Małysz zdradza, kiedy był najbliżej śmierci. "Pokazała mi się przed oczami"

Jakub Balcerski
- W pewnym momencie zauważyliśmy, że droga skręciła w prawo, a my jedziemy dalej prosto. To już było troszkę za późno. Uderzyliśmy w taki dość duży dół, wybiło nas w górę i jak lecieliśmy, to już widziałem, że nie ma szans, żebyśmy spadli na cztery koła. Wtedy śmierć faktycznie pokazała mi się przed oczami - opowiada Sport.pl o dachowaniu na pustyni w Egipcie Adam Małysz, były wybitny skoczek, wtedy rajdowiec, a dziś prezes Polskiego Związku Narciarskiego.

Ruszył PolSKI Turniej - impreza w kalendarzu Pucharu Świata złożona z zawodów w Wiśle, Szczyrku i Zakopanem. Z takim rozmachem jeszcze nie organizowano w Polsce zawodów najważniejszego cyklu w skokach.

Prezes Polskiego Związku Narciarskiego, Adam Małysz mówi Sport.pl o turnieju, ale także o jego wspomnieniach z wszystkich miejsc, gdzie jest rozgrywany. Rozmawiamy też o trudnych chwilach, które przeżył jako rajdowiec, a nie skoczek, szczegółach końca jego kariery sportowca, a także ogólnym obrazie polskich skoków, którym światowa czołówka coraz bardziej odjeżdża w obszarach, w których trudnych ją gonić.

Zobacz wideo Adam Małysz załamuje ręce nad polskimi skokami

Jakub Balcerski: Przed nami największe zawody Pucharu Świata w skokach w Polsce - bo w trzech miejscach, w formie turnieju, a w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) niełatwo takie sprawy załatwić. Były inauguracje w Wiśle, tłumy w Zakopanem, a teraz jest coś większego, udało się. Tyle czekania, a wyniki są, gdzie są i nie ma pewności, że będzie tu, co świętować. To boli?

Adam Małysz: Nigdy nie ma pewności, nawet gdy zawodnicy są w formie. Optymizmem napawa fakt, że w Polsce jest coś takiego, że nawet gdy ja skakałem, to w tym Zakopanem zawsze osiągałem jeden z najlepszych wyników w sezonie. Cały czas liczę na to, że tak będzie.

Fajnie, że dostaliśmy ten turniej, choć niektórym się to nie podobało, ale to jest miejsce, w którym możemy się pokazać, coś dołożyć do pozytywnych ocen, które mamy już z organizacji zawodów w Wiśle i Zakopanem. Dlaczego nie Szczyrk? To inna, mniejsza skocznia. Będzie w tej rywalizacji sporo roszad, bo mamy nową skocznię w Wiśle, której nikt nie sprawdzał przed zawodami, jest Szczyrk, którego nie było w Pucharze Świata, a do tego jeszcze inna od nich Wielka Krokiew. To coś świeżego. Oby tego powiewu starczyło też dla naszych zawodników.

Nowa skocznia w Wiśle ma jakiś element, który pan bardzo chciał zmienić w poprzednim układzie obiektu?

- Będzie inna, będzie trudna. Jest obniżony próg, a podniesiony cały zeskok, który jest bardziej wyprofilowany. Na dole w tym dołku i w przejściu to jest wszystko podniesione o prawie metr do góry. Jest bardziej wypłaszczona i choć teoretycznie rozmiar skoczni zostaje tam, gdzie był, to można lecieć niżej i chyba nawet dalej.

Nie doczekał pan zawodów Pucharu Świata na skoczni własnego imienia. Żałował pan?

- Patrząc na to, jak długo była budowana ta skocznia, to nic dziwnego, że się nie doczekałem. Trochę szkoda z jednej strony, ale jest teraz i wiele osób mówi, że to jest pomnik. Długo zastanawiałem się, czy przyjąć propozycję, jeszcze od Aleksandra Kwaśniewskiego. Zawsze wydawało mi się, że nadawanie czemuś imienia to pośmiertnie. Dziwnie mi się to kojarzyło. A z drugiej strony, co jak nie skocznia? Nie chciałem, żeby to była ulica, czy jakaś rzeźba.

Chociaż miał pan taką z czekolady. Ta teraz się posypała, ale ma być nowa, prawda?

- Jest z czekolady, miał być jeszcze nowy, mosiężny w zastępstwo, ale ostatecznie nie wiem, czy się pojawi. Z czekolady to jednak bardziej na wesoło.

Jest też galeria trofeów. W niej wielkie oczy robili nawet Simon Ammann i Gregor Schlierenzauer.

