Paweł Czapiewski, urodzony w 1978 roku. Były biegacz, średniodystansowiec. Jego największe sukcesy to brązowy medal MŚ 2001 i złoty medal halowych ME 2002. Od 2001 roku pozostaje rekordzistą Polski na 800 metrów.
Paweł Czapiewski: Kontuzji miałem tyle, że swojego czasu w sporcie nie nazywam karierą, tylko wyrobem karieropodobnym. Od 2003 do 2007 roku prawie wcale nie mogłem biegać. A później już się nie mogłem zebrać do dobrego biegania. Fajnie się u mnie zaczęło, od medalu MŚ w 2001 roku, troszeczkę się tym zachłysnąłem i gdy się zaczęły problemy ze zdrowiem, to je zbagatelizowałem. Czułem, że w 2003 roku będę rządził na świecie. Tak wszystko szło do przodu, że nie do pomyślenia było dla mnie i dla trenera, żebym miał mieć trzy miesiące przerwy. Trzeba było iść za ciosem - tak uznaliśmy. No i tak za tym ciosem poszliśmy, że na parę lat wylądowałem na deskach.
Na pewno poszedłem do przodu dzięki rozwinięciu treningu siłowego. Ale on nie był katorżniczy. Największy problem miałem z rozcięgnem podeszwowym. To powszechna kontuzja wśród biegaczy. Nabawiłem się jej, bo bardzo dużo biegałem w startówkach, czyli w butach bez amortyzacji. Stopa była przeciążona. Zwłaszcza, że mam dynamiczne odbicie. Zawsze moim atutem była tzw. szybka stopa. Coś w stopie nie wytrzymało i gdybym odpuścił na dwa-trzy miesiące albo gdybym od razu poszedł na operację, to wszystko inaczej by się potoczyło. Szkoda, że wtedy opieka medyczna nie była na takim poziomie jak teraz. Pamiętam, że stopa zaczęła mnie boleć we wrześniu, a dopiero w listopadzie pierwszym raz usłyszałem, że w ogóle istnieje coś takiego jak rozcięgno podeszwowe. Wielu lekarzy stawiało złe diagnozy. Jeździłem po niby specjalistach, a długo nikt nie potrafił rozpoznać prostej kontuzji.
Oj, dużo tego było. Ktoś mi polecił panią spod Lubartowa, która trudniła się medycyną naturalną, a asystowała jej córka, mająca dyplom lekarza. Pojechałem do wioseczki tej pani, a tam pod jej domem kolejka samochodów z rejestracjami z całej Polski. Mnóstwo ludzi jeździło do niej po pomoc.
Nie. U mnie problem był taki, że potrzebny był czas, a ja go sobie nie dawałem. Normalnie mogłem robić wszystko - nawet grać w piłkę. Ale trenować nie mogłem, bo trening polegał na tym, że na każdej jednostce co najmniej 10 tysięcy razy uderzałem tą stopą i ona po trzech-czterech dniach znów bolała. Gdybym wtedy zrobił przerwę...
To była niezła imitacja ruchu biegowego. Trenowałem według takiego planu, jakbym normalnie biegał, dobieraliśmy z trenerem obciążenia. Siedem tygodni tak pracowałem. Ale jak wróciłem na pierwszy normalny trening, to byłem w czarnej dziurze. I chciałem z przygotowaniami przyspieszyć, bo zrozumiałem, że jeden do jednego treningu sobie nie zastąpiłem.
Tak, z użyciem urządzenia do rozbijania kamieni nerkowych. Wyglądało jak balon napełniony wodą i ta woda z wielką mocą przez balon napierdzielała mnie w stopę, żeby rozbić mi kontuzjowane miejsce. Czułem się, jakby mnie ktoś walił kijem przez piętę. Oczywiście to nie pomogło. Był też pan, który gdzieś znalazł do mnie numer, zadzwonił i przekonywał, że mam problem z zatokami. Z gazety tak wywnioskował. Kazał mi przyjechać, to mnie wyleczy. Nie skorzystałem. Za to pojechałem na wstrzyknięcie lidokainy za ósemkę. I byłem na diecie doktor Dąbrowskiej.
Tak, to była dieta owocowo-warzywna. Na pobyt zjechali się różni ludzie, był wśród nich doktor z Aten, który mówił mi, że przyczyną kontuzji są zablokowane kanały energetyczne. I próbował je odblokować. Cuda-wianki się działy. Byłem niezbyt asertywny, więc jak ktoś bardzo wierzył, że potrafi mi pomóc, to się poddawałem.
Robił to taki doktor, który był prekursorem terapii manualnej. Teoria mówiła, że przyczyną wszystkich problemów z aparatem ruchu są napięcia w więzadłach krzyżowych i biodrowych. A pomóc miało stymulowanie ich. Doktor wbijał więc igły. Zaczynał nad pośladkiem, później igła szła w pośladek, a w końcu trzeba było też stymulować więzadło guziczne. Ale tam igła wbijana nie była, zamiast niej był wkładany palec. Pół kadry to przechodziło. Państwo Rakowscy przyjeżdżali nawet na nasze obozy. Ale śmieję się, że ja szczególnie dołożyłem cegiełkę do rozwoju nauki.
Pan doktor brał mnie na test. Chciał sprawdzić czy pięta boli. Kazał poskakać. Boli? Mówię, że boli. No to on mi j** igłę w tyłek! Tak, że aż się jak struna napiąłem. Po chwili znowu pyta czy boli. A że boli, to j** mi igłę w drugie miejsce. I zaraz w trzecie. W końcu nie wytrzymałem i krzyczę: "O! Już nie boli!". A doktor zadowolony, że pomogło. W tamtym momencie już nie wierzyłem, że ktoś mi pomoże. Wolałem oszukać, żeby mieć spokój. Tak zrobiłem też na hipnozie.
Możliwe, ja nie mówię, że hipnoza na pewno nie działa. Ale mnie zahipnotyzować próbował jeden z fizjoterapeutów. Facet chadzał wschodnimi ścieżkami i uznał, że jak włączy muzyczkę i wprowadzi mnie w odpowiedni stan, to mnie zahipnotyzuje i mi wmówi, że pięta mnie nie boli. Kazał mi liczyć do trzech, od trzech, w końcu kazał mi o trójce zapomnieć. Cały czas byłem w pełni świadomy i myślałem, że jak mam tak przeleżeć pół dnia, to może lepiej zrobię, jak o tej trójce zapomnę. No to zapomniałem, dzięki czemu hipnotyzer-hobbysta wyszedł z sesji zadowolony, że zmusił mnie do zapomnienia cyfry trzy i pewnie też do zapomnienia o bólu.
Zgadza się. I nawet się śmiałem, że ze złamaną nogą zostałem wicemistrzem Polski. To był rok 2006. Z rozcięgnem już wtedy było lepiej. Ale inne rzeczy się posypały, miałem mnóstwo różnych kontuzji. To złamanie było zmęczeniowe. Bolało jak zapalenie okostnej. Ból byłby nie do zniesienia, gdybym nie brał Aulinu. Dwie-trzy tabletki środka przeciwzapalnego i przeciwbólowego ratowały mnie codziennie przez trzy miesiące. Tylko że strasznie mi poleciała wytrzymałość. Do 600 metrów dolatywałem, a potem mnie odcinało. Na mistrzostwach Polski zdobyłem medal, bo bieg był wolny. A później na trzy miesiące włożyłem nogę w gips, żeby dziurka w kości zarosła.
Paweł Czapiewski fot. Damian Kramski / Agencja Wyborcza.pl
Tak było. Generalnie przez większość kariery się na obozy załapywałem, a wtedy też sobie radziłem. Mieliśmy taki układ z ludźmi z RPA, że przez dwa miesiące w roku siedziałem u nich za groszowe sprawy. Życie tam kosztowało mnie mniej niż gdybym normalnie żył w Polsce. Musiałem tylko mieć pieniądze na bilety.
Z tego powodu też, ale w międzyczasie jeszcze się niepotrzebnie wpakowałem w różne biznesy. Nie chcę do tego wracać. Mieszkanie sprzedałem, poregulowałem zobowiązania i w drodze do Pekinu miałem czystą głowę. Teraz tylko jak któryś sportowiec mi mówi, że ma pieniądze i chce zainwestować w biznes, to podpowiadam mu, żeby poczekał do końca kariery, że jeszcze się w życiu zdąży nabiznesować. Czysta, wolna głowa to w sporcie podstawa. Stresowanie się innymi rzeczami zawsze się na sporcie odbije.
Przed igrzyskami w Pekinie byłem na badaniach w COMS-ie i przechodziłem próbę dla astmatyków. Dmuchnąłem w rurę, później przyjąłem ten specyfik, który dostają chorzy i dmuchnąłem jeszcze raz. Na podstawie różnicy lekarze stwierdzają, czy się sportowiec kwalifikuje do brania tych wziewów, czy nie. Niewiele mi brakło, więc pan doktor powiedział, żebym się postarał, przyjechał na dokładniejsze badania, to może uda się tak zrobić, żebym z tego korzystał. Machnąłem ręką, nie chciałem. Nie za bardzo w to wierzę, szczególnie w tak krótkich dystansach jak 800 metrów.
To musi być jakieś przekłamanie. Dobrze pamiętam tamten mityng. Biegło 16 ludzi i zrobiłem błąd - wszedłem do środka. Przez to na finiszu nie miałem takiego czasu, na jaki liczyłem.
To prawda, a tej Osaki szczególnie żal, bo mogła być dla mnie przetarciem przed igrzyskami w Pekinie. Niestety, skoro pobiegłem za wolno, to federacja na kredyt mnie nie wysłała. Była też taka kwestia, że chociaż mistrzostwa Polski wygrałem, to wcześniej lepszy wynik ode mnie nabiegał bardzo młody jeszcze wtedy Marcin Lewandowski. Mogłoby więc wyjść dziwnie, że szybszy gość nie jedzie, a ja tak.
Tu jest cała historia. W sezonie olimpijskim minimum zrobiłem już w pierwszym starcie. Później biegałem tak sobie, ale na miesiąc przed igrzyskami zrobiło się super, a idealna forma przyszła w idealnym momencie. Mój stały sprawdzian na 600 metrów pokazał niesamowity wynik. Przed MŚ w Edmonton w 2001 roku, gdzie zdobyłem brązowy medal, nabiegałem czas 1:15,7. Później przez lata jak byłem w formie, to biegałem 1:16,1 albo 1:16,2, a jak bez formy, to tylko 1:16,7. A tu przed igrzyskami zrobiłem wynik 1:14,5. To było cztery dni przed startem. Była petarda! Ale głowa nie wytrzymała. Do wioski olimpijskiej przyjechałem już dwa tygodnie przed startem. Nie miałem wyjścia, PZLA mi skomplikował przygotowania.
W 2007 roku przed MŚ w Osace nasza kadra miała zgrupowanie w Kōchi. Tam było powtornie gorąco, po 40 stopni. Biegacze wychodzili robić trening o godzinie piątej rano, bo później nie dawali rady. Przed igrzyskami w Pekinie PZLA postanowił wysłać kadrę w to samo miejsce. Mój trener powiedział, że tam nie jedziemy. Grupa trenera Króla miała więc jechać też do Japonii, ale do innego ośrodka. Z niego mieliśmy przyjechać na igrzyska w ostatniej chwili. Wszystko szło dobrze, miesiąc przed Pekinem byliśmy na zgrupowaniu wysokogórskim w Sankt Moritz i nagle Józef Lisowski, trener 400-metrówców, przyszedł do trenera Króla i mówi: "Słyszałeś? Wy jednak też macie jechać do Kōchi, wasz obóz jest skasowany". Trener wyjechał z Sankt Moritz do Polski, żeby walczyć na zarządzie i myślałem, że wywalczył to, co nam obiecano, czyli, że jednak pojedziemy tam, gdzie mieliśmy zaplanowany pobyt. A później się dowiedziałem, że pani odpowiedzialnej za planowanie zagranicznych wyjazdów polecono, żeby tak nam to załatwiała, żeby nie załatwić.
Uznaliśmy więc z trenerem, że trudno, pojedziemy do wioski. I tam w ostatnich dniach się wypalałem. Naukowo udowodnione jest, że jak się przyjeżdża na wielką imprezę, to stres pomaga, adrenalina idzie do góry. Ale to działa krótko. A ja przez dwa tygodnie żyłem z coraz bardziej dokuczliwym poziomem stresu. Wszyscy startowali, a ja się nie mogłem doczekać. Przez dwie ostatnie noce przespałem w sumie nie więcej niż osiem godzin i bardzo mało jadłem. Na start poszedłem nieobecny, zamulony. A jeszcze bieg się okazał nienormalny. Mówiłem, żeby się tylko nie trafił jakiś dziwny bieg z tempem 55 sekund na pierwszym okrążeniu i potem z walką na wariata o bycie w pierwszej dwójce. Ruszyliśmy, ja tradycyjnie z tyłu, po 400 metrach patrzę na zegar i widzę czas 55,9. W amoku ruszyłem, z ostatniego miejsca przeszedłem na pierwsze. Zrobiłem kardynalny błąd. Na ostatnich 30 metrach cukry mi się skończyły, jeden rywal wyprzedził mnie o 0,05 s, a drugi o 0,02 s. A że bieg był wolny, to z czasem awansować nie mogłem. Wszystko się skończyło. Metr przed metą byłem drugi, metr za metą drugi, ale na mecie trzeci. Marzenia się skończyły. A poziom na tamtych igrzyskach był taki, że mogłem nawiązać walkę o złoto. Gdybym te eliminacje przeszedł, to zeszłyby ze mnie emocje i pewnie w półfinale i finale już normalnie bym sobie poradził. Bardzo mi żal. Po latach rzeźbienia w, za przeproszeniem, g*****, przyszedł moment, w którym wszystko się mogło odwrócić, a się nie odwróciło.
Bardzo zabrakło. Miałem 30 lat, ale debiutowałem w igrzyskach. I to był mój pierwszy start w dużej imprezie od kilku lat. Gdybym w 2007 roku pojechał na MŚ do Osaki, to troszkę bym się otrzaskał. Zabrakło mi obycia. W tym przedziwnym biegu zrobiłem błąd, który kosztował mnie co najmniej sekundę, a swoją wielką szansę przegrałem przecież przez tylko 0,02 s. Szkoda też, że nie pojechałem na igrzyska do Sydney w 2000 roku. Już wtedy mogłem zebrać ogromne doświadczenia. Ale sytuacja była kuriozalna, bo jako członek kadry B musiałem zrobić minimum 1:45,50, a członkom pierwszej kadry wystarczało minimum 1:46,30. Ja pobiegłem 1:46,07 i nie pojechałem. A wtedy byłem zawodnikiem na dorobku i nawet nie za bardzo miałem gdzie robić wynik, bo nie byłem zapraszany na mityngi. Ten swój wynik zrobiłem w bardzo złych warunkach, w tylko 12 stopniach ciepła.
Tak to w lekkoatletyce jest: długo się startuje za grosze, nawet gdy się już jest na bardzo wysokim poziomie. A jak się przeskoczy półkę wyżej, to wreszcie kwoty są zupełnie inne. Lekkoatletyka tym się różni od piłki nożnej, że u nas konfitury są tylko na górnej półce. Trzeba się nagimnastykować, żeby po nie sięgnąć.
Paweł Czapiewski Fot. Małgorzata Kujawka / Agencja Wyborcza.pl
Tak, fajna premia! Ale Agnieszka Radwańska pewnie pęknie ze śmiechu, jeśli to przeczyta. W lekkoatletyce problem z pieniędzmi jest dlatego, że za dużo gęb jest do wykarmienia. W tenisie mamy mężczyzn i kobiet, a u nas jest 50 różnych konkurencji i co cztery lata mamy 50 mistrzów olimpijskich. Trzeba kasę rozdzielać na nich wszystkich. Dlatego tu nigdy nie będzie wielkich pieniędzy.
Pieniądze były niezłe, ale to były początki sportowego sponsoringu w Polsce i grupa istniała bodajże tylko dwa lata. Projekt się nie utrzymał, bo wtedy jeszcze nie było mediów społecznościowych, a dzisiaj to one najlepiej pozwalają sportowcom promować firmy, które ich wspierają.
Pamiętam to! To było w rozmowie z Przemkiem Iwańczykiem z "Gazety Wyborczej". Koledzy się ze mnie śmiali. Uznałem, że jak człowiek trenuje i chce jechać na igrzyska, to musi robić dobrą minę do złej gry, nawet gdy wie, że jest ciężko. Ja to wtedy wiedziałem, ale dla zasady chciałem dociągnąć sprawę do końca, nie poddać się. Po igrzyskach w Pekinie ja już się nie podniosłem. Głównie mentalnie. Ale i treningowo byłem rozjechany. Marcin Lewandowski i Adam Kszczot od lat są cały czas w robocie, oni zebrali długoletni kapitał, który pozwala im nie zejść poniżej pewnego poziomu. A u mnie wszystko się odbywało na zasadzie pospolitego ruszenia. Było zdrowie, to trenowałem jak najmocniej, a za chwilę coś się psuło i wypadałem na wiele miesięcy. W wieku ponad 30 lat kompletnie nie znałem swojego organizmu. Obaj z trenerem nie wiedzieliśmy, jak ja mam pracować. W sezonie igrzysk w Londynie biegałem o trzy sekundy wolniej niż w swoich najlepszych czasach. Nie miałem szans.
Na to wygląda. Adam Kszczot był blisko, 0,08 s mu zabrakło. To było chyba 10 lat temu, wydawało się, że to kwestia czasu, kiedy pobije mój wynik. Uważam, że miał potencjał na bieganie nawet o sekundę szybciej. A jednak Adam mojego rekordu nie pobił. I Marcin też nie. A skoro dotąd im się nie udało, to już chyba teraz tego nie zrobią, zwłaszcza że Marcin stawia już na inny dystans. Ale oczywiście rekordów im życzę. I medali na igrzyskach w Tokio. Mieliby podsumowanie pięknych karier. Bo oni mają kariery, a nie wyroby karieropodobne, jak ja. Ja byłem jak kometa, która przemknęła po nieboskłonie, a oni obaj świecą jasno przez lata. Chętnie bym się z nimi pozamieniał. I na wyniki, i na lata, w których się sportowo wychowywaliśmy i funkcjonowaliśmy. Oni mają inną mentalność. W moich czasach było myślenie: "E tam, co my możemy? Biega tylko Afryka, a my ty tak hobbystycznie". I nawet jak wskoczyłem na najwyższy światowy pułap, to traktowałem to trochę jak trafienie szóstki w totolotka - raz się udało i super, ale pewnie już się nigdy więcej nie uda. A Adam i Marcin traktują normalnie każdy bieg, który ja bym traktował jak wyprawę w kosmos. Oni nie mają kompleksów, są pewni siebie. I mają profesjonalną opiekę. Każdy z nich ma fizjoterpauetę tylko dla siebie, a ja co obóz byłem u kogoś innego i raz słyszałem, że jak coś mnie boli, to mam to grzać, a za chwilę byłem pytany: co za idiota kazał mi grzać, jak to przecież trzeba ziębić.
Paweł Czapiewski Fot. Cezary Aszkie?owicz / Agencja Wyborcza.pl
Nie, byłem tylko tam dwa lata. Bo ojciec był na akademii wojskowej. Jeszcze wtedy miasto nazywało się Leningrad. Akurat szedłem do podstawówki, więc całą pierwszą i drugą klasę spędziłem w ruskiej szkole. Pierwszego dnia ni w ząb nic nie rozumiałem. Ale dzieci szybko łapią języki, więc dwa tygodnie później już z kolegami rozmawiałem.
Jeszcze w siódmej klasie podstawówki byłem drugi w olimpiadzie wojewódzkiej. W ogóle się nie ucząc. Dzięki temu zostałem zwolniony z egzaminów do liceum. W liceum w pierwszej klasie jeszcze wystarczyło mi raz przeczytać czytankę i mogłem mówić o niej pół godziny, ale w czwartej klasie już miałem problemy. Nie uczułem się, bo poziomem przerastałem klasę, więc w końcu przestałem przerastać. Mimo to później, jak już zostałem sportowcem, rosyjski mi się czasem przydawał. Kilku wywiadów po rosyjsku udzieliłem.
Najlepiej zapamiętałem, jak któregoś dnia zrobiło się minus 28 stopni i ludzie zaczęli mówić, że przyszła wiosna. Rękawiczki pozdejmowali! Tam jak śnieg spadł w październiku, to leżał do marca. Do szkoły się chodziło z nartami. Mieliśmy na te narty różne smary. Czarny na -40 stopni i temperatury jeszcze niższe, a inne kolory na cieplejsze dni. Czarny zużywałem w pół zimy, a innych w ogóle nie ruszałem. Ale nie było zimno. Bo jak Ładoga zamarzała, to klimat był suchy.
Nie, nie! Jak sobie pomyślę jakim jestem informatykiem, to do lekarza się boję iść - jak w tym dowcipie. Informatykę ukończyłem, ale ona się zmienia błyskawicznie, a ja dawno przestałem być na bieżąco. W Choszcznie, skąd pochodzę, jestem szefem OSiR-u. I cieszę się, że niedawno poluzowano obostrzenia i basen znów mogłem otworzyć.
Gdzieś w radiu kazali mi jakąś piosenkę zagrać, a ja melomanem nie jestem. Wybrałem Modern Talking, bo jak miałem osiem lat, to naprawdę byłem ich fanem. Ale teraz już nie jestem. Chociaż wspomnienia z dzieciństwa, pierwszy taki szał, plakaty - to fajna sprawa.
Jesteśmy różni. Zawsze żartuję, że jesteśmy podobni jak dwa płatki śniegu. Chociaż brat też miał jakieś implikacje na biegacza. Na mistrzostwach województwa byliśmy kiedyś razem i on na 300 metrów był trzeci. Bez treningu. I po biegu na takim torze, na którym woda stała na połowie dystansu. Ale później nie pojechał na makroregion i tak się jego kariera skończyła.