Małgorzata Tlałka, urodzona w 1963 roku. Czołowa narciarka alpejska świata w latach 80. XX wieku. Jej największe sukcesy to:
Małgorzata Tlałka: Zdecydowanie może to wszystko osiągnąć. Już miała pojedyncze przejazdy najlepsze albo w Top 3. Teraz musi jeszcze dwa takie przejazdy złożyć jednego dnia. Zrobi to. Gdyby sezon potrwał jeszcze chwilę, to pewnie zdążyłaby już tej zimy. Szkoda wywrotki w Jasnej. Tam była trzecia po pierwszym przejeździe. A złamane żebra nie pozwoliły jej walczyć o podium dwa tygodnie później w finale sezonu w Lenzerheide. Ale być z taką kontuzją na 10. miejscu? Trzeba mieć hart ducha! Maryna jest na krzywej wznoszącej. Mam nadzieję na jej superwyniki.
- Miałam pecha przed Sarajewem, ale było, minęło. Teraz bardzo, bardzo kibicuję Marynie. Życzę jej podiów i medali.
- Oczywiście, że to niedosyt. Może na za dobrym miejscu byłam po pierwszym przejeździe. Może mi zabrakło trochę złości do jeszcze lepszego ataku. Warunki też były trudne, zeszła mgła, rano spadło dużo śniegu, a najwięcej luzu i lekkości w tym wszystkim znalazła w sobie Włoszka, która nigdy nie była w ścisłej czołówce. Tak na igrzyskach bywa.
- Schodziłam po schodach do piwnicy. Spieszyłam się, jak zwykle, bo jestem dynamiczną osobą. Pantofel mi się uślizgnął, poleciałam do tyłu, a niosłam słoiki i zapomniałam o tym, gdy instynktownie wysunęłam ręce za siebie, żeby się obronić przed upadkiem. Pech chciał, że słoik popękał i szkło poraniło mi dłoń. Rzeczywiście jeździłam bez kijka, a w Sarajewie przed startem trzeba było to porządnie obandażować, bo rana była jeszcze bardzo wrażliwa. Kilka dni przed walką o medal, już na miejscu, w Sarajewie, miałam wyciągane szwy. Niestety, te sprawy poboczne jakieś znaczenie miały. Ale każdy sportowiec chce się spisać jak najlepiej, bez względu na to, że coś go boli. Dokładnie tak, jak ostatnio Maryna z pękniętymi żebrami. Sport to jest systematyczna i długotrwała ciężka praca, to dobre przygotowanie, to musi być dobra współpraca całego zespołu, ale to też musi być łut szczęścia.
- Praktycznie całe kariery obie z siostrą przejeździłyśmy bez poważnych kontuzji. Dopiero po latach uprawiania sportu wyszły różne sprawy. Ale jak na tamte lata, jak na warunki w jakich się jeździło i jak na sprzęt, jakiego się używało, to w miarę dobrze pod względem zdrowotnym nasze kariery wyglądały. Przede wszystkim nie miałyśmy większych problemów z kolanami. A dziś mało który zawodnik może tak powiedzieć. Organizmy współczesnych narciarzy zużywają się szybciej. Większe są prędkości w gigantach i supergigantach, zupełnie inne są trasy. Kiedyś to było 80 proc. śniegu, a dziś to jest 80 proc. lodu twardego jak beton.
- Na szczęście tak się rodzicom udało nas wychować, że jedna drugiej nie zazdrościła sukcesów. Wręcz przeciwnie - sukces jednej motywował drugą. Pokazywał, że się da. My jeździłyśmy bardzo podobnie, bardzo równo na wszystkich sprawdzianach. Wiedziałyśmy, że jesteśmy dwie i mamy większe szanse, żeby Tlałka dobrze zjechała. A która, to już było mniej ważne, ha, ha. Dla kibiców na pewno. A my miałyśmy podwójną szansę.
- Byłyśmy do siebie bardzo podobne i jak miałyśmy taki czas, że chciałyśmy wyglądać tak samo, to wszyscy się mylili. Ale jak nam się znudziło, że obie mamy krótkie włosy albo długie włosy i że się tak samo ubieramy, to - jak to w życiu nastolatek bywa - dobrze się zmianami bawiłyśmy. Pewną niezdarnością ludzi, którzy chcieli nas odróżnić a nie umieli, też się bawiłyśmy.
- Za lat szkolnych różne rzeczy się zdarzały! Ale jak już weszłyśmy na poziom Pucharu Świata, to organizatorzy nam patrzyli prosto w twarz. A już Niemcy szczególnie. Aż trudno było się nie śmiać, gdy ktoś od nich pytał: "Du bist Małgorzata oder Dorota?". Strasznie tego pilnowali.
- Jest pewien niedosyt. Bardzo chciałam mieć zwycięstwo w Pucharze Świata, zwłaszcza że dwa razy czułam się moralną zwyciężczynią. W obu przypadkach to były slalomy w Austrii i w obu zdawało się, że Austriaczka złapała tyczkę, wzięła ją między narty, a nie została zdyskwalifikowana, nie pokazano powtórek, tylko natychmiasto ogłaszano, że ona wygrała, a ja jestem druga. Szkoda mi, że nigdy nie wygrałam Pucharu Świata. I że żadna z nas nie ma medalu mistrzostw świata albo igrzysk olimpijskich. Byłyśmy bardzo blisko. Dorota była czwarta na MŚ w Schladming w 1982 roku, a do podium jej zabrakło 0,2 s. Ja kilka razy byłam o 0,5 s od medalu. Przez to jest niedosyt. Albo niedosycik. Bo w ogóle lata w sporcie miałyśmy bardzo fajne, bardzo ciekawe. Ze wszystkimi ciężkimi treningami. Bo sport uwielbiałam i uwielbiam do dziś. Nigdy się nie skarżyłam, że orka, że harówka.
- Oczywiście granice były zamknięte, ale my już byłyśmy mocnymi zawodniczkami, spodziewano się po nas sukcesów i zbliżały się mistrzostwa, więc były argumenty, żeby nas w kraju nie zamykać. W grudniu 1981 roku byłyśmy we Włoszech, gdy w Polsce wprowadzono stan wojenny. Dziwnie się czułyśmy, gdy tamtejsze media podawały, że w Polsce wybuchła wręcz wojna domowa. Pokazywano czołgi na ulicach Warszawy, wszystko wyglądało strasznie. Myśmy wkrótce przyjechały do domu, do Zakopanego. I zdziwienie - cicho, pusto i spokojnie, żadnych czołgów nie ma, życie prawie normalne, a nie ekstremalne jak wtedy w dużych miastach. Uwierzyłyśmy więc, że nam się uda, że będziemy mogły sezon kontynuować. I się udało.
- To był rok 1986. Wyjechałyśmy na treningi do Francji, a działacze Polskiego Związku Narciarskiego, trenerzy, wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia, próbowali bronić swoich stołków. Więc nas zdyskwalifikowano i skreślono z listy zawodniczek polskiej kadry.
- Nie miałyśmy wyjścia. Polska się na nas obraziła. Pamiętam, jak polscy działacze przyjechali na zawody i widząc, że jesteśmy zgłoszone jako Polki, doprowadzili do tego, że zostałyśmy wycofane. Bo pokazali, że oni takich reprezentantek nie zgłaszali i takich nie mają. Przez półtora miesiąca byłyśmy w treningu i w gotowości do startów, a startować nie mogłyśmy. Sezon trwał i dopiero pod koniec stycznia francuski związek narciarski przedstawił nas jako przyszłe reprezentantki Francji. Dzięki niemu mogłyśmy kontynuować kariery. Żadnego zrzekania się polskiego obywatelstwa Francuzi od nas nie wymagali. Dla nas to było dobre rozwiązanie, jedyne. W Polsce dłużej trenować nie chciałyśmy, bo czułyśmy, że się nie rozwiniemy. A ludzie z PZN-u bali się o swoje stanowiska. O to, że jeśli wyjedziemy trenować, to oni nie będą mieli na kim się wozić.
- Tam nam się szybko oczy otworzyły, jak wygląda prawdziwe, profesjonalne narciarstwo. Dowiedziałyśmy się, jak jeździć, jak funkcjonuje normalna kadra, jak związek narciarski działa według jasnych i przejrzystych kryteriów, a nie w oparciu o wymysły działaczy, którzy w Polsce realizowali swoje różne interesy. Poznałyśmy też zawodowstwo z różnych stron - również jeśli chodzi o umiejętność współpracy z mediami.
- Na początku posługiwałyśmy się angielskim, ale szybko musiałyśmy się nauczyć francuskiego, bo Francuzi angielskiego nie lubią i go nie używają. Ale języki i poznawanie nowych kultur, to pasja i moja, i siostry. Odnalazłyśmy się więc bardzo szybko.
- Byłam tam do 1991 roku, czyli w sumie sześć lat. Później jeszcze dwa lata po świecie mnie ponosiło i wróciłam do domu, do Zakopanego.