- Mam nadzieję, że powstanie nowa, bo stara wymaga już trochę modernizacji. Była nieraz zalewana, ostatnio dość poważnie. Ma się rozpocząć budowa nowej galerii w okolicach rynku w Wiśle, jesteśmy tak umówieni z urzędem miasta. Mam nadzieję, że pojawi się i będzie dalej służyła ludziom. Ma być bardziej nowoczesna, multimedialna.

Czyli zobaczył pan Kamiland w Zakopanem i zażyczył sobie tego samego, co Kamil Stoch?

- Kamil ma naprawdę bardzo fajną galerię i pewnie wiele elementów bym z niej przeniósł. Tu większą rolę odgrywają jednak projektanci, a ich zatrudnia gmina. Moją rolą było skatalogowanie wszystkich trofeów. Zawsze marzyło mi się jednak, żeby w takiej galerii był np. wirtualny skok, żeby można było poczuć to co zawodnik. Widziałem to choćby na skoczni w Planicy.

Dużo pan zarobił na swojej galerii?

- Mamy dosyć tanie bilety, więc raczej nie. Są takie miesiące, że i trzeba do tego dokładać, bo prąd kosztuje, trzeba opłacić pracowników. Na pewno okres od października do grudnia w przypadku tego miejsca jest dość ciężki. Najlepszy jest maj, okres matur, gdy przyjeżdżają wycieczki, żeby nie przeszkadzać.

O, czyli do Małysza nadal przyjeżdżają wycieczki. Już nie pod dom jak 20 lat temu, ale jednak.

- Przyjeżdżają. Ale żeby to był biznes przynoszący kokosy to nie. Często jest tak: wlał, wylał. Kiedy ostatnio przeczytałem na Onecie, że zarabiam 950 tysięcy złotych jako prezes PZN, to się uśmiechnąłem. To na podstawie poprzedniego prezesa, który ponoć zarabiał 450 tysięcy na pół roku. To trochę mu zazdroszczę.

Wisła mocno się zmieniła przez "Małyszomanię"? Wyglądała inaczej, gdy jeszcze nie wygrał pan Turnieju Czterech Skoczni i nie zdobył czterech Kryształowych Kul?

- Zmieniła się, ale nie wiem, czy przez "Małyszomanię". Rozwija się, choć ludzi z niej ubywa, a nie przybywa. Dużo jest jednak osób, które pokupowały tereny, pobudowały się, a skocznie też, jakby nie było, przyciągają. Wisła jest specyficzna, bo jest położona w dolinach i przez to centrum nie jest zbyt wielkie. Ale nadal idzie do przodu, w końcu jest kurortem.

Jeśli ktoś chciałby doświadczyć takiej, jaką pan pamięta z dzieciństwa, to dziś chyba zostały tereny Łabajowa i te okolice. To tam trochę zatrzymał się czas.

- Tak, centrum jest zupełnie inne niż kilkanaście lat temu, w Łabajowie zmian jest mniej. Słynny wiadukt wygląda jednak np. trochę inaczej.

No i skoczni nie ma.

- Nie ma, został przesmyk w lesie. To nie miało jednak racji bytu. Przejeżdżało się przez drogę po skoku, musielibyśmy mieć drugi przeciwstok, jak na skoczni w Malince.

Był ktoś, kto na treningu zatrzymywał panu auta?

- Oczywiście. Zawsze tak było. Mieliśmy szlabany i były dwie osoby, które stały po dwóch stronach i przesuwało się je na bok, zamykając drogę. Choć tam to można było nawet przez nią przeskoczyć.

Skakał pan nad samochodem?

- Nie, ale pamiętam kolegę, który zahaczył kaskiem o druty prowadzące prąd, które znajdowały się tam po drugiej stronie. Nic mu się nie stało, bo mimo wszystko był w powietrzu, ale nie było wesoło. W Szczyrku też była skocznia w Biłej, której wybieg przebiegał przez drogę. Tam nie było jednak przeciwstoku, nie dało się jej przeskoczyć.

A na Salmopolu pan skakał? To w końcu pierwsze miejsce w Szczyrku, które gościło Puchar Świata - co prawda z nazwy, bo był to Puchar Świata "B" i to w kombinacji norweskiej, ale jednak.

- Pewnie. To była bardzo fajna skocznia i dałoby się tam przygotować o wiele większy obiekt, bo był do tego teren. Jednak te skocznie poszły bardziej w centra miast. Tam zawsze był śnieg i długo się trzymał. Salmopol ma taki klimat, że już w październiku jest tam biało i to co roku jeden z pierwszych i najdłużej otwartych wyciągów w Polsce. Szkoda tej skoczni, bo była zamknięta w lesie, wśród drzew i nie kręciło tam tak wiatrem.

Mówiliśmy o Malince, czyli skoczni imienia Adama Małysza, ale to w Zakopanem miał pan pierwszą skocznię swojego imienia. I to dosłownie.

