Wanda Panfil straciła kontrakt z gigantem przez byłego męża. "Strasznie duże pieniądze" [nieDawny Mistrz]

- Oferowali pieniądze za podpisanie kontraktu, dożywotnią pensję, dożywotni sprzęt i zapewniali wyjazdy na wszystkie maratony na świecie, w jakich tylko będę chciała startować. Niestety, wszystkiego dowiedziałam się po fakcie. Były mąż negocjował - mówi Wanda Panfil. Trzydzieści lat temu była najlepszą maratonką na świecie. I najlepszym sportowcem Polski.

Wanda Panfil, urodzona w 1959 roku. Trzydzieści lat temu najlepsza maratonka świata. Jej sukcesy to m.in.

  • złoty medal MŚ Tokio 1991
  • 1. miejsce w maratonie w Londynie w 1990 roku
  • 1. miejsce w maratonie w Nowym Jorku w 1990 roku
  • 1. miejsce w maratonie w Bostonie w 1991 roku

W roku 1990 i 1991 wygrała plebiscyt "Przeglądu Sportowego" na najlepszego sportowca Polski.

Zobacz wideo Paweł Fajdek: Fajnie, że będą kibice. To zawsze pomaga, jest dla kogo walczyć

Łukasz Jachimiak: Zacznijmy od anegdoty. Wanda Panfil siedzi przy stole z maratończykami z Kenii i nagle mówi: "Uwaga, idzie kontrola antydopingowa", a Kenijczycy uciekają w popłochu, zostawiając swoje rzeczy. Prawda?

Wanda Panfil: Pewnie, że prawda! Na jeden z maratonów w Meksyku przyjechało 15 biegaczy z Kenii. Jedliśmy kolację, gdy nieznany im trener szedł w moim kierunku. I wtedy to wymyśliłam. W światku biegaczy wszyscy wiedzieli, że jestem poważna, więc koledzy Kenijczycy nie pomyśleli, że mogłam zażartować. Uciekli nie tylko od stołu - chwilę później szurnęli z hotelu! Został jeden. Nie wygrał, bo był najsłabszy z tej kenijskiej grupy.

Była pani skuteczniejsza niż Światowa Agencja Antydopingowa!

- WADA to nic nie robi. Od 1995 roku już całkiem odpuścili walkę z dopingiem. Za moich czasów zawodniczych kontrole były i nawet aspiryny nie mogłam wziąć, bo nikt by mnie nie obronił. A już za moich czasów trenerskich wszystko się zaczęło zmieniać na gorsze. Teraz to już nie jest sport, w jakim chciałabym cokolwiek robić. To już nie jest ciężka, fizyczna praca, to już nie jest głowa, siła woli. Teraz to są środki, które bardzo pomagają. A jednocześnie tak szkodzą zdrowiu, że umierają nawet biegacze mający po 20 lat. W takiej Kenii produkuje się maszyny do biegania. Oczywiście od dawna to się dzieje, tylko z biegiem lat na coraz większą skalę. Już na swoich pierwszych igrzyskach, w 1988 roku w Seulu, widziałam ludzi napakowanych nie tylko pracą. Jak człowiek biega na czysto, to wie, jakie są ograniczenia organizmu. Ja biegałam wiele lat i nadal biegam, a znam mnóstwo osób, które miały karierę przez 10 lat, a teraz mają zrujnowane zdrowie. I bardzo dużo koleżanek i kolegów z tras już nie żyje.

Wiem, że prowadzi Pani grupę biegaczy w rodzinnym Tomaszowie Mazowieckim i że ciągle zdumiewa ich Pani swoimi możliwościami. Biega Pani jeszcze maratony?

- Od dawna nie. Od igrzysk w Barcelonie w 1992 roku. Od tamtej kontuzji. W życiu przebiegłam tylko 12 maratonów. Wystarczy, bo nie idę na ilość, tylko na jakość. Po co mi 100 albo 200 maratonów? Wygrałam najważniejsze, największe na świecie i dziękuję, do widzenia. Teraz w bieganie się bawię. Robię to dla zdrowia. I dla młodzieży. Dla dorosłych zresztą też, bo pracuję z ludźmi w różnym wieku.

Podobno startując z nimi wygrywa Pani zawody i od razu z mety biegiem zawraca, żeby kibicować swoim zawodnikom na trasie.

- Teraz to ja już tylko truchtam.

Sprawdźmy - proszę powiedzieć, ilu minut potrzebuje Pani, by przebiec 10 km.

- Spokojnie sobie biegnę w 42-43 minuty.

Niezły ten Pani trucht.

- To jest naprawdę lekkie bieganie. No bo ile można zmuszać organizm do wysiłku? Teraz ja się tylko cieszę. Stres już miałam. Największe maratony na świecie może wygrać mało kto. Ograniczenia, wyrzeczenia, wysiłek i ból były na strasznym poziomie. Ale mało kto to rozumie. Nie lubię udzielać wywiadów po tym, jak jeden człowiek powiedział mi "Wygrałaś mistrzostwa świata, ale co to jest przy igrzyskach olimpijskich". A przecież w moich czasach mistrzostwa świata były rozgrywane co cztery lata, tak samo jak igrzyska. Jak pojechałam na MŚ do Tokio w 1991 roku, to się czułam identycznie jak na igrzyskach. Nikogo nie brakowało, ani jednej mocnej dziewczyny. Poziom był taki, jakiego teraz na mistrzostwach rzeczywiście nie ma, bo zawsze ktoś odpuści i nie pojedzie. Dlatego skoro ktoś mi mówi, że na mistrzostwach o złoto jest tak łatwo, to ja pytam: dlaczego nie mamy następnej Polki, która zdobyłaby mistrzostwo świata w maratonie albo na jakimkolwiek dystansie? Wiele razy słyszałam, że mi się udało. No nie, nie udało mi się. Zapracowałam na ogromny sukces. A pracowałam na niego przez kilka lat. Musiałam zostawić swój kraj, jechać do obcego miejsca i dopiero tam, w Meksyku, otworzyła mi się brama do dobrego, ciężkiego treningu. Gdybym została w Polsce, nie miałabym sukcesów. Tu mi cały czas wszystko utrudniano. Tu czułam zazdrość, zawiść. Tu się miałam nie przebić, bo byłam znikąd, z małego miasteczka, z klubiku nieważnego dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.

Na szczęście teraz, po 28 latach mieszkania w Meksyku, mam swoje spokojne, szczęśliwe miejsce w kraju. Zawdzięczam je prezydentowi Tomaszowa Mazowieckiego. To on wpadł na pomysł dania mi wolnej ręki w prowadzeniu treningów dla mieszkańców miasta. Mamy fajne warunki, grupa jest duża, czasem na treningu jest ponad 40 osób. Mimo to jesteśmy świetnie zgrani. Wszyscy się w tym naszym małym mieście znamy, jest naprawdę super. Tu czuję się u siebie, choć w Meksyku nie byłam traktowana inaczej niż jako mistrzyni. Tam miałam swoją grupę, miałam wychowanka, którego doprowadziłam do biegania na światowym poziomie, na wynik 2:08 w maratonie. Ale tam mimo wszystko byłam obcokrajowcem, a u siebie - jakby nie było - zawsze jest lepiej.

Ile maratonów z tych swoich 12 Pani wygrała i ile skończyła na podium?

- Pierwsze zwycięstwo to Dębno 1988. Mistrzostwa Polski. Z czasem 2:32:16. W Berlinie, w moim pierwszym maratonie w życiu, miałam 2:32:01.

Dodajmy, że w swoim maratońskim debiucie, w Berlinie, zajęła Pani drugie miejsce.

- I niektórzy nie mogli w to uwierzyć. W Berlinie zrobiłam rekord Polski. Jak to? W pierwszym starcie w życiu? Ściągnięto mnie z Meksyku na mistrzostwa Polski, żeby sprawdzić czy ja tak naprawdę biegam. W sumie fajnie wyszło, że musiałam przyjechać, bo dzięki temu chociaż jeden raz w życiu pobiegłam i wygrałam maraton w Polsce. A później były Nowy Jork, Londyn, Boston, Nagoja i mistrzostwa świata w Tokio - same zwycięstwa.

Nagoja nie była przed Londynem? Zaliczona tylko ze względu na zobowiązania wobec sponsorów, a wygrana, bo już Pani była w gazie przed Londynem?

- Tak, to było zwycięstwo przy okazji. Tam strasznie zamieszał Tadeusz Kępka, bo powiedział, że jest moim trenerem, a nigdy nie był, i zapewnił Japończyków, że wystartuję. Już się tego nie dało odkręcić. Powiedziałam więc tym Japończykom, że wystartuję, ale jestem w treningu, więc nie będzie wyniku, na jaki liczą. A okazało się, że wygrałam, chociaż poszłam sobie ot tak. Pamiętam, że biegliśmy w dużym wietrze i myślałam, że muszę się oszczędzać. Bo na Londyn bardzo mocno się nastawiałam. Mój sponsor, Reebok, bardzo liczył, że tam wygram. A i ja bardzo chciałam, bo rok wcześniej byłam w Londynie druga i powiedziałam sobie "O nie, następnym razem wygram".

To prawda, że gdyby nie Pani były mąż, Mauricio Gonzalez, to w 1991 roku z Reebokiem związałaby się Pani umową na całe życie i do teraz dostawałaby Pani od firmy comiesięczną pensję?

- Prawda. Oferowali pieniądze za podpisanie kontraktu, dożywotnią pensję, dożywotni sprzęt jaki tylko będę chciała i jeszcze zapewniali mi wyjazdy na wszystkie maratony na świecie, w jakich tylko będę chciała startować. Niestety, wszystkiego dowiedziałam się po fakcie. Mąż negocjował. Przedstawiał się jako mój menedżer, a nim nie był.

I chciał ugrać coś nie tylko dla Pani, ale i dla siebie?

- Chciał mieć takie same warunki jak ja. Na to Reebok nie chciał się zgodzić. Ja byłam najlepszą maratonką świata, wygrałam ranking, byłam nagrodzona w Monako. A on nie biegał, tylko mnie trenował, więc dlaczego jemu mieli dawać pieniądze? Bardzo źle postąpił on i bardzo źle zachował się Reebok, że rozmawiał z nim, a nie ze mną. Ale to on zablokował im dojście do mnie. Tak samo jak Japończykom z Sony. Też się później dowiedziałam, że proponowali podobne warunki jak Reebok. Niestety, wszystko mi przeszło koło nosa.

Pewnie dostawałaby Pani teraz więcej niż dawni koledzy z polskiego sportu, którzy wywalczyli medale na igrzyskach i mają po 2,6 tys. złotych emerytury olimpijskiej?

- Oczywiście! To były strasznie duże pieniądze, bo ja byłam numerem 1, wygrałam koronę światowych maratonów. A w Polsce nikt o tym nie wiedział, nikt się nie interesował, redaktorzy nic nie pisali. Wtedy się interesowali tylko piłką nożną, a Wanda Panfil była na marginesie. No wygrała Nowy Jork, czy tam Londyn, czy Boston - tak uważali. A ja wygrałam w ciągu roku wszystkie najważniejsze maratony świata. Byłam jedyną taką biegaczką. To dyrektor maratonu w Bostonie postawił mi takie wyzwanie. Zaczynałam od Londynu w 1990 roku, a rok później kończyłam zadanie w Bostonie. Londyn, Nowy Jork, Boston - nie ma żadnej Kenijki, żadnej Europejki, nikogo poza Wandą Panfil, kto wygrałby te wszystkie maratony jeden po drugim. Niestety, PZLA nigdy mnie nie chciał docenić, zauważyć. I nikt mnie nie promował. Jedynie Włodek Szaranowicz i Krzysztof Miklas o mnie pamiętali. Im dawałam wywiady. A jak się ktoś inny odezwał, to chciał właściwie wiedzieć tylko ile zarobiłam, ile mam oraz jak mi się układa życie prywatne. I było zdziwienie, że nie chcę mówić o takich sprawach.

Pani relacje z mediami nie wpłynęły na wyniki plebiscytu "Przeglądu Sportowego" na najlepszego sportowca Polski. Wygrała Pani w 1990 i 1991 roku.

- Bardzo się z tych zwycięstw cieszyłam i cieszę. Dziękuję za to kibicom. Bałam się, że skoro jestem w Meksyku, to nie zostanę doceniona. A jednak ludzie cenili to, że nie zawodziłam. Na każdym starcie stawałam z myślą, że chcę pokazać jaka jestem mocna i chcę się cieszyć razem z kibicami. Nigdy nie myślałam o tym, ile pieniędzy mogę wygrać. I bardzo mi dobrze z tym, że też trochę zaraziłam Polaków bieganiem. Często jest tak, że ludzie mi opowiadają, jak lata temu mi kibicowali i jak po moich sukcesach sami zaczynali interesować się sportem. A tym, z którymi biegam, powtarzam, żeby mniej się angażowali w relacjonowanie swoich postępów na Facebooku, a bardziej się skupiali na treningach. Dla mnie zajęcia były jak medytacja. Trzeba słuchać siebie, skupiać się na swoich odczuciach, na głowie. Maraton to w 90 procentach siła woli. Jak słucham, że w maratonie musi być zderzenie ze ścianą, to się śmieje. Ściana to jest złe przygotowanie. Nigdy w żadnym maratonie nie miałam żadnej ściany.

Nawet na igrzyskach w Barcelonie, gdy Pani prowadziła, ale przez kontuzję dobiegła do mety dopiero 22.?

- Barcelona to był wielki ból, ale żadna tam ściana. Ludzie się o niej rozpisują, stworzyli mit, a żadnej ściany nie ma. Jak jesteśmy biegaczami, to możemy nie pozwolić sobie takiej granicy postawić. Natomiast jak się boimy, to taką ścianę będziemy mieli. Musimy wierzyć w swoje przygotowania, sumiennie pracować i wtedy na starcie nie będzie żadnego lęku. Sprawdziłam to na sobie. Zawsze przez siedem tygodni zasuwałam, a w ostatnim tygodniu już się nie mogłam doczekać startu, bo wiedziałam, że jestem gotowa.

Wróćmy do Barcelony - Pani pojechała na igrzyska i startowała z kontuzją?

- I mimo to przez jakiś czas prowadziłam. Ale nerw kulszowy się odezwał, noga się zrobiła sztywna, ból był straszny i nie dało się biec. Wtedy jedyny raz w życiu chciałam zejść z trasy. Kibice mi nie pozwolili, w pewnym momencie już schodziłam, a oni mnie z powrotem wepchnęli. Wiedziałam, że tak się skończy, dlatego nie chciałam do Barcelony jechać. Przed nią zmieniałam lekarzy, ale żaden nie umiał mi pomóc. Po tym biegu zrobiłam bardzo długą przerwę.

Ile trwała?

- Siedem lat. I dopiero jak po latach zaczęłam swoje treningi, to doszłam do wniosku, jaki błąd zrobiłam przed igrzyskami w Barcelonie.

Za mocno Pani trenowała?

- Tak było. Wszystko szło mi tak fajnie, że medal w Barcelonie zdobyłabym z zamkniętymi oczami bez żadnych zmian w treningu. Ale jeden z trenerów powiedział mi tak: "jak dasz więcej kilometrażu, to będziesz całkiem nie do pokonania". Posłuchałam go, chociaż się bałam, że stracę szybkość i siłę. No i szybko poszedł nerw kulszowy. I do widzenia.

To się stało kilka miesięcy przed Barceloną, podczas maratonu w Bostonie, gdzie biegła Pani z myślą o pobiciu rekordu świata?

- Tak, to było niepotrzebne. Niestety, czasem się słucha ludzi, którzy mówią, że chcą dla nas dobrze, a może tak do końca nie jest. Może ten trener nie chciał żebym zdobyła olimpijski medal. Popełniłam wielki błąd, że przestałam słuchać swojego organizmu. Byłam bardzo mocna, gdy robiłam swoje i niczym innym się nie interesowałam. Na pewno nie zmienia się treningu i trenera tuż przed igrzyskami.

Ten bostoński atak na rekord świata skończył się dla Pani kontuzją, a mimo to i tak szóstym miejscem. Czyli do pewnego momentu tempo na rekord było?

- Szalałam, było z górki, więc jeszcze przyspieszyłam, myśląc, że to trzeba wykorzystać. Rozluźniłam się zbiegając i wtedy noga bardzo poszła w lewą stronę, cała się przekręciła. Od razu wiedziałam, że kontuzja jest poważna. Jeszcze ten maraton dokończyłam. W męczarniach. Byłam szósta, bo miałam dużą przewagę nad rywalkami i niewiele z nich mnie dogoniło. Wynik też zrobiłam dobry, bo poniżej 2:30. Ale ja wtedy szłam na 2:18. Czułam się znakomicie, ale widocznie przesadziłam. I do dziś jestem zła na siebie. Nie mogę sobie darować, że nie mam olimpijskiego medalu.

W 1988 roku w Seulu miała Pani szansę powalczyć o medal czy to jeszcze było dla Pani za wcześnie?

- Pierwszy maraton pobiegłam rok wcześniej, ale w Seulu już byłam mocna. Była szansa. Pierwszą połowę biegłam w czołówce, ale w końcu przegrałam z bólem. Przyjechałam na igrzyska prosto z Meksyku, w ostatnim momencie i musiałam wziąć buty, jakie załatwił mi PZLA. Były za małe o pół numeru. Na 22. kilometrze miałam w nich krew. Z poranionymi palcami nie ma biegania, jest tylko truchtanie.

Na mecie wylewała Pani z butów krew?

- Wysypywałam krwawe skorupy. Było tak gorąco, że krew pozasychała. Powiedziałam, że od teraz albo startuję w swoim sprzęcie, albo zmieniam narodowość. Dopiero wtedy działacze zgodzili się, żebym biegała w reebokach. I w nich zaczęłam wygrywać. A już w Bostonie, po zwycięstwach w Londynie i Nowym Jorku, firma zrobiła mi buty dopasowane specjalnie do moich stóp. Stopy włożyli mi w specjalną pianę, zrobili odlewy i sprzęt miałam świetny.

Jak to było z Pani startami dla Meksyku? Wiem, że oni proponowali i bardzo chcieli, ale Pani chyba bardziej PZLA postraszyła niż naprawdę rozważała zmianę narodowości?

- Meksykanie bardzo chcieli, żebym biegała dla nich. Tamtejszy komitet olimpijski mocno o to zabiegał. Jego dyrektor wiele razy zapraszał mnie do swojego domu, spędzałam czas z jego rodziną, przyjeżdżałam na obiady przez wiele kolejnych sobót. Ale zawsze mówiłam, że nigdy nie będę Meksykanką, że do końca będę Polką. Mam jedno serce. I nawet jeden klub - byłam i jestem z Lechii Tomaszów.

Do Meksyku jeszcze Pani jeździ? Prowadzi tam Pani jakieś interesy?

- Już nie. Miałam tam bardzo dobrych zawodników. Ten maratończyk z życiówką 2:08 był trzeci w maratonie w Houston. Miałam też bardzo dobrą dziewczynę. Ale poświęcałam im dużo czasu, byłam dla nich jak matka, a kiedy wyjeżdżałam, to oni się nie przykładali. Nie można było na nich liczyć. Z biegiem lat było mi coraz trudniej żyć trochę tam i trochę tu, coraz mocniej czułam, że chcę wrócić. I bardzo dobrze mi z tym, że tak zrobiłam. Mam w Tomaszowie swoją grupę biegaczy, mam swoją ulicę. To jest piękne podziękowanie za mój wysiłek.

Ale Wanda Panfil nie mieszka przy ulicy Wandy Panfil?

- Nie, a ktoś tak ma?

Kamil Stoch.

- To bardzo ładnie, serdecznie gratuluję. Moja ulica jest piękna, najładniejsza w mieście. Prowadzi od też pięknego Ronda Olimpijskiego. Irenka Szewińska nawet się kiedyś śmiała, że nie ma w Polsce drugiego tak pięknego Ronda Olimpijskiego. Mogę sobie po tej mojej ulicy zawsze pobiegać, jest się czym pocieszyć i gdzie powspominać.

Najpiękniejsze wspomnienie to Tokio?

- Tak, bo tam "Mazurek Dąbrowskiego" wybrzmiał dla mnie przy pełnym stadionie. Było pięknie, wzruszająco. Dreszcze też mnie przechodzą jak wspominam Nowy Jork. W połowie maratonu zaczęła ze mną biec wielka grupa Polaków. Wkroczyli z naszą flagą, aż się bałam czy nie zostanę zdyskwalifikowana, czy ktoś nie uzna, że dostaję pomoc. Kiedyś nie można było biec z kimś, kto by podyktował tempo. Było więc niebezpiecznie, ale przede wszystkim pięknie. Takiego powera mi ci ludzie dali, taka energia we mnie wstąpiła, że aż trudno opisać. Tam na Greenpoincie zebrało się 50 tysięcy Polaków. Wiedziałam, że muszę ciągnąć do końca i wygrać. A maraton był bardzo trudny. Było okropnie gorąco. Licząc ogólną klasyfikację, z mężczyznami, byłam 36. Świetny wynik. A mnóstwo ludzi padało na poboczach. Nigdy nie widziałam, żeby nie wytrzymało aż tylu biegaczy.

Przypomniała mi Pani przygnębiające obrazy z Dauhy. Na mistrzostwach świata w 2019 roku widziałem, jak w rozgrywanych w nocy maratonach i chodach zawodnicy i tak przegrywali z upałem i dużą wilgotnością powietrza. Tymczasem Robert Korzeniowski patrząc na wszystko stwierdził, że prawdziwa rzeźnia to była w Tokio. I wspominał, że na tych mistrzostwach, które Pani wygrała, on miał start w upale i deszczu, czyli - jak mówił - w warunkach jak z sauny.

- Robert ma rację. Jezu, tam była bardzo duża temperatura i ogromna wilgotność! Ja miałam ten ogromny plus, że Reebok mi opłacił pobyt w Tokio już dwa tygodnie wcześniej. Mogłam się przyzwyczaić do warunków. Początkowo w wiosce olimpijskiej byłam sama. I miałam swojego kierowcę, który woził mnie na treningi oraz na jedzenie do restauracji, które sobie wybierałam. Dopiero po pięciu-sześciu dniach mojego pobytu zaczęli dojeżdżać inni zawodnicy. Jak przyjechałam, to w wiosce był tylko jeden sportowiec - Carl Lewis. On przyjechał jeszcze pięć dni wcześniej.

Zaprzyjaźniliście się?

- Nie, tylko się mijaliśmy. Trenowaliśmy w innych miejscach i inaczej. On miał swojego kierowcę, a ja swojego.

Mówi Pani o wiosce olimpijskiej - na mistrzostwa w 1991 Japończycy wykorzystali wioskę, którą zbudowali na igrzyska w roku 1964?

- Pewnie tak, ośrodek był wielki. I pamiętam, że nie chciało się z niego wychodzić, bo po minucie na dworze człowiek już był cały w wodzie. Jak przyjechali Janek Huruk i Wiesiek Perszke, to od razu było jasne, jaki błąd popełnili, że pojawili się na miejscu dopiero trzy dni przed startem. Huruk był wtedy bardzo mocny, mimo wszystko zajął czwarte miejsce. A początkowo jak on i Perszke na treningu chcieli dołączyć do mnie, to nie dawali rady, nie wytrzymywali tempa. Męczyli się okrutnie, bo jeszcze nie weszli w klimat, do którego ja się już przyzwyczaiłam.

W takim razie nie dziwi się Pani, że na igrzyskach w Tokio maratony i chody mają się odbyć jednak nie w Tokio, tylko w Sapporo?

- Dziwię się, bo w Sapporo też biegałam, tylko że półmaraton, i wiem, że tam nie będzie łatwiej. Tam też jest gorąco, klimat jest równie ciężki. Nie widzę różnicy między Tokio a Sapporo.

Jaką nagrodę od PZLA dostała Pani za zwycięstwo w Tokio?

- Nic nie dostałam. Zero.

Czyli w maratonie komercyjnym potrafiła Pani wygrać 55 tys. dolarów i mercedesa, a za triumf na mistrzostwach musiała wystarczyć satysfakcja?

- Tak było. Cztery lata na ten medal pracowałam, więc satysfakcję mam wielką. Ja od związku nie chciałam wiele. Chciałam, żeby mi nie przeszkadzał. A kilka razy wróciłam z lotniska do domu, zamiast wyjechać na mistrzostwa Europy czy inne imprezy. A to wizy nie miałam, a to paszportu nie było. Wtedy bardzo ważne były duże miasta, a nie jakiś Tomaszów Mazowiecki. Dobrze, że chociaż Zbigniew Tomkowski jako szef ośrodka w Spale się za mną wstawiał. Był dla mnie jak ojciec. I dlatego cały czas go odwiedzam, jestem mu wciąż wdzięczna.

Nie było tak, że w pewnym momencie będąc w kadrze, odmówiła Pani przyjmowania dopingu?

- Nie wiem kto to napisał, ale prawda jest taka, że nie pamiętam, żeby ktoś mi proponował takie rzeczy. Mój charakter był znany, każdy wiedział, że nie zgodziłabym się na coś takiego.

Ale polska lekkoatletyka nie była w tamtych latach wolna od dopingu?

- Nie chcę się wypowiadać, bo nikogo nie złapałam. Jak ktoś brał, to wie, że brał. A ja wiem, że byłam czysta i że do dziś jestem zdrowa i wciąż biegam, cieszę się życiem.

Podkreśla Pani, że biega, że jest zdrowa, ale chyba kilka lat temu było z Panią źle po tym, jak w Meksyku potrącił Panią samochód?

- To był bardzo poważny wypadek. Po nim od nowa się uczyłam chodzić. Wyszłam z banku, weszłam na ulicę na zielonym świetle i nagle uderzyło we mnie pędzące auto. Prędkość musiała być ogromna, skoro wyrzuciło mnie z butów. Każdy but poleciał w inną stronę. Miałam roztrzaskane biodro i kolano, straciłam przytomność, a przed połamaniem kręgosłupa uratowało mnie to, że miałam plecak. Na szczęście w szpitalu nie stwierdzono żadnych zmian w głowie. Ale lekarze się dziwili, że żyję. Mówili, że jak buty się gubi, to jest śmierć. Po tym wypadku uznałam, że już nie mam się co zastanawiać czy wracać do Polski. Już wcześniej czułam, że nie chcę być w Meksyku. Tam się bardzo fajnie żyło do 2005 roku. Ale od 2005 roku gangi zaczęły tak szaleć, że człowiek codziennie się bał wychodząc z domu, że już nie wróci. Dużo Polaków pozamykało swoje interesy i powyjeżdżało. A ja w tym strachu trwałam jeszcze kilka lat, aż do wypadku.

W którym roku miała Pani wypadek?

- W 2011. Po nim potrzebowałam jeszcze roku, żeby stanąć na nogi. Chociaż lekarze mówili, że nie stanę. Twierdzili, że bez operacji na pewno już nie będę chodziła.

Nie miała Pani żadnej operacji?

- Nie, nie dałam zoperować ani kolana, ani biodra. Sama o nie zadbałam. Najpierw spokojną gimnastyką, później innymi ćwiczeniami, rozciąganiem, lekkimi spacerami. Udało mi się wytrzymać czas usztywnienia i później powoli zrealizować swój plan. Pierwsze kroki postawiłam po czterech miesiącach.

Pani mówi, że czuła się w Meksyku niepewnie od 2005 roku, ale to chyba zawsze było bardzo niebezpieczne miasto? Ryszard Bosek opowiadał mi niedawno, jak w 1974 roku podczas mistrzostw świata siatkarzy gangsterzy porwali trenera Wagnera i jak cały czas drużyny musieli pilnować mundurowi.

- Mieszkałam w Meksyku od 1987 roku i przez wiele lat czułam się bardzo dobrze. Nawet w parku czy w lesie sama biegałam i nigdy nic mi się nie stało. Ale w 2005 roku codziennością stały się takie sytuacje, że gdy auto stanęło na czerwonymi świetle, to podchodzili bandyci, grozili pistoletem, kazali wychodzić i oddawać kluczyki.

Znalazła się Pani w takiej sytuacji?

- W podobnej. Kiedyś biegałam na terenie klubu i zza drzewa wyskoczył na mnie napastnik. Zażądał kluczyków, ale wyglądało na to, że boi się bardziej niż ja. Wielu ludzi było niedaleko. Trenujący piłkarze usłyszeli jak krzyczę. Dlatego on mnie puścił i uciekłam. Na szczęście nie strzelił.

Nie pomyślała Pani, że może lepiej oddać te kluczyki?

- Nie miałam ich. Kluczyki zostawiłam w szatni. Nawet mu pokazałam puste ręce i powiedziałam, że nie mam kluczyków. Całe szczęście, że to się dobrze skończyło. Jak już przystawiają do głowy pistolet, to strach jest wielki. A najgorsze, że kilka dni później ten człowiek wrócił w to miejsce i zabił małżeństwo. On na tym stadionie pojawiał się kilka razy i stawał za tym samym drzewem. Policja nie reagowała. Cieszę się, że już tam nie mieszkam. My, Polacy, na różne rzeczy narzekamy. I to narzekamy okropnie. A powinniśmy cenić co mamy.

Więcej o: