Martin Schmitt podczas 72. Turnieju Czterech Skoczni pomógł nam już z typowaniem par systemu KO w konkursie w Oberstdorfie. Porozmawialiśmy jednak z niemieckim skoczkiem i ekspertem Eurosportu także o jego czasach w skokach narciarskich, wspomnieniach z TCS, w których sam uczestniczył, a także jego obecnej roli w Niemieckim Związku Narciarskim.
Martin Schmitt: Pamiętam dwa, ale takie, o których raczej nie spodziewasz się usłyszeć.
- Jedna była przeciwko Jernejowi Damjanowi w sezonie 2008/2009 w Oberstdorfie. Dla mnie tamten sezon był swego rodzaju powrotem do walki na skoczni. Wcześniej przez lata po wielkich sukcesach się zmagania się z problemami i walki o dojście do dobrej dyspozycji, wreszcie skakałem na niezłym poziomie. I to przed własną publicznością. Trochę się stresowałem, ale udało mi się wygrać przeciwko Jernejowi. To był dla mnie bardzo dobry Turniej Czterech Skoczni, teraz bardzo dobrze to wspominam.
A druga przyszła kilka lat później w sezonie 2011/2012, kiedy skakałem przeciwko Markusowi Eisenbichlerowi. Byłem wtedy kontuzjowany, miałem problemy z kolanem. Moja forma nie była najlepsza. I Markus mnie z tego konkursu wyrzucił. Mamy bardzo dobrą relację, więc czasem sobie z tego żartujemy.
- Ha, ha. Nie. Był po prostu lepszy i to w jednym ze swoich pierwszych startów w Pucharze Świata (zadebiutował wtedy w konkursie: pierwszy raz przebrnął kwalifikacje, potem pierwszą serię i zajął 30. miejsce - red.). Wszedł do drugiej serii i tak zaczęła się jego droga na szczyt. Dla młodego skoczka to bardzo ważna chwila, taki pierwszy sukces przed tłumem niemieckich kibiców.
- Szczerze mówiąc, oczekiwania z zewnątrz nie powinny mieć dużo wspólnego z tym, co sam sobie narzucasz. Sam powinieneś mieć dość wysokie oczekiwania. Tak, żeby zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby wygrać. Oczywiście, jest wiele pytań, ale myślę sobie, że często zdawałbym sobie podobne.
- Przynajmniej na Turnieju Czterech Skoczni, bo w Bischofshofen został mistrzem świata na dużej skoczni w 1999 roku. Dlatego trudno, żebym nie lubił tej skoczni. A Innsbruck? Zawsze lubiłem tam skakać, choć faktycznie tam nie wygrywałem. Cóż, było mi trudno na austriackich obiektach, ale nie z powodu skoczni. Po prostu na Turnieju tam mi nie szło, nie mogłem tego rozgryźć.
- To na pewno wyjątkowa atmosfera. Była taka w moich czasach, czuć, że pozostała taka aż do teraz. To coś, co naprawdę niesie zawodników, daje im pokazać wręcz piękne loty. Zwłaszcza gdy wszystko się kończy i ważą się losy wygranej.
- One nie zawsze w ogóle się odbywają, nie każdy zdąży coś przygotować, bo w Pucharze Świata wszystko biegnie dalej, nie ma czasu na świętowanie. Ale zdarza się, w moich pierwszych sezonach miałem nawet tradycję: zostaję świętować po zakończeniu Turnieju Czterech Skoczni i potem całego sezonu. Dobrze pamiętam 1999 rok. To były dwie imprezy z Janne Ahonenem. Najpierw po jego pierwszym wygranym Turnieju Czterech Skoczni. Przegrałem z nim. Miałem dwa zwycięstwa w Niemczech, ale potem wypuściłem swoją szansę. Janne wygrał w fenomenalnym stylu i potem razem świętowaliśmy. I na koniec sezonu znów spotkaliśmy się razem, bo tym razem to ja wygrałem i zdobyłem Kryształową Kulę. Walczyłem także z Janne i trochę posiedzieliśmy. Te imprezy pamiętam.
- Ha, ha. Nie. Po prostu nie mam najlepszej pamięci do takich rzeczy. Szczerze mówiąc, nie imprezuję długo, często szybko mnie odcina.
- Nie wiem, czy to konkretny powód, czy chodzi o analizy z osobami z instytutów, z którymi współpracuje niemiecka kadra. Na pewno trenerzy latem mieli okres pracy nad analizami techniki i świetnie spożytkowali ten czas. Razem z zawodnikami zaplanowali sobie przygotowania i to, co będzie działo się w trakcie sezonu, patrząc na zmiany w sprzęcie, co mogą zrobić lepiej po zeszłym sezonie, co dokładnie zmienić w technice. Wykonali świetną robotę. To chyba raczej to, co wypracowali na siłowni, czy samej skoczni, ma kluczowe znaczenie. Sprzęt też odegrał ważną rolę. Z wyższym poziomem krocza i zmianami we wkładkach do butów, potrzeba jednocześnie silnego, ale przede wszystkim czystego odbicia, żeby wszystko funkcjonowało w odpowiedni sposób. Na tym Niemcy skupiali się już przez lata i teraz to popłaca.
- Tak, zwłaszcza w moim ostatnim sezonie skakania. FES zajmuje się głównie innymi sportami, w tym kolarstwem torowym i pamiętam, że miałem kiedyś prototyp wiązania do przetestowania na skoczni. Wyglądał jak jakiś łańcuch rowerowy, był trochę szalonym rozwiązaniem. Lubiłem w tym skakać, ale nikt inny go nie stosował. Cóż, gdybym wygrywał to pewnie wszyscy dziś by je mieli.
Te nasze wiązania były pomocne, ale nie wiem, czy dawały nam wielką przewagę. Bardzo doceniam pracę, którą w świecie sprzętu dla skoczków wykonuje Peter Slatnar. Szybko reaguje, przygotowuje innowacyjne rozwiązania. Trudno mu dorównać. Myślę, że większą przewagę zyskalibyśmy z Peterem w naszym sztabie, niż z wiązaniami tworzonymi wtedy przez FES.
- Nie, ha, ha. Myślę, że Peter nie zamieniłby na nic Słowenii, to nie było też w naszej intencji.
- Chwilę się przygotowywaliśmy do sezonu, ale to się skończyło jesienią tamtego roku, wszystko trwało bardzo krótko. Same przygotowania były w porządku, ale potem nasze drogi zaczęły się rozchodzić i w końcu tutaj nie został. Nie mogę powiedzieć, co dokładnie było nie tak, jaką ma relację z zawodnikami, bo tak naprawdę pracował z nami za krótko. Ma swój styl pracy ze skoczkiem, własne metody. Kilku zawodnikom one pasowały, pracował z nimi z sukcesami w Austrii. Innym to nie pasuje. Jeśli tak było także w przypadku Polaków, to lepiej było to przeciąć. Ma też inne projekty, nad którymi pracuje i chciał spędzać więcej czasu z rodziną. Dobrze było podjąć w tej sprawie konkretną decyzję.
- Myślisz, że jak w piłce jeżdżę i szpieguję innych, albo patrzę którego Austriaka do nas podebrać? Ha, ha.
- Nie tylko, jest w tym trochę trenowania zawodników. Chodzi o spojrzenie z zewnątrz na juniorskie zespoły i pomoc skoczkom, czy trenerom. Powinienem im wskazywać, jaką drogą pójść, wspierać w podejmowaniu decyzji. To fajna praca i spore wyzwanie.
- Może w przyszłości. Ale nie w najbliższej.
- Najlepszy system pod kątem rozwoju jest teraz w Austrii. I mamy teraz wiele pracy do wykonania, żeby za nimi nadążyć. W Pucharze Kontynentalnym, FIS Cupie i Alpen Cupie dominują właśnie oni. W Innsbrucku pojawi się młody Stefan Embacher, zadebiutuje w Pucharze Świata. Myślę, że on, ale nie tylko on, jest na drodze do światowej czołówki w skokach. Pracujemy ciężko, żeby nie tylko być na równi z Austriakami. Chcemy ich wyprzedzić.
- Niemcy są o wiele większe, kraj ma więcej przestrzeni, więc zawodnicy są po nim bardziej rozsiani. Mamy sporo centrów treningowych, a często lepiej współpracować pomiędzy kilkoma, o wiele ściślej. Tak to wygląda w Austrii. Wiemy o tym i myślimy, jak zmieniać pomysły na konkretnych zawodników, znajdować najlepsze rozwiązania dla każdego z nich. Musimy rozwijać ich najlepiej, jak możemy. I myślę, że idziemy w dobrym kierunku.