- Tak, "Adaś", malutką (HS15 - red.). Fajnie, że takie skocznie się pojawiały i nadal są w niektórych miejscach stawiane. Nie tylko te największe. Pamiętam jeszcze czasy, gdy skocznie były niemalże w każdej gminie, takie terenowe. A jak nie, to samemu się budowało i skakało nawet na zjazdówkach, czy biegówkach. Szkoda, że ta tradycja gdzieś zaginęła. To pewnie spowodowane też tym, jakie problemy są co roku ze śniegiem.

Miejsce w Zakopanem poza Wielką Krokwią, które kojarzy się panu ze skokami to...

- Chyba cała ta ulica Bronisława Czecha po prostu. Tam, gdzie teren obok skoczni jest teraz osłonięty i gdzie jest lodowy labirynt, ale wcześniej stały tam tysiące ludzi.

W Morskim Oku pan bywał? Nie pytam o to wiadome, górskie, tylko o słynny zakopiański klub.

- Ha, ha, tak. W tym Morskim Oku byłem z raz albo dwa razy, w każdym razie nie w czasie zawodów. Takie tradycyjne miejsce, gdzie skoczkowie lubią się zrelaksować. Taką największą imprezą i świętem, gdy mogłem się napić trochę alkoholu, to było moje zakończenie kariery. To, gdy Red Bull chciał, żebyśmy skakali do celu, ale nie pozwolił wiatr. To było pierwsze w moim życiu takie prawdziwe festowanie. Wróciliśmy piętrowym autobusem wynajętym przez Red Bulla z Dworca Tatrzańskiego do hotelu dopiero nad ranem z paroma osobami. Ale wtedy już mogłem. Miałem zasadę, żeby jako sportowiec unikać pewnych używek i tego, co niektórym może pomagało, ale ja byłem przekonany, że to nie pomaga i raczej byłem od tego z daleka.

A propos tego co po pana karierze skoczka: Rajd Dakar nadal śledzi pan jednocześnie z Turniejem Czterech Skoczni?

- Tak, choć najczęściej tylko w aplikacji. Odpalam sobie co jakiś czas w telefonie i patrzę po numerach zawodników, czym jeżdżą, czy to jest samochód, motocykl, quad, czy ciężarówka. Staram się to śledzić, bo ciągle to we mnie jest. To były wspaniałe lata i wielkie przeżycia, nadal mam Dakar we krwi.

Jak myślę sobie Adam Małysz i Dakar, to staje mi przed oczami płonący samochód. A panu?

- Na pewno nie płonący samochód, tylko to, co tam przeżyłem: wyjątkowe chwile, dużo adrenaliny, ale też te, które były gorsze i mnie hartowały. Dakar to jest coś, co trzeba przeżyć, choć niełatwo to zrobić. Było wiele przypadków, w których kierowcy nie kończyli Dakaru, łącznie z tym, że niektórzy tam zginęli. Nie bez powodu to jeden z najtrudniejszych rajdów samochodowych na świecie. To często walka o przetrwanie i ze swoimi słabościami.

Gdy spłonął panu samochód podczas rajdu w 2015 roku, znalazł się pan najbliżej śmierci w swoim życiu? W końcu auto zniknęło w ciągu kilkunastu minut, jakieś zagrożenie mogło się pojawić.

- Mogło, ale nie myślałem o tym w tych kategoriach ani wtedy, ani później. Jechało nam się tym samochodem wyśmienicie, wprawdzie krótko, ale już od testów pokazywał swoje możliwości, był świetny. To, że spłonął było wynikiem błędu sprzętowego. To pozostaje w pamięci, ale nigdy nie odbierałem tego w kategorii zagrożenia życia. Usłyszeliśmy niepokojący wystrzał, stanęliśmy na poboczu trasy i usłyszałem od pilota niecenzuralną komendę, odpiąłem się z pasów i po wyjściu z samochodu już odpalałem gaśnicę. Nie było jednak szans opanować tego ognia. Na szczęście on bardziej płonął na zewnątrz niż wewnątrz, udało się z niego wydostać. 20 minut i została sama klatka samochodu. Za to takie w pełni mrożące krew w żyłach chwile przeżyłem, gdy dachowaliśmy podczas rajdu w Egipcie. Wtedy śmierć faktycznie pokazała mi się przed oczami.

Opowie pan coś więcej?

- To było na pustyni, bardzo szybki odcinek. Były dwie możliwości: można było jedną z wydm ominąć z prawej lub lewej strony piaskową drogą. Pojechaliśmy w lewo i tylko usłyszałem od Xaviera (Panseriniego, pilota Małysza m.in. podczas Rajdu Faraonów w 2015 roku, o którym opowiada Małysz - red.), że dobrze wybraliśmy. No i było trochę za szybko. W pewnym momencie zauważyliśmy, że droga skręciła w prawo, a my jedziemy dalej prosto. To już było troszkę za późno. Uderzyliśmy w taki dość duży dół, wybiło nas w górę i jak lecieliśmy, to już widziałem, że nie ma szans, żebyśmy spadli na cztery koła. Wydachowaliśmy, przesaltowaliśmy przez przód i jak się zatrzymaliśmy, to tylko patrzyliśmy na siebie z Xavierem z pytaniem: czy wszystko w porządku?

Auto było konkretnie zdewastowane, na szczęście mogliśmy z niego wyjść. Później ciężka podróż na biwak: najpierw ciężarówką, potem helikopterem na metę rajdu i dopiero na biwak jeszcze przez trzy godziny starym jeepem. Nie chcieliśmy tam iść do szpitala, więc wróciliśmy do Kairu, a potem samolotem do Polski. Finalnie okazało się, że ja byłem cały, a Xavier miał kompresyjnie złamany kręgosłup. Miał robiony zabieg. To na pewno nie było miłe zdarzenie, ale to taki sport, że w trakcie, gdy to się dzieje, tego się nie ma w głowie. Człowiek nie myśli o ryzyku, tylko o tym, żeby dotrzeć do celu i to jak najszybciej.

Teraz chyba wróciła swego rodzaju moda na Dakar: po dziewięciu latach w wieku 61 lat do rywalizacji w rajdzie wrócił Krzysztof Hołowczyc, a chęć startu w kolejnych edycjach zadeklarowała Joanna Jędrzejczyk. Co trzeba zrobić i co mieć w głowie, żeby ten rajd ukończyć, a najpierw do niego przystąpić?

- Przede wszystkim trzeba nabrać doświadczenia. To nie jest tak, że ktoś z drogi przesiądzie się na rajdówkę, weźmie udział w dwóch rajdach i ruszy na Dakar. Potrzeba sporo przygotowań. Nie mówię już nawet o liczeniu się w stawce: chodzi o to, żeby dać sobie radę na trasie i przetrwać. Jest sporo dni, kilometrów, człowiek jest niewyspany, a wtedy popełnia najwięcej błędów. I ta adrenalina trzyma na wysokim poziomie, ale przychodzą też momenty zrezygnowania. To musi być przygotowanie roczne: fizyczne, ale też psychiczne, nastawienie się na to. I oczywiście sporo startów przed udziałem w Dakarze. Nie bez powodu wygrywają ci, którzy mają największe doświadczenie. Przechodzą z motorów, rajdów płaskich, więc mają podstawę i potem zapoznają się z wydmami, tym, co dzieje się na pustyni.

W Dakarze, co potwierdzi pewnie także Krzysiek, nie jest tak, że jedzie się na sto procent, jak w WRC. Tam jest pewna granica, której nie można przeskoczyć na raz. Pamiętam takiego kierowcę, Jean-Louis Schlesser się nazywał. Spytałem go, jak powinno się jechać na wydmach, gdzie jest ta granica. A on odpowiedział: "Granica jest wtedy, jak poczujesz, że jest już za późno". To była nauka, która pozwalała mi zrozumieć, że nie mogę być ani za wolny, ani za szybki. Stąd trzeba mieć to doświadczenie. Dlatego ja sporo czasu spędziłem na wydmach, np. w Emiratach Arabskich, jeździłem w Drawsku, gdzie może nie ma wydm, ale jest dużo piasku i robi się czołgowe przejazdy. To pokazuje, jak odpowiednio nabrać tempa. Dlatego doradzałbym, żeby nie robić czegoś na siłę, raczej przygotować się.

Dakar to praktycznie koniec Adama Małysza sportowca. W 2016 roku długo szukał pan sponsora do dalszych startów, ale się nie udało i zakończył pan karierę sportową. Zaakceptował pan wtedy ofertę Polskiego Związku Narciarskiego i wrócił do skoków w roli dyrektora. Wcześniej stracił pan sponsoring Orlenu, a wszystko w momencie, gdy w Polsce zmieniała się władza. Wielu twierdziło wtedy, że problemy ze sponsoringiem ma pan przez pewną wypowiedź sprzed kilku lat: powiedział pan, że nie pochowałby pan swojej rodziny na Wawelu tak jak Jarosław Kaczyński. Potem te słowa miały się panu odbić właśnie, gdy szukał pan sponsora i Orlen długo zwlekał z odpowiedzią, a w końcu panu odmówił. To faktycznie prawdziwy powód, czy było inaczej?

- Nie sądzę, że chodziło o tę wypowiedź. To nie miało znaczenia, bo kilka lat już minęło. Wtedy w Orlenie dochodziło do sporych zmian, jeśli chodzi o szefów, dyrektorowanie, prezesowanie. Czekałem przez osiem miesięcy na podjęcie jakichkolwiek decyzji i nikt nie był w stanie czegoś zrobić. Potem, choć w trakcie tych ośmiu miesięcy było jeszcze sporo spotkań i byłem ciągle odsyłany, bo brakowało jakiegoś człowieka na ważnym stanowisku, wróciłem do nich i wreszcie przekazano mi, co zdecydowano w mojej sprawie. Pan dyrektor wyjaśnił mi, że nie chcą sponsorować mojego jeżdżenia w rajdach, w tym w Dakarze, ale za to chętnie widzieliby mnie jako twarz nowego projektu gokartów albo w teamie kolarskim.

Na oba wtedy mocno postawiono. A ja zapytałem tylko: ale jak kolarze kojarzą się z paliwem? No i dostałem odpowiedź: "Oni mają przecież paliwo w nogach". De facto trochę to było śmieszne, ale spowodowało też, że nie miałem szans na rozmowę o Dakarze. Wiedziałem, że musiałem podziękować z tę propozycję, bo dalej chciałem się ścigać. Szukałem jeszcze trochę innych opcji przez jakiś czas, ale było to wręcz niemożliwe, bo wcześniej Lotos, a później Orlen byli jednak największymi sponsorami motorsportu. I tylko spółki skarbu państwa są w stanie udźwignąć takie budżety.

Później z tym samym zderzył się Robert Kubica, ale on zbudował na współpracy z Orlenem swój powrót do Formuły 1.

- Znalazłbym dziesięciu, czy piętnastu mniejszych sponsorów. Nie dałoby mi to jednak szansy startu w Dakarze w dobrym samochodzie i na wysokim poziomie. A na to wtedy liczyłem. Poodbijałem się trochę od innych i wkrótce uznałem, że nie ma sensu dalej z tym walczyć. Już wcześniej dostałem ofertę z PZN, żeby zostać dyrektorem skoków i kombinacji. Po długim namyśle się zgodziłem.

I myśli pan: "co by było gdyby"? Bo zakładam, że jeszcze chwilę mógłby pan pojeździć. Ale namowy do powrotu do skoków były już dużo wcześniej, a konkretna oferta pewnie około roku przed tym, jak podpisał pan umowę?

- Rok to może nie. Bo konkretną propozycję dostałem, gdy Apoloniusz Tajner dowiedział się, że mam problemy ze sponsorem w rajdach. Wtedy do mnie napisał, spotkaliśmy się i były namowy. Ja też nabrałem do tego sportu dystansu przez lata spędzone w rajdach, więc trochę bardziej mnie ciągnęło do skoków. Musiałem odpocząć, bo wcześniej miałem tego aż za dużo, ale potem nabrałem chęci do powrotu. Gdyby nie to? Pewnie robiłbym coś zupełnie innego. Nie boję się roboty, gdybym musiał robić coś, co nie sprawiałoby mi przyjemności. Chciałbym jednak, żeby zadania, które przed sobą stawiam, ich realizacja, sprawiała dużo frajdy, nie tylko mnie.

Bez Adama Małysza nie byłoby Stefana Horngachera w Polsce? Podobno przyciągał pan takie nazwiska i trochę trudno negocjowałoby się innym w podobny sposób, jak wyglądało to u pana.

- Nie wiem. Nie mam pojęcia, czy wtedy Stefan był w ogóle brany pod uwagę. Bo był konflikt, jeśli chodzi o Stefana i Apoloniusza. Nie wiem, o co dokładnie chodziło, ale myślę, że to były stare zażyłości z czasów, gdy Stefan był trenerem kadry juniorów i przychodził tu z Heinzem Kuttinem. Tam się coś podziało. Słyszałem wtedy zupełnie inne nazwiska, jakie były brane pod uwagę. Miałem takie przeczucie, że jeśli nie Stefan, to trudno będzie komuś innemu tę kadrę postawić na nogi. Żeby ona uwierzyła takiej osobie. Nie powiem, że było łatwo, ale udało się go przekonać, żeby wrócił i to był bardzo dobry krok. To chyba Apoloniusza i zarząd wtedy uświadomiło, że dobrze zrobili, że mnie przyjęli, ha, ha. Mam przynajmniej taką nadzieję. Nasze skoki wtedy odżyły.

Z jednej strony uważamy go za człowieka, który z Polakami osiągnął wiele. Z drugiej strony bardzo zamykał się do kadry A, osób spoza niej nie wpuszczał nawet na treningi na Wielkiej Krokwi. Ma pan tak, że gdy widzi, co dzieje się obecnie z zapleczem i ogółem polskimi skokami, to w przeszłości starałby się pan na coś innego położyć nacisk podczas pracy ze Stefanem Horngacherem? Czy on już po prostu taki jest, że pracuje tylko z najlepszymi?

- Stefan na pewno był specyficzny. Miał swoje pewne zasady. To funkcjonowało, więc się mu nie przeszkadzało. Nikt, no może troszkę ja, nie był w stanie mu pewnych rzeczy przetłumaczyć, czy w czymś doradzić. To był duży problem. W tym spodobał nam się Thomas Thurnbichler, który od początku chciał to o wiele bardziej scentralizować. Żeby to nie była sama kadra A, ale dołożyć do tego kadrę B i juniorów funkcjonujących podobnie. Jestem może nie zły, ale mam zastrzeżenia do tego, że to tak wolno idzie. Dzisiaj patrzymy na kadrę i mamy najstarszych zawodników, a młodzież nadal nie jest na takim poziomie, jak byśmy chcieli. Nie chodzi o to, że oni mają od razu wygrywać. Ale fajnie byłoby, gdyby jeden zawodnik raz na jakiś czas wskoczył do Pucharu Świata. Żeby zapunktował, zdobył nawet jeden czy dwa punkty. To by pokazywało, że gdzieś ten potencjał jest. Naszych zawodników na to stać i teraz, w trakcie sezonu, może niekoniecznie, ale od wiosny musimy się mocno za to wziąć, postawić na to. Wiem, że te obiecywania były już wcześniej, ale chcieliśmy dać trochę wolnej ręki Thomasowi, żeby pokazał na co go stać i jak on to widzi.

Thurnbichler podczas Turnieju Czterech Skoczni rozmawiał z austriackimi dziennikarzami i powiedział im, jak cytował portal laola1.at: "W Polsce przeoczono zmianę pokoleniową". Ma rację?

- Tak, myślę, że wiele jest w tym racji. Przede wszystkim mieliśmy w Polsce system, który nie funkcjonował nigdzie indziej na świecie: była kadra juniorska, ale taka, która była juniorską na stałe. To, co teraz zmieniliśmy: że kadra jest podłączona pod Szkoły Mistrzostwa Sportowego, a przy okazji my mamy okazję śledzenia tych zawodników dłużej i z bliższej perspektywy. Dzisiaj każdy ma możliwość wyjazdu na zgrupowanie, jeśli jest na dobrym poziomie. Wcześniej rozgrywało się to pomiędzy maksymalnie siedmioma zawodnikami mieszczącymi się w kadrze. Oni cały czas trenowali, przebywali z tymi samymi trenerami, jeździli na zawody i to było zastałe. Reszta nie miała opcji się pokazać.

Zrobił się tzw. beton.

- Teraz to się zmieniło i mam wrażenie, że wcześniej tu był największy problem. Później do kadry B wchodzili zawodnicy z zabetonowanej kadry juniorów. I ciężko było wzajemnie przebijać się zawodnikom. Thomas ma rację z taką oceną sytuacji, choć gdy przychodził do Polski to w zasadzie nie znał tego systemu. Jak przyszedł, to sam był zdziwiony, jak to u nas funkcjonuje. Wskazał nam, że to powinno trochę inaczej wyglądać. Ja też już wcześniej byłem przekonany do tego, że musimy to zmienić, patrząc, jak to funkcjonowało w innych krajach. Mamy duży problem, bo jest sporo zawodników, którzy idą, idą i już się wydaje, że zajdą wysoko, a nagle ich nie ma, albo kończą kariery. Bo nie mają za co żyć, albo nie są w stanie przetrwać roku, czy dwóch, gdy nie idzie. Mam nadzieję, że gdzieś się z tym uporamy.

Musimy też być świadomi jednego: że po Kamilu, Piotrku i Dawidzie możemy wpaść w coś takiego, że nie będziemy mieli już zawodników na tak wysokim poziomie. To nie tylko zależy od talentu skoczka, tego, jak jest prowadzony, ale od tego jak się to wszystko zmienia. Spory wpływ na wiele spraw ma dziś głowa. Zawodnicy świetnie skaczą na treningach, przychodzą zawody i nagle ich nie ma, więc cały ten świat się bardzo zmienił. Nie tylko podejście treningowe, szkoleniowe, czy predyspozycje do tego sportu decydują o tym, co stanie się z zawodnikiem. Sam o tym wiem, bo w latach 90. prosiłem o psychologa i jak go dostałem, to wiele się zmieniło. Przede wszystkim moje podejście do zawodów. Dalej powtarzam jednak, że 70-80 procent tkwi w zawodniku. To on musi chcieć pewnych rzeczy, zmieniać się i o to walczyć.

Co was w związku blokowało, żeby przeprowadzić te zmiany wcześniej? Brakowało pieniędzy, pomysłu, może zdecydowania? Był pan wtedy dyrektorem skoków i kombinacji, a nie prezesem PZN, ale sam pan mówi, że miał myśli o podobnych zmianach już w poprzednich latach.

- Ten system był tak mocno zakorzeniony w naszym związku, że ciężko było przekonać zarząd czy prezesa do tego, że to powinno inaczej funkcjonować. Po zmianach, które przyszły, stwierdziłem, że my nie jesteśmy już żadnym stowarzyszeniem, tylko wręcz firmą. Trochę inaczej musimy też funkcjonować, pewne rzeczy rozgałęzić, przeorganizować i zacząć bardzo mocno myśleć o przyszłości młodych. Inwestować w to, żeby to miało ręce i nogi, a potem żebyśmy zyskiwali takich zawodników jak Kamil, Piotrek, Dawid, czy Justyna Kowalczyk w biegach. Jak popatrzymy się, to po Justynie nie zostało nic. Teraz zaczęliśmy mocno myśleć o juniorach w biegach, zatrudniliśmy Szwedów, którzy mają nam ten system zbudować i widać, że to funkcjonuje. Ale w kadrze A? No jest porażka. To coś niesamowitego, bo od lat inwestowaliśmy w trenera Lukasa Bauera, który szedł pewnymi krokami do przodu. Po mistrzostwach świata w Planicy wydawało się, że może być przełom i ten rok jest fatalny.

To strzeliło w nas jak piorun, bo nie tylko skoki, ale i biegi. Jedynie w narciarstwie alpejskim Maryna Gąsienica-Daniel i Magdalena Łuczak jeżdżą na całkiem niezłym poziomie. A tak? Dostaliśmy spore baty. Nawet w snowboardzie. Ola Król jest na macierzyńskim, ale Oskarowi Kwiatkowskiemu, choć jeździ nieźle, to brakuje szczęścia i wyników nie ma. Liczę na to, że jeszcze je osiągnie. Ogółem taki okres był do przewidzenia. Wydarzyło się tak, że akurat we wszystkich naszych dyscyplinach to runęło, ale po tak dobrych sezonach, wiedzieliśmy, że pewnie przyjdą też te gorsze chwile. Trzeba się z tego podnieść.

Jest jakiś plan B? Jak chcecie na to w związku zareagować? Nikt z was na pewno nie chce, żeby okazało się, że wkrótce będzie za późno, żeby się pozbierać.

- Pracujemy nad pewnymi rozwiązaniami, ale nie jestem też przekonany do tego, że w trakcie sezonu trzeba podejmować jakieś radykalne kroki. Że trzeba byłoby od razu zwalniać trenerów, bo on nie zawsze jest przyczyną. Trzeba rozważyć wiele możliwości i wiem, że to się łatwo tak mówi, ale z drugiej strony musimy być na pewne rzeczy uodpornieni i cierpliwi. I tak też do tego podchodzimy. Mam nadzieję, że wyciągniemy z tego pewne wnioski na przyszłość. A do tego stworzymy coś, co będzie lepiej funkcjonować.

W skokach nawet Thomas Thurnbichler mówił, że Polakom odjechały inne kraje. Że czołówka jest o dwa kroki przed nami pod względem zaplecza technologicznego. W Polsce żyjemy w takiej bańce, bo dużo mówi się o tym, co tutaj, a mało osób wie, jak to wygląda np. w najlepszych obecnie Niemczech czy Austrii. W zeszłym roku budżet PZN wyniósł 40 milionów złotych i 41 procent, czyli 16,4 miliona, było przeznaczone na funkcjonowanie skoków. Może pan porównać, jak to się ma do innych, jak Polska wygląda na tle pozostałych nacji mocno inwestujących w skoki?

- Oni trochę inaczej funkcjonują. Same związki mają podobny, jeśli nie mniejszy, budżet do naszego w przypadku skoków. U nich są jednak instytuty i zaplecze technologiczne, dofinansowane przez rząd, oni do nich zgłaszają projekty, które są tam realizowane i one są do ich dyspozycji. Oni nie muszą się martwić budżetem i tym, skąd znaleźć środki na jakieś usprawnienia w sprzęcie, czy technologii. My też staramy się jak najwięcej uzyskać z Instytutu Sportu, czy z ministerstwa, ale to nie takie proste. Chodzi też o zaangażowanie sponsorów. Chcemy, a w zasadzie to już założyliśmy, taki nasz wewnętrzny instytut, na który zbieramy pieniądze i granty, współpracujemy już z wieloma uczelniami, ale tu nie da się wszystkiego załatwić ot tak. To bardziej skomplikowane i potrzeba na to czasu.

Na pewno nie jesteśmy pod tym względem na takim poziomie jak Niemcy, czy Austriacy. Słyszałem, że Niemcy zaczynają wprowadzać nanotechnologię w skokach. Nie wiem, czy to wymysł, czy tak faktycznie jest, ale to całkiem możliwe. Jesteśmy jednak znacznie wyżej niż Finowie, czy Czesi, którzy zazdroszczą nam budżetu na kombinezony, a to kluczowa inwestycja obecnie w skokach. Oczywiście każdy z tych trenerów, którzy prowadzą reprezentacje, chciałby mieć więcej pieniędzy na niektóre rzeczy, ale niestety pewne realia nas niestety blokują. Walczymy z tym, chcemy wygospodarować jak najwięcej środków, ale wiemy doskonale, że nie jest to proste.

Chyba jest też różnica w podejściu: w Polsce najczęściej myśli się o konkretnych rozwiązaniach i znalezieniu pieniędzy na coś, co będzie używane od razu, a Niemcy, czy Austriacy, potrafią pewne projekty długo rozwijać i robić inwestycje także w zakresie technologii, prawda?

- U nas wygląda to często tak, że choć współpracowaliśmy z pewnymi instytutami, prywatnymi, czy też państwowymi, to na koniec dostawaliśmy wycenę, że żeby stworzyć jakiś konkretny projekt potrzeba dwóch milionów złotych. Bądźmy szczerzy: w naszych realiach taki wydatek nie jest możliwy, związek nie może sobie na to pozwolić. Nie wydamy takich pieniędzy na kostkę, która pokaże, czy narta jedzie prosto, czy krzywo. To są potworne pieniądze i nie jesteśmy tego na tyle udźwignąć finansowo. Szukamy innych rozwiązań. Dobrze byłoby, żeby takie instytuty jak w Niemczech, czy nawet pojedynczy instytut, powstał w Polsce i wspierał takie projekty innowacji w sporcie. Można byłoby zgłosić się po taką rzecz, złożyć projekt, a ten instytut już by się tym zajął. Dzisiaj musimy w zasadzie wszystko robić sami, na co nie mamy budżetu. Choć i tak na podobne rzeczy wydajemy bardzo dużo pieniędzy.

W przeszłości nie trzeba było pójść pod prąd i czasem pomyśleć o takich rozwiązaniach, skoro innym to się opłaciło? To kosztowne, trudne do załatwienia, ale skuteczne. Może skoro nie ma takiej możliwości w Polsce, to można było pomyśleć o czymś zewnętrznym, z innego kraju?

- Nikt nie wziąłby odpowiedzialności za to, żeby wydać na jakiś projekt dwa, czy trzy miliony złotych. To zawsze pomysł nie do końca sprawdzony, taki, który może, ale nie musi wypalić. Jeśli się uda, to jesteś do przodu. Jeśli nie, to ktoś za to beknie, weźmie odpowiedzialność. Przy tak dużych kwotach nikt się pod tym nie podpisze. Jeśli one byłyby rzędu 100-200 tysięcy, to i tak spore pieniądze, ale można zainwestować w takie projekty i wiele takich mieliśmy. Wiemy, że dzisiaj już te małe kroczki powodują, że widać różnicę, a co dopiero jakiś potężny projekt, jak wiązania Simona Ammanna z 2010 roku.

To moment, gdy Niemcy zaangażowali się w tworzenie projektów dla skoków w swoich instytutach.

- Słyszałem też o ich innym projekcie: takim, który ma im pokazywać idealnego skoczka. Dane i wizualizacje, do których ma dążyć zawodnik. To może też być coś, co już mają i nad czym długo pracowali. To może być potężny projekt, wiążący się choćby z tą wspomnianą nanotechnologią. Może naprawdę mają inne możliwości.

A w polskich skokach to coś nierealnego? Trzeba się z tym pogodzić?

- Dopóki nie będziemy mieli takiego instytutu, to zawsze będziemy trochę w plecy. Możemy próbować stworzyć coś podobnego, ale to nigdy nie będzie cały instytut, który środki i czas poświęca na badania, analizy i produkcję tego, co potrzeba kadrze. Na pewno jesteśmy w stanie stworzyć pewne rzeczy, ale czy na takim poziomie? Trudno powiedzieć. Gdy już pewne rzeczy znajdziemy, wymyślimy, to też jesteśmy w trochę innym miejscu, jeśli chodzi o dyskusję nad nimi. Choćby jak w przypadku naszych butów Ferrari od firmy Nagaba. U nas to jednak my musimy o tym myśleć wewnętrznie. Oni mają od tego naukowców.

Całej, ponad godzinnej rozmowy z Adamem Małyszem można posłuchać w 13. odcinku "BalcerSki podcast":

Więcej o: