Aneta Konieczna z domu Pastuszka, urodzona w 1978 roku. Multimedalistka największych zawodów w kajakarstwie. Jej największe sukcesy to:
Aneta Konieczna: Bo nie mam parcia na szkło. A co słychać? Ostatnio obchodziłam miesięcznicę. Pierwszą.
- 14 grudnia zmieniłam pracę.
- Nie wróciłam. To praca w urzędzie gminy. Jestem na służbie przygotowawczej. Czyli mam okres próbny na urzędnika. Pracuję, przechodzę szkolenie i będę miała egzamin na podinspektora do spraw zamówień publicznych. Jestem po logistyce, więc to praca bliska mojemu wykształceniu.
- Powiem tak: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. W 2013 roku zostałam ma lodzie. Potrzebowałam jakiejkolwiek pracy, żeby mieć na życie, na rachunki. Nie było co wybrzydzać.
- Odpukać w niemalowane: jest dobrze. Jestem pod stałą kontrolą i raka we mnie nie ma. A jeśli chodzi o COVID, to i ja się uchowałam, i wszyscy z mojej rodziny. Jestem w grupie ryzyka, ale staram się żyć normalnie. Zachowuję się w sposób odpowiedzialny, bezpieczny i robię swoje. Nie daję się zwariować.
- To wizja tego, jak człowiek staje przed czymś strasznym. Ja stanęłam przed umieraniem. No bo przeważnie ludziom rak się kojarzy ze śmiercią. Jak się słyszy taką diagnozę, to się ma straszne myśli.
- No właśnie. Wydaje mi się, że to niesienie kajaka było moim snem. Bałam się śmierci. Ale i życie, i ten teledysk, pokazują, że zawsze można wstać z kolan i zacząć od nowa. Bartkowi Bonkowi zmarła jedna z córeczek. Ja miałam raka. A Rafał Wilk po wypadku na żużlu jest sparaliżowany, ale został mistrzem paraolimpijskim w kolarstwie. Każde z nas, bohaterów teledysku, podniosło się po ciężkim przeżyciu.
- Tak, była taka sugestia od ludzi. Od perfidnych ludzi.
- To ludzie ze środowiska kajakowego. To było bulwersujące. Ktoś wszedł w moje życie, w tak intymne i bolesne sprawy, i przyłożył mi najmocniej jak umiał.
- Na treningu ćwiczyłam na pasach TRX. To pasy do ćwiczenia na własnym ciężarze ciała. W pewnym momencie szarpnęłam tak mocno, że zaczep puścił i uderzyłam głową o beton. Doznałam wstrząsu mózgu. Przez tydzień jakoś funkcjonowałam, ale w końcu tak bardzo mi się zbierało na wymioty, że poszłam do szpitala. Stwierdzono obrzęk mózgu, konieczne było obniżenie ciśnienia i po to podano mi środek na odwodnienie. Ten środek jest na liście substancji niedozwolonych w sporcie. Wyszłam ze szpitala, wróciłam do treningu i już po pierwszych zajęciach przyjechała do mnie kontrola antydopingowa. Powiedziałam, że byłam w szpitalu, dałam wypis. Ale nie pomogło, zrobiła się afera, że Konieczna użyła furosemidu i mannitolu. Zaczęło się wymyślanie głupot, że to przez furosemid mam taką tkankę mięśniową. Ludzie są strasznie zawistni. Życzą innym jak najgorzej. Wiele hejtu się na mnie wtedy wylało. Zdziwiło mnie to. Myślałam, że ludzie są mądrzy, sprytni, a nagle wiele osób uznało, że biorę jakieś koksy. Oczernianie boli. Nigdy nic niedozwolonego nie zrobiłam. Czułam się, jakbym dostała szmatą w twarz. Ale trudno, jeszcze mocniej koncentrowałam się na swojej pracy.
- Wiedziałam, że tak musi być. Robiłam swoje. Lekarz, wypisując mnie ze szpitala, powiedział: "Pani Aneto, proszę jeszcze przez dwa tygodnie nie narażać się na wysiłek". A ja sześć dni później startowałam w zawodach. Takie miałam priorytety.
- Domyślam się. Generalnie wielu ludzi wiedziało lepiej ode mnie, co się ze mną działo, co lekarze mówili. I też trudnych spraw z tamtego czasu jest zdecydowanie więcej. Ręce opadają.
- Nie były. Najbardziej zabolała zdrada koleżanek. Szczególnie zdrada najbliższej wtedy dla mnie osoby.
Aneta Konieczna (z prawej) i Beata Mikołajczyk podczas igrzysk w Pekinie Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl
- Tak, ja walczyłam, żeby jak najszybciej sobie wszystko poukładać i wrócić do trenowania z nią, a jej wystarczył tydzień, żeby mnie sprzedać.
- Cztery lata wcześniej miałyśmy podobną sytuację. Wtedy chodziło o skład czwórki, o jakieś zmiany w ostatniej chwili. Ale wszystkie stanęłyśmy razem, jedna za drugą i się obroniłyśmy. A przed Londynem koleżanka mnie najnormalniej w świecie sprzedała. Jednego tygodnia mówiła: "Wracaj Aneta, czekam", a następnego tygodnia ustalała już z inną koleżanką, jak ma wyglądać ich łódka. Efekt był taki, że w Londynie bardziej niż rak bolała mnie ta zdrada.
- Też się zastanawiam. Ta czwórka była dobra. Ale nie wiem, co się stało w dniu finału.
- Udowodnić tego nie jestem w stanie, ale podejrzewam, że rekord świata wziął się z tego, że w przedbiegu popłynęłyśmy lajtowo, a godzinę później miałyśmy półfinał, o którym wiedziałyśmy, że musimy wygrać. Według mnie przedbieg posłużył za dobrą rozgrzewkę i w półfinale nastąpiła superkompensacja. Natomiast przed finałem nie miałyśmy takiego biegu na rozgrzewkę. Oczywiście rozgrzałyśmy się, ale to nie było na takim poziomie, na takich emocjach, na adrenalinie.
Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl
- Nie. Odkąd wyszło na jaw, że Beata płynie dwójkę z Karoliną Nają my nie byłyśmy w stanie spojrzeć sobie w oczy. I do tej pory nie jesteśmy w stanie. Nie usłyszałam słowa "przepraszam". Nie usłyszałam, dlaczego zostałam zdradzona.
- Nie rozmawiam.
- Jeżeli chodzi o inne osoby, jak na przykład Marta Walczykiewicz, to nie widzę problemu. Ale osób na których bardzo się zawiodłam, staram się unikać.
- To ona doprowadziła do tego, że nie popłynęłam na igrzyskach w swojej koronnej konkurencji. Ona, Beata i trener.
- Powiem szczerze, że jak oglądałam kajaki w Rio, to łatwo nie było. Zwłaszcza jak oglądałam czwórkę, to się zastanawiałam czy to są seniorki, czy jednak juniorki.
- Jak patrzyłam na koleżanki, to widziałam, że nie było jednomyślności w ich wiosłowaniu. Nie wiem co się stało, ale wiosłowanie w Rio nie było tym, czego bym oczekiwała od tak doświadczonej osady.
- Nie, zawsze stoję za naszymi.
- Zawsze. Brak medalu jest złą wiadomością dla mojej dyscypliny sportu.
- Ale ja nie mam pretensji do nich o to, że zrobiły medal. Przecież o to nie mogę mieć pretensji. Mam pretensje o to, jak ze mną postąpiły.
- Byłam na paru Pucharach Świata jako komentatorka i potrafię to zrobić. Może jestem osobą, która ma urazę do pewnych ludzi, ale nigdy jej nie przenoszę na życzenie źle tym ludziom. Nie życzę źle nikomu, choć mi źle życzono. Kiedy zostałam zdyskwalifikowana na jedynce w Atenach, to koleżanka z kadry i jednocześnie z klubu stała i krzyczała: "Jest! Jest! Pastucha ma dyskę!". Ale mi nie było miło tego słuchać, dlatego ja nigdy nikomu czegoś takiego nie zrobię. Pewnie, że jak dziewczyny zdobyły medal, to żałowałam, że to nie ja go zdobyłam. Ale nigdy nie pomyślałabym, że szkoda, że one osiągnęły sukces. Ja mogę być na kogoś zła, ale nigdy złości nie przenoszę na pole sportowe.
- Ale ja nie mówię niczego, co by nie było prawdą.
- Nie wiem czy przyjęłabym przeprosiny. Trudno byłoby mi zaufać. Wiele mogę wybaczyć, znieść, ale tu przegięcie było wielkie. Zwłaszcza że rok później dziewczyny zrobiły to samo. Z czwórki wysadziły mnie na miesiąc przed mistrzostwami świata. Musiałam płynąć na jedynce, nie zdobyłam medalu, straciłam finansowanie. Sytuacja, o której pan teoretycznie myśli w rzeczywistości nigdy może nie mieć miejsca. Bo trzeba mieć dużo odwagi, żeby się przyznać do błędu. A poza tym pewne osoby tego co zrobiły nie uznają za błąd.
- Gadanie! On to zrobił w białych rękawiczkach. Na półtora miesiąca przed igrzyskami chciał mnie wysadzić nie tylko z dwójki, ale też z jedynki i z czwórki - ze wszystkiego. Sprowadził z Warszawy doktora Sitkowskiego z Instytutu Sportu, żeby przeprowadził testy, które nigdy w tym okresie nie były przeprowadzane. Zrobił to tylko po to, żeby wyszło, że mam duży spadek wydolności. Gdyby tak było, mógłby powiedzieć: "Dziękuję bardzo, biorę kogoś innego". Ale moje testy wyszły bardzo dobrze. Miałam tylko trzyprocentowy spadek wydolności. Nie miał więc podstaw ku temu, żeby mnie wysłać do domu. A już się naprawdę szykował, żeby wziąć inną zawodniczkę na moje miejsce.
- Irytuje mnie to gadanie, że on się martwił o moje zdrowie. To jest kit. On nie ma odwagi powiedzieć, co nim naprawdę kierowało. To obłuda. Tego nie toleruję.
- Nie wiem. Jeżeli kajak przed zejściem na wodę jest ważony i wszystko się zgadza, to nie mam pojęcia, jak może być za lekki po wyjściu z wody. Ważenie przed startem na pewno było dobre, my tego bardzo pilnowaliśmy. Natomiast po półfinale zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Proszę sobie wyobrazić, że nagle podbiega do mnie pani i mnie maca, żeby sprawdzić czy nie mam na sobie sport testera. W końcu mnie pyta czy go mam. Mówię, że nie mam. Na to ja się pytam czy z kajakiem jest wszystko w porządku. Odpowiada, że tak i dopiero pół godziny później dowiaduję się, że jednak nie. Jak można ważyć kajak pół godziny? Wyjmuję z wody, wycieram, stawiam na wagę, zdejmuję - pięć minut to by było naprawdę dużo na ważenie kajaka. A ja go nie widziałam pół godziny. I nie wiem co się działo w namiocie, bo mnie tam nie było, nie byłam obecna przy ważeniu. Ten temat jest tak zagmatwany, że dla mnie na zawsze zostanie wielką niewiadomą. Wygrał bałagan, a mi jest się trudno tłumaczyć z tego, co tam się wydarzyło. Wiem jedno: przed zejściem na wodę łódka miała swoją wagę, trochę ponad 12 kilogramów. A co się później stało, że łódce zabrakło 15 gramów do 12 kilogramów, to ja nie wiem. Nie rozumiem, dlaczego mokry kajak ważył mniej niż suchy. I tego się już nie dowiem. Dostałam dyskwalifikację i koniec, kropka.
- Na pewno. Wtedy równo się ścigałam z Josefą Idem, która zdobyła srebro.
- Tak, trzy razy medale odpłynęły przez setne sekundy.
- Mam je w domu. Zabieram na spotkania z młodzieżą. Pokazuję, opowiadam, cieszymy się, jest bardzo przyjemnie. Są dla mnie bardzo cenne. Każdy był okupiony jakąś historią.
- Nie mam takiego medalu, który wiąże się z mocniejszymi wspomnieniami. Śmieję się, że każdy jest częścią poprzedniego, że to jest tak, jak w szkole, gdzie nie pójdzie się do liceum, nie idąc najpierw do podstawówki. Super, że ostatni medal jest srebrny. Widać progres, a nie regres.
- Tak, wbrew pozorom najbliżej było w Sydney w 2000 roku, gdy skończyło się na brązie. Tam były wielkie fale, a my z Beatą Sokołowską-Kuleszą byłyśmy osadą lekką. Zwłaszcza Beata, znacznie lżejsza ode mnie. Ustawienie łódki na duże fale w naszym przypadku nie było do końca możliwe. Do tego na 50 metrów do mety Beata chwyciła tak zwaną podpórkę, zachwiała się, i wtedy straciłyśmy nawet drugie miejsce. Widać na nagraniu, że na ostatnią setkę wpływamy drugie z niewielką stratą do pierwszych. A nad trzecią osadą miałyśmy przewagę. Mogłyśmy na finiszu to wygrać. Ale to jest tylko gdybanie.
Aneta Pastuszka-Konieczna (z prawej) i gorzowianka Beata Sokołowska-Kulesza na podium w Atenach Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl
- Byłam wtedy w szóstej albo siódmej klasie. W szkole podstawowej numer 21 na osiedlu Piaski w Gorzowie Wielkopolskim. I faktycznie tak się zdarzyło, że walnęłam dalej od pana Wączka. Biegałyśmy wtedy z koleżankami, a koledzy mieli sprawdziany siłowe. Podbiegłam do pana Wączka, zapytałam, ile chłopcy rzucili. Podał wyniki, a ja się śmiałam. "Tylko tyle?". "No to weź piłkę i rzuć lepiej". No i wzięłam, i rzuciłam. A po Anecie, która wygrała z chłopakami, wziął piłkę nauczyciel. I rzucił bliżej. Do tej pory jak się z panem Wączkiem widzimy na zjazdach absolwentów, to się z tego śmiejemy, chociaż nie wiem, czy przegrał ze mną naprawdę, czy chciał przegrać. Ale zawsze byłam silna. Z natury. I zawsze byłam postrachem chłopaków. Żaden mi nie podskoczył. Jak dziewczyny krzyczały na pomoc, to Aneta wkraczała do akcji, a chłopcy uciekali i się bunkrowali w męskiej toalecie. Bić ich nie biłam nigdy, ale widzieli, że nie należę do małych kobitek i zdawali sobie sprawę z mojej siły. Jeszcze jedno: wuefistów miałam świetnych, z sercem dla ucznia. I z pomysłowością. Pani Beata, która była nauczycielką dziewczyn, zachęciła mnie do kajaków. A z panem Wączkiem, nauczycielem chłopców, czasem mieliśmy zastępstwa. On do dziś pracuje jako wuefista. Taki z powołania.
- Tak, w czwartej klasie zmieniłam szkołę. I w nowej poznałam panią Beatę, która powiedziała, że jest możliwość zapisania się na kajaki. Na rekrutacji stanęłam na palcach, żeby mnie zauważono i przyjęto. Udało się.
- Na pewno do takich dyscyplin kajakarstwo nie należało. Teraz jest lepiej, zawodnicy zarabiają więcej. Ale ja nigdy nie dążyłam do sukcesów dla pieniędzy. To był miły dodatek do medali. Gdybym chciała zarabiać, to szybciej bym skończyła z kajakami i poszła do pracy. Miałam lepszą ofertę, ale ile tylko mogłam, żyłam nadzieją na kolejne sukcesy. I ta nadzieja została gwałtownie zgaszona.
- Nie, bo gdybym przyjęła ofertę, to nie miałabym srebrnego medalu. Tamta propozycja przyszła przed igrzyskami w Pekinie w 2008 roku.
- Mogłam pracować jako specjalista do spraw jakości w firmie w Gorzowie Wielkopolskim. To było dobrze płatne stanowisko. Pensja dużo wyższa od tego, co zarabiałam w kajakach, do tego służbowy samochód, telefon, laptop i jeszcze dużo innych dodatków. Ale nie skusiło mnie.
- Niestety, to pokazuje, jak byli u nas traktowani sportowcy. A wie pan co mnie boli najbardziej? To, że nigdy nie zostałam zaproszona na galę mistrzów sportu po nagrodę za całokształt kariery. W corocznych plebiscytach wiele razy przegrywałam z zawodnikami nie bardziej utytułowanymi, tylko bardziej popularnymi. Niestety, w plebiscycie bywa, że mistrz świata przegrywa z mistrzem Polski. Mnie nie było nigdy w najlepszej "dziesiątce", mimo że mam trzy medale olimpijskie. Byłoby naprawdę miło, gdyby mnie i Beatę Sokołowską pożegnano nagrodą za całą karierę. To my zaczęłyśmy regularnie przywozić medale z zawodów rangi mistrzowskiej. Ja na jednych mistrzostwach świata potrafiłam zdobyć cztery medale. Czyli tyle, ile teraz na mistrzostwach cała polska kadra wywalczy. I to jeśli ma udane mistrzostwa.
- Prawda. Mój tata, sierota jedna, miał szóstkę w Lotto. Kupon wypełnił ale zapomniał wysłać. Później już zawsze były żarty, że tata dał ciała. Ja sobie jednak myślę, że jemu i nam po prostu nie było pisane bycie milionerami.