmy z tyłu. Ustaliliśmy, nad czym chcemy pracować i zaczęliśmy rozwijać to, co zmieniliśmy u nas na kolejny sezon. Jednocześnie trwała dyskusja wśród wszystkich kadr. Wszyscy chcieliśmy zmian w sprzęcie. Byłem w tle, mówiłem tylko, jaki kierunek według mnie byłby odpowiedni. Nie byłem zatem liderem tych zmian, ale pomagałem je przedyskutować.

Kiedy to było, wysłuchano was?

- To spotkanie z trenerami w marcu. Czy wysłuchano? Wprowadzono zmiany, które Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) uważała za słuszne.

A pana zdaniem one są słuszne?

- Niestety trudno to ocenić. To, czy zmiany idą w odpowiednim kierunku potwierdza dopiero zima. Lato to testy, testy i jeszcze raz testy. Potem wszystko przyspiesza, zawodnicy wchodzą na coraz wyższy poziom i dopiero widać jakieś konkretne tendencje w tym, jak zachowuje się sprzęt. Jednocześnie inne wnioski wyciągnie się w listopadzie, a inne w marcu. Dlatego trzeba być ostrożnym.

Rozwój sprzętu - przynajmniej według danych uniwersytetu IAT w Lipsku, z których korzysta FIS - miał zatrzymać to, jak w ostatnich latach zawodnicy przyspieszyli w powietrzu. Wiele kadr uważało jednak, że w poprzednim sezonie sprzęt był najbezpieczniejszy w historii, bo nie powodował kontuzji. Ten obecny ma już tego nie gwarantować, a skoczkowie mają znacznie większą prędkość tuż po wyjściu z progu i przez to nabierają wysokości, lądują z wysoka i ryzyko urazów jest większe. FIS twierdzi, że jest inaczej. Z którą wersją pan się zgadza?

- Większa prędkość nie zawsze jest dobrym wyjściem, to na pewno. Jeśli wzrasta tuż po odbiciu, coraz trudniej odpowiednio dobrać belkę, a skoczek będzie bardzo podatny na wpływ wiatru. Tak naprawdę te rozwiązania powinny pomagać w lataniu nisko, bliżej zeskoku. Zawodnicy coraz bardziej ryzykują i szukają odległości na różne sposoby. Moim zdaniem trudno dobrać rozwiązania, które będą idealne i ograniczą kontuzje. One nie zawsze są ich efektem.

Gdy mówił pan o swojej pracy nad butami skoczków, powoli łączyłem kropki, teraz mam pewną hipotezę, więc chcę ją sprawdzić. Pracuje pan teraz w firmie zajmującej się motocyklami i mówi pan, że to pana pasja. A nowe buty niemieckich skoczków, które w trakcie finału Letniego Grand Prix w Klingenthal wyjął Markus Eisenbichler, tworzy firma Frey Daytona, która także jest w tej branży. Zakładam, że mógł pan mieć z nimi coś wspólnego.

- Zgadza się. Pracę nad spersonalizowanymi butami, bo o takim projekcie mowa, zaczęliśmy w 2010 roku. Chcieliśmy współpracować z dużą marką nad nowym modelem, ale oni odmówili. Musieliśmy poszukać jakiejś nowej firmy, która nie będzie za duża na nasz projekt. Przez cały okres mojej współpracy z niemieckim związkiem starałem się znaleźć odpowiedniego partnera. Pojawiały się głównie takie, które tworzą buty dla innych branży i choć zaplecze i wiedza producentów były spore, to nie wystarczało, żeby stworzyć produkt odpowiedni dla skoczka. Ciągle przychodziły nowe problemy. A buty dla motocyklistów są całkiem wysokie i to była kluczowa różnica. Ogólnie chodziło nam o stworzenie butów, które są wysokie i budową będą przypominać te skokowe. Inne były co najmniej pięć centymetrów za niskie, a to dla nich tworzy się maszyny wykorzystywane do produkcji.

Z pomocą przyszedł znajomy jednego z pracowników związku. To on skontaktował nas z Daytoną i faktycznie pracowaliśmy z nimi, produkując pierwsze prototypy nowego modelu butów. Ten, którego obecnie używa Markus Eisenbichler, powstał po tym okresie. To efekt pracy wykonanej przez ostatnie dwa lata.

Czyli poszliście trochę drogą polskiej kadry. Tu znaleziono Nagabę, małą firmę, która stworzyła im nowe buty kilka lat temu i rozwija je w bardzo indywidualny sposób, zawsze stara się dostosować je odpowiednio zawodnikom. Zupełnie inaczej niż Rass, który jest najpopularniejszy wśród skoczków i przez to współpraca z firmą pod tym kątem jest trudna, prawda?

- Tak. Potem stwierdziliśmy, że to nie jest dobre rozwiązanie. Zrobiliśmy coś własnego. Staraliśmy się stworzyć coś perfekcyjnego, czyli but, w którym skoczkowie będą się czuli jakby nosili ten od Rassa, ale lepiej pasujący zawodnikom. Myślę, że w Polsce zamysł był podobny. Gdy masz mniejszą firmę produkującą buty, możesz częściej coś zmieniać, adaptować je do zmian w czuciu i stylu skakania. Tworzą parę opcji, takie, jakie tylko zechcesz.

A świat skoków naprawdę nie ma pojęcia, jaką różnicę dla jednego skoczka może zrobić fakt, że będzie miał pięć-sześć par butów różniących się od siebie detalami. Świat producentów butów w skokach jest malutki: obecnie tworzą go Rass, Nagaba i Hop, a do tego buty tworzone pojedynczo, jak te, które projektują Simon Ammann, czy Manuel Fettner. Teraz do tego grona dołącza Daytona.

Ich buty są stworzone głównie dla Markusa Eisenbichlera, czy dla całej kadry, a on z nich na razie najwięcej korzysta?

- Ma je cała kadra. Markus używa ich najwięcej i najlepiej się z nimi czuje. A to trochę inne buty w kontekście czucia na skoczni. Nie są takie jak te od firmy Rass, a Markus potrzebuje takiego rozwiązania, bo sam ma nieco inny styl skakania. Może go użyć w idealny sposób. Żeby go odpowiednio zrozumieć trzeba najpierw skoczyć kilka razy w modelu Rassa i potem przejść na ten Daytony. Reszta kadry na pewno testowała te buty, ale nie wiem, jak do nich podchodzą, dlaczego nie skakali w nich więcej niż pięć razy. Nie jestem już w związku, więc nie wiem, jak teraz będzie rozwijany ten projekt i kto może te buty stosować.

A co pan myśli o zakazanych butach Nagaby, modelu Ferrari? Na początku wpływał za bardzo na aerodynamikę, stało się jasne, że pomaga obniżać krok w kombinezonie. Jednak potem gdy został zmieniony i zatwierdzony, znów go zakazano i podobno kierunek, w jakim idzie FIS to ogólne odrzucenie asymetryczności w butach.

- Problem nie dotyczy samych butów. Chodzi o to, jak one współgrają z wiązaniami i nartami. Zwykłe buty Rassa w połączeniu z większością rozwiązań stosowanych przez kadry w wiązaniach i nartach, sprawiają, że skoczek może je w pełni kontrolować. Narty są wtedy stabilne w locie. Z nowymi butami Nagaby jest inaczej, narty prowadzi się bardziej płasko i przez to nie możesz do końca przewidzieć, ile powietrza nabiorą na przodach. Mogą też być bardziej rozchwiane i trzeba nimi sterować raz w prawo, raz w lewo. W trudnych warunkach taki styl może być niebezpieczny.

Jak wyglądała pana reakcja, gdy ten model pojawił się na zawodach PŚ w Willingen w 2022 roku tuż przed igrzyskami w Pekinie?

- Moja pierwsza myśl: "Czy one są dozwolone?". Od razu spojrzałem w zasady i próbowałem zrozumieć, w czym one pomagają zawodnikom. Czy to tylko kwestia lepszej prędkości na progu, a może aerodynamiki? Pierwsze wrażenie było takie, że chodzi o to, żeby byli szybsi. Ale potem coraz częściej mówiłem sobie: "Tu nie może chodzić tylko o prędkość". Postanowiłem zbudować na szybko prototyp takiego rozwiązania u siebie w biurze. Dopiero po tym zauważyłem, że to ma im pomóc obniżyć krok w kombinezonie.

Co ciekawe, podobne rozwiązanie przygotowałem kiedyś Andreasowi Bauerowi, gdy był u nas trenerem kombinatorów norweskich. Ono było jednak nastawione głównie na zyskanie prędkości. Gdy patrzyło się na przednią i tylną część ścianę buta, to całość przypominała skrzydło awionetki. To było ogromne. Weszliśmy z tym do tunelu aerodynamicznego i widzieliśmy, że to pomoże w uzyskiwaniu lepszych prędkości, ale nie tak dużych, żeby ryzykować używanie tego w skokach narciarskich. Niekoniecznie przełoży się to na odległość. Na pewno poprawi pozycję najazdową, ale co z lotem? Nie skakaliśmy w tym.

Stefan Horngacher oprotestował je wtedy po sobotnim konkursie indywidualnym w Willingen, bo zauważył, że Polacy wprowadzili ten model w piątkowych treningach i kwalifikacjach. A wtedy szło im niezwykle dobrze, choć mieli fatalny sezon. To pan je zauważył i podpowiedział Stefanowi, że można złożyć protest?

- Tak. Nie było mnie w Willingen, ale zobaczyłem, że coś jest nie tak po obrazkach z telewizji. Zadzwoniłem do Stefana i on na wieży też miał wrażenie, że coś jest nie tak z tymi butami. Poprosiłem, żeby poszedł do Horsta Huettela, dyrektora skoków w niemieckim związku. Przekazałem, że jeśli są zatwierdzone przez FIS, to nie można nic zrobić. Ale jeśli nie, to warto złożyć protest. Wiedziałem, że to daje im aerodynamiczną przewagę, której według przepisów nie mogą mieć.

W Polsce zrobił się z tego głośny temat i zarówno dziennikarze, jak i kibice wypominali Horngacherowi, że protestuje przeciwko swojemu byłemu zespołowi.

- W Polsce szaleją na punkcie skoków, ta sytuacja musiała się skończyć czymś wyjątkowym i faktycznie, zamieszanie było spore, ha, ha. Było jednak za blisko igrzysk, a te buty, których nie miał nikt inny, dawały zbyt dużą przewagę. W dodatku były nieregulaminowe. Trzeba było ich zakazać.

A wy musieliście to oprotestować z uwagi na wasz interes, prawda?

- Po prostu złożyliśmy protest na podstawie regulacji FIS. Choć muszę przyznać, że to było bardzo ciekawe, niezłe rozwiązanie.

Gdyby nie zgłosić tych butów aż do igrzysk, to myśli pan, że nie doszłoby do dyskwalifikacji, nawet gdyby ktoś protestował? W końcu wtedy bardzo łatwo było manipulować kontrolerem sprzętu, Miką Jukkarą, był pod sporą presją. Mógłby nie chcieć wyrzucania zawodników z wyników najważniejszej imprezy, bo to stworzyłoby jeszcze większą aferę i wojnę technologiczną, niż ta, która działa się wtedy w skokach.

- Jestem przekonany, że mogliby ich użyć, gdyby wyjęli te buty dopiero na igrzyskach. Zwłaszcza że niewiele osób mogłoby się o nich dowiedzieć. To jest tak, że podczas najważniejszych imprez jesteś skupiony na sobie. Nie patrzy się tak bardzo na innych, praktycznie cały sztab jest gdzieś na górze skoczni i pomaga własnym zawodnikom. To wszystko mogło skończyć się inaczej.

Według pana skoki narciarskie to obecnie sprawiedliwy sport?

- Tak.

Nawet biorąc pod uwagę wszystkie zamieszania wokół sprzętu?

- Na początku sezonu nie wszyscy idą na całość, ale od Turnieju Czterech Skoczni gwarantuję, że każdy wciska gaz do dechy i niektórzy przekraczają granice. To regularne, wszyscy tak robią. Spójrzmy np. na Norwegów. W poprzednich latach znaleźli bardzo prosty sposób na zyskiwanie przewagi nie tylko w kombinezonach. To na nich koncentrowała się uwaga kontrolera, więc ryzykowali ze stosowaniem butów, czy nart, które nie były zgodne z zasadami. Jeśli się tego nie mierzy, to można bezpiecznie pójść poza limit, prawda? Wiem, że potem podłapało to wiele innych kadr.

Kiedy to się działo?

- To się dzieje. Mówię o ostatnich, powiedzmy, dziesięciu latach.

W zeszłym roku wiele kadr, zwłaszcza te czołowe, było zadowolonych z podejścia do kwestii kombinezonów. Liczyło się, kto ile zyska na podstawowych pomiarach, zwłaszcza w pozycji siedzącej, gdy można było manipulować własnym wzrostem przez kiepskie metody, które dobrał jeszcze Mika Jukkara. To spowodowało, że w ekstremalnych przypadkach krok zawodników sięgał ich kolan, ale kombinezon wciąż był zgodny z zasadami.

- To prawda. To wszystko efekt wielkiej gry za kulisami. Najczęściej idziesz do samej krawędzi, tam, gdzie wszystko jest na limicie obowiązujących zasad. Jeśli chcesz wygrywać w Pucharze Świata, musisz być blisko limitu. Najlepsi często go przekraczają.

Wspomniał pan, że czasem "fory" u kontrolera mają Norwegowie, bo znaleźli dobry sposób, żeby go oszukać i przemknąć z nieprzepisowym sprzętem, unikając jego uwagi. A jak jest z krajami, za którymi stoją wielcy sponsorzy i telewizje? Mogą więcej?

(Rozmówca usunął odpowiedź na to pytanie i dodał kolejne. To wbrew zasadom autoryzacji zawartym w prawie prasowym, więc dodanego pytania i odpowiedzi na nie nie publikujemy, ale działając zgodnie z wolą rozmówcy, nie publikujemy też odpowiedzi na powyższe pytanie, która padła w trakcie rozmowy - red.)

Czyli na zasadzie parcu ferme (parku zamkniętego w F1, gdy od kwalifikacji do wyścigu samochodem można się zajmować tylko na określonych zasadach, bez wprowadzania wielkich zmian, które nie kończyłyby się nałożeniem kar sportowych lub finansowych - red.)?

- Muszą być konkretne limity. Coś w stylu tego, co dzieje się w F1, ma już miejsce w narciarstwie alpejskim. Skany 3D w skokach - na razie przy podstawowych pomiarach, a w przyszłości może także na skoczni - to dobry krok. Oby wkrótce wyglądało to tak, że wchodzisz do namiotu, czy pomieszczenia kontroli sprzętu, wychodzisz i po prostu zapala się zielone, albo czerwone światło. To także fajne usprawnienie transmisji w telewizji, nowy szczegół dla kibica, który lubi takie sprawy nieco spoza sportu (część odpowiedzi została usunięta na prośbę rozmówcy - red.).

Dostał pan kiedyś propozycję, żeby zostać kontrolerem?

- Ha, ha. Nie. I raczej nie chciałbym nim zostać. Widziałem się za to w grupie, która pomagałaby rozwijać konkretne elementy sprzętu. Wiem, że istnieją takie komisje, że w pewien sposób uczestniczy w nich FIS i producenci nart, wiązań, czy butów, ale to przynosi za mało rozwiązań. One muszą być regularne, mieć częste spotkania i podejmować decyzje, a nie tylko o nich myśleć. Tak samo z wiosennymi i jesiennymi spotkaniami dotyczącymi zmian w skokach. Jeśli to się nie zmieni, to problemy dyscypliny będą tylko narastały.

Skoki z dystansu ogląda się lepiej?

- Oj, jeszcze jak. Już nie muszę się denerwować. Wciąż widzę więcej, ale tak już będzie. Skoki najlepiej smakują mi jednak wieczorem sprzed ciepłego kominka i telewizora, z butelką dobrego piwa na stole.

(Rozmowa została zautoryzowana przez rozmówcę po czasie, który miał na to przeznaczony - w prawie prasowym są to, w zależności od typu materiału, maksymalnie 24 godziny, chyba że strony umówią się inaczej. W tym przypadku byliśmy umówieni na autoryzację maksymalnie do początku weekendu skoków w Klingenthal, czyli soboty. Swoją, poprawioną wersję tekstu przysłał po 52 godzinach, więc tekst został wcześniej opublikowany bez zmian zgodnie z tym, jak wskazuje prawo prasowe - w takiej sytuacji uważa się, że materiał został zaakceptowany. Po ustaleniach z rozmówcą usunęliśmy fragmenty, których nie chciał ostatecznie zawrzeć w rozmowie z wyłączeniem usuwania pytania zadanego w trakcie rozmowy, bo do tego nie ma żadnego prawa, podobnie jak do dodawania nowego pytania i odpowiedzi na nie do rozmowy. Jako autor wywiadu żałuję, że doszło do takiej sytuacji i jestem zawiedziony postawą rozmówcy - Jakub Balcerski)

Więcej o: