Poimprezowali! Niemiec ujawnia: "Szybko mnie odcina"

Jakub Balcerski
- Trenerzy latem mieli okres pracy nad analizami techniki i świetnie spożytkowali ten czas. Razem z zawodnikami zaplanowali sobie przygotowania i to, co będzie działo się w trakcie sezonu, patrząc na zmiany w sprzęcie, co mogą zrobić lepiej po zeszłym sezonie, co dokładnie zmienić w technice. Wykonali świetną robotę - mówi o przyczynach świetnej formy Niemców podczas tego sezonu Martin Schmitt, były świetny skoczek, a obecnie ekspert Eurosportu. Niedługo okaże się, czy Niemiec po 22 latach wygra Turniej Czterech Skoczni, najbliżej tego jest obecny lider rywalizacji Andreas Wellinger. Drugi konkurs Turnieju w Garmisch-Partenkirchen rozpocznie się w poniedziałek o 14:00. Transmisja w Eurosporcie, TVN i Playerze, relacja na żywo na Sport.pl i w aplikacji Sport.pl LIVE.

Martin Schmitt podczas 72. Turnieju Czterech Skoczni pomógł nam już z typowaniem par systemu KO w konkursie w Oberstdorfie. Porozmawialiśmy jednak z niemieckim skoczkiem i ekspertem Eurosportu także o jego czasach w skokach narciarskich, wspomnieniach z TCS, w których sam uczestniczył, a także jego obecnej roli w Niemieckim Związku Narciarskim.

Zobacz wideo Apoloniusz Tajner skomentował fatalny początek sezonu polskich skoczków. "Prezentują się dużo poniżej swoich możliwości"

Jakub Balcerski: Ostatnio rozmawialiśmy o parach KO, typowałeś, którzy z nich przejdą do drugiej serii. Gratulacje, bo trafiłeś wszystkich. A masz jakieś swoje pojedynki w tym systemie, obecnym jedynie na Turnieju Czterech Skoczni, które stoczyłeś i zapadły ci w pamięć?

Martin Schmitt: Pamiętam dwa, ale takie, o których raczej nie spodziewasz się usłyszeć.

Opowiadaj.

- Jedna była przeciwko Jernejowi Damjanowi w sezonie 2008/2009 w Oberstdorfie. Dla mnie tamten sezon był swego rodzaju powrotem do walki na skoczni. Wcześniej przez lata po wielkich sukcesach się zmagania się z problemami i walki o dojście do dobrej dyspozycji, wreszcie skakałem na niezłym poziomie. I to przed własną publicznością. Trochę się stresowałem, ale udało mi się wygrać przeciwko Jernejowi. To był dla mnie bardzo dobry Turniej Czterech Skoczni, teraz bardzo dobrze to wspominam.

A druga przyszła kilka lat później w sezonie 2011/2012, kiedy skakałem przeciwko Markusowi Eisenbichlerowi. Byłem wtedy kontuzjowany, miałem problemy z kolanem. Moja forma nie była najlepsza. I Markus mnie z tego konkursu wyrzucił. Mamy bardzo dobrą relację, więc czasem sobie z tego żartujemy.

Czyli nie było żadnej zemsty w szatni?

- Ha, ha. Nie. Był po prostu lepszy i to w jednym ze swoich pierwszych startów w Pucharze Świata (zadebiutował wtedy w konkursie: pierwszy raz przebrnął kwalifikacje, potem pierwszą serię i zajął 30. miejsce - red.). Wszedł do drugiej serii i tak zaczęła się jego droga na szczyt. Dla młodego skoczka to bardzo ważna chwila, taki pierwszy sukces przed tłumem niemieckich kibiców.

Pewnie wiele osób pytało cię, co lubisz w Turnieju Czterech Skoczni. To zapytam: co ci się w nim nie podoba? Zakładam, że denerwować mogą zwłaszcza te wieczne pytania o to, czy wygrasz, albo czy zwyciężysz we wszystkich czterech konkursach.

- Szczerze mówiąc, oczekiwania z zewnątrz nie powinny mieć dużo wspólnego z tym, co sam sobie narzucasz. Sam powinieneś mieć dość wysokie oczekiwania. Tak, żeby zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby wygrać. Oczywiście, jest wiele pytań, ale myślę sobie, że często zdawałbym sobie podobne.

Myślałem, że odpowiesz, że nie lubisz austriackiej części Turnieju. Bo zawsze, gdy miałeś szansę na walkę o wygraną w klasyfikacji generalnej, to wiele psuło się właśnie tam. Wygrywałeś tylko konkursy w Oberstdorfie lub Ga-Pa, żadnego w Innsbrucku, czy Bischofshofen.

- Przynajmniej na Turnieju Czterech Skoczni, bo w Bischofshofen został mistrzem świata na dużej skoczni w 1999 roku. Dlatego trudno, żebym nie lubił tej skoczni. A Innsbruck? Zawsze lubiłem tam skakać, choć faktycznie tam nie wygrywałem. Cóż, było mi trudno na austriackich obiektach, ale nie z powodu skoczni. Po prostu na Turnieju tam mi nie szło, nie mogłem tego rozgryźć.

Atmosfera, która towarzyszyła waszym zwycięstwom, gdy skakaliście na TCS wraz ze Svenem Hannawaldem, gdy on go wygrywał? To porównywalne z tym, co dzieje się teraz, gdy Niemcy mają szansę na zwycięstwo w Turnieju po 22 latach, a kibice dopingują Andreasa Wellingera?

- To na pewno wyjątkowa atmosfera. Była taka w moich czasach, czuć, że pozostała taka aż do teraz. To coś, co naprawdę niesie zawodników, daje im pokazać wręcz piękne loty. Zwłaszcza gdy wszystko się kończy i ważą się losy wygranej.

A jak kibice to i imprezy, bo tu wszystko kręci się tylko wokół skoków oraz imprezowania. Zastanawiam się, ile razy świętowałeś ze zwycięzcami Turnieju Czterech Skoczni. Opowiesz coś o tym?

- One nie zawsze w ogóle się odbywają, nie każdy zdąży coś przygotować, bo w Pucharze Świata wszystko biegnie dalej, nie ma czasu na świętowanie. Ale zdarza się, w moich pierwszych sezonach miałem nawet tradycję: zostaję świętować po zakończeniu Turnieju Czterech Skoczni i potem całego sezonu. Dobrze pamiętam 1999 rok. To były dwie imprezy z Janne Ahonenem. Najpierw po jego pierwszym wygranym Turnieju Czterech Skoczni. Przegrałem z nim. Miałem dwa zwycięstwa w Niemczech, ale potem wypuściłem swoją szansę. Janne wygrał w fenomenalnym stylu i potem razem świętowaliśmy. I na koniec sezonu znów spotkaliśmy się razem, bo tym razem to ja wygrałem i zdobyłem Kryształową Kulę. Walczyłem także z Janne i trochę posiedzieliśmy. Te imprezy pamiętam.

Mam nadzieję, że nie było dużo tych, których nie pamiętasz.

- Ha, ha. Nie. Po prostu nie mam najlepszej pamięci do takich rzeczy. Szczerze mówiąc, nie imprezuję długo, często szybko mnie odcina.

Jak patrzysz na te obecne sukcesy niemieckiej kadry, ich świetną formę i niemal dominację na początku zimy? Wszyscy szukają odpowiedzi na to, co się zmieniło. Może wreszcie po latach spłaciło się wiele inwestycji rządu w zaplecze technologiczne i wsparcie naukowe dla kadry?

- Nie wiem, czy to konkretny powód, czy chodzi o analizy z osobami z instytutów, z którymi współpracuje niemiecka kadra. Na pewno trenerzy latem mieli okres pracy nad analizami techniki i świetnie spożytkowali ten czas. Razem z zawodnikami zaplanowali sobie przygotowania i to, co będzie działo się w trakcie sezonu, patrząc na zmiany w sprzęcie, co mogą zrobić lepiej po zeszłym sezonie, co dokładnie zmienić w technice. Wykonali świetną robotę. To chyba raczej to, co wypracowali na siłowni, czy samej skoczni, ma kluczowe znaczenie. Sprzęt też odegrał ważną rolę. Z wyższym poziomem krocza i zmianami we wkładkach do butów, potrzeba jednocześnie silnego, ale przede wszystkim czystego odbicia, żeby wszystko funkcjonowało w odpowiedni sposób. Na tym Niemcy skupiali się już przez lata i teraz to popłaca.

W 2010 roku, kiedy Simon Ammann wyskoczył z nowym typem wiązań, zaskoczył wszystkich na tyle, że niektórzy zaczęli produkować własne. Tak jak Niemcy, za pośrednictwem instytutu FES w Berlinie. Byłeś jednym, który testował te wiązania?

- Tak, zwłaszcza w moim ostatnim sezonie skakania. FES zajmuje się głównie innymi sportami, w tym kolarstwem torowym i pamiętam, że miałem kiedyś prototyp wiązania do przetestowania na skoczni. Wyglądał jak jakiś łańcuch rowerowy, był trochę szalonym rozwiązaniem. Lubiłem w tym skakać, ale nikt inny go nie stosował. Cóż, gdybym wygrywał to pewnie wszyscy dziś by je mieli.

Te nasze wiązania były pomocne, ale nie wiem, czy dawały nam wielką przewagę. Bardzo doceniam pracę, którą w świecie sprzętu dla skoczków wykonuje Peter Slatnar. Szybko reaguje, przygotowuje innowacyjne rozwiązania. Trudno mu dorównać. Myślę, że większą przewagę zyskalibyśmy z Peterem w naszym sztabie, niż z wiązaniami tworzonymi wtedy przez FES.

Trzeba było go podkupić.

- Nie, ha, ha. Myślę, że Peter nie zamieniłby na nic Słowenii, to nie było też w naszej intencji.

W polskiej kadrze ostatnio pojawiła się spora zmiana w sztabie. Marc Noelke został odsunięty od głównego zespołu przez Thomasa Thurnbichlera, dla którego był asystentem. Współpracowałeś z Markiem w 2010 roku, ale tylko kilka miesięcy, potem wyrzucono go z Niemiec po incydencie alkoholowym w Ingolstadt. Jak go pamiętasz, jaką mieliście relację?

- Chwilę się przygotowywaliśmy do sezonu, ale to się skończyło jesienią tamtego roku, wszystko trwało bardzo krótko. Same przygotowania były w porządku, ale potem nasze drogi zaczęły się rozchodzić i w końcu tutaj nie został. Nie mogę powiedzieć, co dokładnie było nie tak, jaką ma relację z zawodnikami, bo tak naprawdę pracował z nami za krótko. Ma swój styl pracy ze skoczkiem, własne metody. Kilku zawodnikom one pasowały, pracował z nimi z sukcesami w Austrii. Innym to nie pasuje. Jeśli tak było także w przypadku Polaków, to lepiej było to przeciąć. Ma też inne projekty, nad którymi pracuje i chciał spędzać więcej czasu z rodziną. Dobrze było podjąć w tej sprawie konkretną decyzję.

Gdy zaczynałeś pracę w niemieckim związku, byłeś skautem, teraz przeszedłeś trochę bardziej w rolę dodatkowego trenera u podstaw całej piramidy systemu tutejszych skoków. Jak wygląda rola skauta w skokach narciarskich?

- Myślisz, że jak w piłce jeżdżę i szpieguję innych, albo patrzę którego Austriaka do nas podebrać? Ha, ha.

Nie, to pewnie ogranicza się głównie do współpracy na linii kluby - niemieckie kadry.

- Nie tylko, jest w tym trochę trenowania zawodników. Chodzi o spojrzenie z zewnątrz na juniorskie zespoły i pomoc skoczkom, czy trenerom. Powinienem im wskazywać, jaką drogą pójść, wspierać w podejmowaniu decyzji. To fajna praca i spore wyzwanie.

To pierwszy krok do tego, żeby Martin Schmitt został trenerem?

- Może w przyszłości. Ale nie w najbliższej.

Patrzysz na niemiecki system, jesteś jego częścią. Uważasz go za najlepszy na świecie w porównaniu do innych krajów?

- Najlepszy system pod kątem rozwoju jest teraz w Austrii. I mamy teraz wiele pracy do wykonania, żeby za nimi nadążyć. W Pucharze Kontynentalnym, FIS Cupie i Alpen Cupie dominują właśnie oni. W Innsbrucku pojawi się młody Stefan Embacher, zadebiutuje w Pucharze Świata. Myślę, że on, ale nie tylko on, jest na drodze do światowej czołówki w skokach. Pracujemy ciężko, żeby nie tylko być na równi z Austriakami. Chcemy ich wyprzedzić.

Jest jakaś wyraźna różnica pomiędzy niemieckim i austriackim systemem?

- Niemcy są o wiele większe, kraj ma więcej przestrzeni, więc zawodnicy są po nim bardziej rozsiani. Mamy sporo centrów treningowych, a często lepiej współpracować pomiędzy kilkoma, o wiele ściślej. Tak to wygląda w Austrii. Wiemy o tym i myślimy, jak zmieniać pomysły na konkretnych zawodników, znajdować najlepsze rozwiązania dla każdego z nich. Musimy rozwijać ich najlepiej, jak możemy. I myślę, że idziemy w dobrym kierunku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.