- To był jedyny sposób, żeby móc dalej startować, żeby nie kończyć kariery. Dla mnie ten wyjazd nigdy nie był celem samym w sobie. Pojechałam do Francji, aby znaleźć lepsze warunki do treningów i podnosić swój poziom sportowy.
- Tak, działam niezależnie od związku i od wszystkich. I bardzo to sobie cenię. Sama sobie jestem okrętem, sterem i żeglarzem - i to jest najważniejsze. A treningi sportowe z dzieciakami z niepełnosprawnością intelektualną i współpraca z ich świetnymi rodzicami dla rozwoju, integracji i sportu naszych podopiecznych przynosi bardzo dobre rezultaty i daje mi ogromną radość. Fundację prowadzę w Zakopanem. Dzieciaki robią niesamowite postępy. Mamy medale ze Światowych Igrzysk Olimpiad Specjalnych, mamy dwoje medalistów narciarskich mistrzostw świata osób z niepełnosprawnością intelektualną, mamy też lekkoatletycznego halowego mistrza świata. Bo szkolimy nie tylko narciarzy. Uczestniczymy w treningach lekkoatletycznych, pływackich, uczymy ping-ponga, tenisa, jazdy na rowerze i wielu innych sportów. Prowadzenie fundacji zabiera coraz więcej czasu, ale też daje coraz więcej satysfakcji. Mamy prawie 50 dzieciaków w Zakopanem, współpracujemy też ze szkołami specjalnymi, z organizacją Chatka z Nowego Targu, więc w sumie mamy prawie setkę podopiecznych.
- Mieliśmy takie plany. W oparciu o nieruchomość w Zakopanem. Ale w związku z pandemią ten budynek został przeznaczony na zabezpieczenie covidowe, więc ten projekt się nie udał. Ale mamy inne plany, wciąż związane z utworzeniem takiego centrum sportowo-rehabilitacyjnego. Chcemy robić to, co nam dobrze wychodzi lokalnie i połączyć w turnusie również terapie z bardzo mocną aktywizacją sportową. Chcemy dostęp do takich działań udostępnić dla dzieciaków z całego kraju. Na razie opracowujemy projekty. Działamy w tym kierunku. Mamy przecież podopiecznych w wieku przedszkolnym, młodzież, ale także seniorów z niepełnosprawnościami. Nie chcemy nikogo wykluczać. Działamy szeroko.
- Wie pan co? Trzydzieści lat temu przeżyłam nagonkę medialną na siebie i na siostrę. Za to, że wyjechałyśmy do Francji. Oczywiście wtedy dotknęło to bardziej osoby z mojej rodziny, które w Polsce zostały niż mnie i siostrę, bo nas tu nie było. Nas po prostu chciano tu zniszczyć. A teraz jestem zdziwiona, bo nie pomyślałabym, że ponad 30 lat później w wolnej Polsce doczekam się czegoś takiego samego. A nawet gorszego. Bo to jest systematyczna nagonka. To są próby przylepiania nie wiadomo jakich łatek. A nasza fundacja nie jest żadnym politycznym tworem i z żadnym politycznym tworem nie jest związana. Pracujemy z każdym dzieckiem niepełnosprawnym, żeby jak najlepiej wspierać jego rozwój i nie mają tu żadnego znaczenia poglądy ich rodziców czy znajomych. To, że pan prezydent Duda przyjeżdża na nasze zawody, wynika po pierwsze, z jego pasji narciarskiej i jego chęci wsparcia naszych sportowców z niepełnosprawnością a także stąd, że jeden z naszych trenerów znał wcześniej Andrzeja Dudę, wtedy jeszcze nie prezydenta, z treningów narciarskich. Dlatego jakiś czas później zaprosiliśmy Pana Prezydenta do udziału w naszych charytatywnych zawodach. Nie idziemy po żadnej linii PiS-owskiej.
Środki na nasze działania zdobywamy uczestnicząc w otwartych konkursach na finansowanie zadań społecznych z różnych źródeł, lub poszukując sponsorów i przedstawiając nasze osiągnięcia. Centrum rehabilitacyjno-sportowe, które chcemy utworzyć, mamy zamiar oprzeć o nieruchomość, której na 30 lat użyczy nam prywatny darczyńca, który ma prawo zrobić ze swoją własnością to co chce. Chwała mu za to, że chce ją przeznaczyć na rzecz poprawy życia osób niepełnosprawnych. Z tego też robi się nie wiadomo co. To jest sztuczne upolitycznianie naszych działań, które takie nie są. Dla przykładu mamy tu na Podhalu taką posłankę, która nigdy nie przyszła na nasze zawody, nigdy się nie spotkała z naszymi sportowcami, nigdy z nami nie rozmawiała, a niezwykle agresywnie nas szkaluje, wypowiada się w kłamliwym tonie, na siłę upolityczniając nasze działania, oskarżając o nieistniejące koneksje.
Albo że mój mąż pracuje dla kogoś. Mój mąż jest doktorem inżynierem, wysokiej klasy specjalistą, więc pracuje dla tych, którzy są zainteresowani efektami pracy na najwyższym poziomie. Na opcje polityczne nie patrzy, robi to, na czym się zna i co w efekcie jest potrzebne lokalnym społecznościom. Ale, jak mówiłam, ja przeżyłam już kiedyś nagonkę medialną. Szkoda mi tylko dzieciaków i ich opiekunów, dla których nasza fundacyjna społeczność i działalność jest czymś jednoznacznie dobrym, z czego oni korzystają bezpłatnie od ponad siedmiu lat, a manipulacje mediów próbują tworzyć w ich głowach fałszywy obraz naszej organizacji. To wszystko jest bardzo nie fair. Nasze działania zaczęliśmy dzięki projektom budżetów obywatelskich. Czyli nasze projekty poszły pod głosowania społeczne i ludzie uznali, że warto to robić i nas w tym wspierali. My działamy dla osób niepełnosprawnych, a nie dla pieniędzy i polityki.
- W 1991 roku byłam już po operacji kręgosłupa i sezon nie wyszedł mi tak, jak marzyłam i jak się spodziewałam. Zdecydowałam więc, że kończę karierę. A w 1992 roku były igrzyska olimpijskie w Albertville i miałam świadomość, że gdybym wtedy była we Francji, to bardzo by mnie bolało, że siedzę i patrzę, zamiast startować. Doszłam więc do wniosku, że skoro jest okazja popracować na Islandii jako trener, to jadę. To była dla mnie fajna opcja, żeby łagodniej przejść z bardzo aktywnego, sportowego trybu życia do życia normalnego. Cały czas będąc blisko tego, co lubię. Przez dwa lata pracowałam w Reykjaviku, w jedynym tamtejszym klubie narciarskim. To było fajne doświadczenie - z egoistycznego nastawienia na swoje sukcesy, na swoje potrzeby otworzyłam się na grupę 60-80 dzieciaków w różnym wieku. Musiałam być gotowa dla każdego z nich. Dobrze mi się pracowało, merytorycznie po kilku latach jeżdżenia we Francji nauki w ENSA’ie byłam przygotowana, praca trenera mi się podobała.
Ale Islandia okazała się przede wszystkim łagodnym tranzytem między dynamicznym życiem sportowym a życiem w normalnym trybie. Poznałam tam mojego męża i oboje zdecydowaliśmy, że będziemy mieszkać w Zakopanem. Mąż był tam na jednym z pierwszych ONZ-owskich studiów podyplomowych dotyczących geotermii. Robił je w trakcie pracy w Państwowej Akademii Nauk. Opowiadał mi o Islandii, jak w ciągu zaledwie 30 lat zrobiła przeskok cywilizacyjny od lepianek do bardzo wysoko rozwiniętego państwa. W oparciu o geotermię i nowoczesne technologie.
- Tak było. W 1993 roku wróciliśmy i mąż był motorem powstania Geotermii Podhalańskiej. Przez 10 lat był jej prezesem i wdrażał projekty wykorzystania geotermii do ogrzewania i rekreacji na Podhalu. Koledzy mu powtarzali: "prędzej mi tu kaktus wyrośnie niż coś z tego będzie". Ale mąż zdobył doświadczenie na Islandii, bo tam brał udział w świetnym projekcie i naprawdę zaczął to przekładać na nasze warunki. Zbudował jedną z najlepszych firm na Podhalu.
- Chyba już około 30 proc. Zakopanego jest ogrzewane geotermią, przede wszystkich większość odbiorców wielkoskalowych. I sieć jest ciągnięta przez okoliczne wsie jak Bańska czy Poronin. Niedługo ma być ogrzewany również Nowy Targ. Trwają przygotowania do nowego odwiertu. Wykorzystywanie lokalnych źródeł to jest genialna sprawa. W Zakopanem wraz ze znikaniem tych kopcących pieców jakość powietrza zauważalnie się poprawiła.
- Odwiert na pewno jest gotowy, woda o dobrych parametrach też jest, trwają końcowe przygotowania, żeby wystartować.