"Na igrzyskach w Londynie bardziej niż rak bolała mnie zdrada" - Aneta Konieczna [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- Kiedy zostałam zdyskwalifikowana, to koleżanka krzyczała: "Jest! Jest! Pastucha ma dyskę!" - mówi Aneta Konieczna. Trzykrotna medalistka olimpijska opowiada o cenie swoich sukcesów. Mówi o podejrzeniach o doping, o kajaku-trumnie i o tym z kim i dlaczego od lat nie rozmawia.

Aneta Konieczna z domu Pastuszka, urodzona w 1978 roku. Multimedalistka największych zawodów w kajakarstwie. Jej największe sukcesy to:

  • Srebrny medal igrzysk olimpijskich Pekin 2008
  • Brązowy medal igrzysk olimpijskich Sydney 2000
  • Brązowy medal igrzysk olimpijskich Ateny 2004
  • Złoty medal MŚ Mediolan 1999
  • Złoty medal MŚ Sewilla 2002
  • Srebrny medal MŚ Mediolan 1999
  • Dwa srebrne medale MŚ Poznań 2001
  • Srebrny medal MŚ Sewilla 2002
  • Srebrny medal MŚ Zagrzeb 2005
  • Dwa brązowe medale MŚ Mediolan 1999
  • Brązowy medal MŚ Poznań 2001
  • Trzy brązowe medale MŚ Gainesville 2003
  • Brązowy medal MŚ Duisburg 2007
  • Brązowy medal MŚ Poznań 2010
  • Dwa brązowe medale MŚ Segedyn 2011
Zobacz wideo Śnieżne mecze, sędzia-antybohater i nokaut "latającym kolanem" [#PoWeekendzie 5-7.02]

Łukasz Jachimiak: Co słychać u trzykrotnej medalistki olimpijskiej? Rzadko Panią widać.

Aneta Konieczna: Bo nie mam parcia na szkło. A co słychać? Ostatnio obchodziłam miesięcznicę. Pierwszą.

Czego?

- 14 grudnia zmieniłam pracę.

Co to za praca? Wróciła Pani do sportu?

- Nie wróciłam. To praca w urzędzie gminy. Jestem na służbie przygotowawczej. Czyli mam okres próbny na urzędnika. Pracuję, przechodzę szkolenie i będę miała egzamin na podinspektora do spraw zamówień publicznych. Jestem po logistyce, więc to praca bliska mojemu wykształceniu.

Brzmi dużo lepiej niż nocne zmiany w Amazonie.

- Powiem tak: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. W 2013 roku zostałam ma lodzie. Potrzebowałam jakiejkolwiek pracy, żeby mieć na życie, na rachunki. Nie było co wybrzydzać.

Wanda Panfil (z prawej) Wanda Panfil straciła kontrakt z gigantem przez byłego męża. "Strasznie duże pieniądze" [nieDawny Mistrz]

To jeszcze zanim pomówimy o sporcie: jak jest z Pani zdrowiem? Kibice pewnie pamiętają, że wygrała Pani z rakiem.

- Odpukać w niemalowane: jest dobrze. Jestem pod stałą kontrolą i raka we mnie nie ma. A jeśli chodzi o COVID, to i ja się uchowałam, i wszyscy z mojej rodziny. Jestem w grupie ryzyka, ale staram się żyć normalnie. Zachowuję się w sposób odpowiedzialny, bezpieczny i robię swoje. Nie daję się zwariować.

Dlaczego w teledysku do piosenki "Przebudzenie" Krzysztofa Cugowskiego kilku mężczyzn niesie kajak z Pani nazwiskiem tak, jakby ten kajak był trumną?

- To wizja tego, jak człowiek staje przed czymś strasznym. Ja stanęłam przed umieraniem. No bo przeważnie ludziom rak się kojarzy ze śmiercią. Jak się słyszy taką diagnozę, to się ma straszne myśli.

Zwłaszcza gdy się słyszy, że to rak złośliwy.

- No właśnie. Wydaje mi się, że to niesienie kajaka było moim snem. Bałam się śmierci. Ale i życie, i ten teledysk, pokazują, że zawsze można wstać z kolan i zacząć od nowa. Bartkowi Bonkowi zmarła jedna z córeczek. Ja miałam raka. A Rafał Wilk po wypadku na żużlu jest sparaliżowany, ale został mistrzem paraolimpijskim w kolarstwie. Każde z nas, bohaterów teledysku, podniosło się po ciężkim przeżyciu.

Jak trudno było się podnieść? O raku dowiedziała się Pani trzy miesiące przed igrzyskami Londyn 2012. I - jeśli to prawda - usłyszała Pani w kajakarskim światku, że żadnego raka i żadnej operacji nie było, że tak naprawdę poszła Pani do szpitala wyczyścić organizm z dopingu.

- Tak, była taka sugestia od ludzi. Od perfidnych ludzi.

Co to za ludzie?

- To ludzie ze środowiska kajakowego. To było bulwersujące. Ktoś wszedł w moje życie, w tak intymne i bolesne sprawy, i przyłożył mi najmocniej jak umiał.

Chyba nie pierwszy raz? Opowie Pani o zamieszaniu z 2011 roku?

- Na treningu ćwiczyłam na pasach TRX. To pasy do ćwiczenia na własnym ciężarze ciała. W pewnym momencie szarpnęłam tak mocno, że zaczep puścił i uderzyłam głową o beton. Doznałam wstrząsu mózgu. Przez tydzień jakoś funkcjonowałam, ale w końcu tak bardzo mi się zbierało na wymioty, że poszłam do szpitala. Stwierdzono obrzęk mózgu, konieczne było obniżenie ciśnienia i po to podano mi środek na odwodnienie. Ten środek jest na liście substancji niedozwolonych w sporcie. Wyszłam ze szpitala, wróciłam do treningu i już po pierwszych zajęciach przyjechała do mnie kontrola antydopingowa. Powiedziałam, że byłam w szpitalu, dałam wypis. Ale nie pomogło, zrobiła się afera, że Konieczna użyła furosemidu i mannitolu. Zaczęło się wymyślanie głupot, że to przez furosemid mam taką tkankę mięśniową. Ludzie są strasznie zawistni. Życzą innym jak najgorzej. Wiele hejtu się na mnie wtedy wylało. Zdziwiło mnie to. Myślałam, że ludzie są mądrzy, sprytni, a nagle wiele osób uznało, że biorę jakieś koksy. Oczernianie boli. Nigdy nic niedozwolonego nie zrobiłam. Czułam się, jakbym dostała szmatą w twarz. Ale trudno, jeszcze mocniej koncentrowałam się na swojej pracy.

Nie została Pani ukarana.

- Wiedziałam, że tak musi być. Robiłam swoje. Lekarz, wypisując mnie ze szpitala, powiedział: "Pani Aneto, proszę jeszcze przez dwa tygodnie nie narażać się na wysiłek". A ja sześć dni później startowałam w zawodach. Takie miałam priorytety.

Bogdan Wenta "Palnął, że Polacy nie mają jaj. A my - jak to? Nie mamy jaj? No to wam pokażemy!" [nieDawny Mistrz]

Pani wie, kto wymyślił, że nie ma Pani raka, tylko wypłukuje doping?

- Domyślam się. Generalnie wielu ludzi wiedziało lepiej ode mnie, co się ze mną działo, co lekarze mówili. I też trudnych spraw z tamtego czasu jest zdecydowanie więcej. Ręce opadają.

Sugestie, że nie ma raka, a jest doping nie były najgorsze?

- Nie były. Najbardziej zabolała zdrada koleżanek. Szczególnie zdrada najbliższej wtedy dla mnie osoby.

Aneta Konieczna (z prawej) i Beata Mikołajczyk podczas igrzysk w PekinieAneta Konieczna (z prawej) i Beata Mikołajczyk podczas igrzysk w Pekinie Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl

Koleżanki z dwójki, z którą na igrzyskach Pekin 2008 zdobyłyście srebro?

- Tak, ja walczyłam, żeby jak najszybciej sobie wszystko poukładać i wrócić do trenowania z nią, a jej wystarczył tydzień, żeby mnie sprzedać.

A nie było tak, że koleżanka nie mogła czekać i musiała słuchać trenera?

- Cztery lata wcześniej miałyśmy podobną sytuację. Wtedy chodziło o skład czwórki, o jakieś zmiany w ostatniej chwili. Ale wszystkie stanęłyśmy razem, jedna za drugą i się obroniłyśmy. A przed Londynem koleżanka mnie najnormalniej w świecie sprzedała. Jednego tygodnia mówiła: "Wracaj Aneta, czekam", a następnego tygodnia ustalała już z inną koleżanką, jak ma wyglądać ich łódka. Efekt był taki, że w Londynie bardziej niż rak bolała mnie ta zdrada.

Jak to możliwe, że mimo takiej atmosfery, siedząc razem w czwórce, potrafiłyście popłynąć rekord świata?

- Też się zastanawiam. Ta czwórka była dobra. Ale nie wiem, co się stało w dniu finału.

Nie wie Pani, dlaczego zajęłyście czwarte miejsce?

- Udowodnić tego nie jestem w stanie, ale podejrzewam, że rekord świata wziął się z tego, że w przedbiegu popłynęłyśmy lajtowo, a godzinę później miałyśmy półfinał, o którym wiedziałyśmy, że musimy wygrać. Według mnie przedbieg posłużył za dobrą rozgrzewkę i w półfinale nastąpiła superkompensacja. Natomiast przed finałem nie miałyśmy takiego biegu na rozgrzewkę. Oczywiście rozgrzałyśmy się, ale to nie było na takim poziomie, na takich emocjach, na adrenalinie.

Aneta Konieczna (z prawej) i Beata Mikołajczyk podczas igrzysk w PekinieFot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Po tym rekordzie świata nic się między Panią i Beatą Mikołajczyk nie zadziało? Nie spojrzałyście sobie w oczy? Nie pogadałyście?

- Nie. Odkąd wyszło na jaw, że Beata płynie dwójkę z Karoliną Nają my nie byłyśmy w stanie spojrzeć sobie w oczy. I do tej pory nie jesteśmy w stanie. Nie usłyszałam słowa "przepraszam". Nie usłyszałam, dlaczego zostałam zdradzona.

Z trenerem Tomaszem Krykiem też Pani nie rozmawia?

- Nie rozmawiam.

I z nikim z kajaków, w których z sukcesami spędziła Pani większość życia?

- Jeżeli chodzi o inne osoby, jak na przykład Marta Walczykiewicz, to nie widzę problemu. Ale osób na których bardzo się zawiodłam, staram się unikać.

Karolina Naja jest w tym gronie co Marta Walczykiewicz czy jej Pani też unika?

- To ona doprowadziła do tego, że nie popłynęłam na igrzyskach w swojej koronnej konkurencji. Ona, Beata i trener.

W Londynie i w Rio Beata z Karoliną zdobyły brązowe medale. Chyba jest Pani w trudnej sytuacji, bo domyślam się, że kajaki Pani dalej kocha, ale pewnie nie kibicuje Pani koleżankom?

- Powiem szczerze, że jak oglądałam kajaki w Rio, to łatwo nie było. Zwłaszcza jak oglądałam czwórkę, to się zastanawiałam czy to są seniorki, czy jednak juniorki.

Przypomnijmy, że czwórka zapowiadała walkę o złoto, a wygrała finał B.

- Jak patrzyłam na koleżanki, to widziałam, że nie było jednomyślności w ich wiosłowaniu. Nie wiem co się stało, ale wiosłowanie w Rio nie było tym, czego bym oczekiwała od tak doświadczonej osady.

Szczerze - miała Pani satysfakcję, że im nie wyszło?

- Nie, zawsze stoję za naszymi.

Nawet kiedy jest Pani na naszych tak bardzo zła?

- Zawsze. Brak medalu jest złą wiadomością dla mojej dyscypliny sportu.

Ale mówi Pani, że ta koleżanka zdradziła, tamta zdradziła. To jak się cieszyć z ich medalu?

- Ale ja nie mam pretensji do nich o to, że zrobiły medal. Przecież o to nie mogę mieć pretensji. Mam pretensje o to, jak ze mną postąpiły.

Mateusz Sawrymowicz "Nigdy nie było tak, że zapijałem i zasypiałem na treningi" - Mateusz Sawrymowicz [nieDawny Mistrz]

Rozumiem. I myślę, że tak po ludzku trudno oddzielić jedno od drugiego.

- Byłam na paru Pucharach Świata jako komentatorka i potrafię to zrobić. Może jestem osobą, która ma urazę do pewnych ludzi, ale nigdy jej nie przenoszę na życzenie źle tym ludziom. Nie życzę źle nikomu, choć mi źle życzono. Kiedy zostałam zdyskwalifikowana na jedynce w Atenach, to koleżanka z kadry i jednocześnie z klubu stała i krzyczała: "Jest! Jest! Pastucha ma dyskę!". Ale mi nie było miło tego słuchać, dlatego ja nigdy nikomu czegoś takiego nie zrobię. Pewnie, że jak dziewczyny zdobyły medal, to żałowałam, że to nie ja go zdobyłam. Ale nigdy nie pomyślałabym, że szkoda, że one osiągnęły sukces. Ja mogę być na kogoś zła, ale nigdy złości nie przenoszę na pole sportowe.

Proszę sobie wyobrazić, że naszą rozmowę przeczyta Beata Mikołajczyk albo trener Kryk...

- Ale ja nie mówię niczego, co by nie było prawdą.

Nie o to mi chodzi. Chcę zapytać, co by Pani zrobiła, gdyby któreś z nich uznało, że warto do Pani zadzwonić i porozmawiać. Może nawet przeprosić, jeśli jest za co.

- Nie wiem czy przyjęłabym przeprosiny. Trudno byłoby mi zaufać. Wiele mogę wybaczyć, znieść, ale tu przegięcie było wielkie. Zwłaszcza że rok później dziewczyny zrobiły to samo. Z czwórki wysadziły mnie na miesiąc przed mistrzostwami świata. Musiałam płynąć na jedynce, nie zdobyłam medalu, straciłam finansowanie. Sytuacja, o której pan teoretycznie myśli w rzeczywistości nigdy może nie mieć miejsca. Bo trzeba mieć dużo odwagi, żeby się przyznać do błędu. A poza tym pewne osoby tego co zrobiły nie uznają za błąd.

Trener tłumaczył wtedy, że bał się o Pani zdrowie. Zwracał uwagę na to, że od lekarzy dostała Pani tylko warunkową zgodę na powrót do sportu.

- Gadanie! On to zrobił w białych rękawiczkach. Na półtora miesiąca przed igrzyskami chciał mnie wysadzić nie tylko z dwójki, ale też z jedynki i z czwórki - ze wszystkiego. Sprowadził z Warszawy doktora Sitkowskiego z Instytutu Sportu, żeby przeprowadził testy, które nigdy w tym okresie nie były przeprowadzane. Zrobił to tylko po to, żeby wyszło, że mam duży spadek wydolności. Gdyby tak było, mógłby powiedzieć: "Dziękuję bardzo, biorę kogoś innego". Ale moje testy wyszły bardzo dobrze. Miałam tylko trzyprocentowy spadek wydolności. Nie miał więc podstaw ku temu, żeby mnie wysłać do domu. A już się naprawdę szykował, żeby wziąć inną zawodniczkę na moje miejsce.

Może jednak trzeba się postawić w sytuacji trenera. Pani wracała po bardzo poważnej chorobie.

- Irytuje mnie to gadanie, że on się martwił o moje zdrowie. To jest kit. On nie ma odwagi powiedzieć, co nim naprawdę kierowało. To obłuda. Tego nie toleruję.

Apoloniusz Tajner Syn miliardera całował Tajnera w rękę. "Ludzie byli pod ogromnym wrażeniem" [nieDawny Mistrz]

Zostawmy Londyn i wróćmy do Pani kajaka z igrzysk Ateny 2004. Czy po latach wie Pani, jak to się stało, że po półfinale kajak był za lekki o 15 gramów?

- Nie wiem. Jeżeli kajak przed zejściem na wodę jest ważony i wszystko się zgadza, to nie mam pojęcia, jak może być za lekki po wyjściu z wody. Ważenie przed startem na pewno było dobre, my tego bardzo pilnowaliśmy. Natomiast po półfinale zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Proszę sobie wyobrazić, że nagle podbiega do mnie pani i mnie maca, żeby sprawdzić czy nie mam na sobie sport testera. W końcu mnie pyta czy go mam. Mówię, że nie mam. Na to ja się pytam czy z kajakiem jest wszystko w porządku. Odpowiada, że tak i dopiero pół godziny później dowiaduję się, że jednak nie. Jak można ważyć kajak pół godziny? Wyjmuję z wody, wycieram, stawiam na wagę, zdejmuję - pięć minut to by było naprawdę dużo na ważenie kajaka. A ja go nie widziałam pół godziny. I nie wiem co się działo w namiocie, bo mnie tam nie było, nie byłam obecna przy ważeniu. Ten temat jest tak zagmatwany, że dla mnie na zawsze zostanie wielką niewiadomą. Wygrał bałagan, a mi jest się trudno tłumaczyć z tego, co tam się wydarzyło. Wiem jedno: przed zejściem na wodę łódka miała swoją wagę, trochę ponad 12 kilogramów. A co się później stało, że łódce zabrakło 15 gramów do 12 kilogramów, to ja nie wiem. Nie rozumiem, dlaczego mokry kajak ważył mniej niż suchy. I tego się już nie dowiem. Dostałam dyskwalifikację i koniec, kropka.

Gdyby nie dyskwalifikacja, to w finale walczyłaby Pani o medal?

- Na pewno. Wtedy równo się ścigałam z Josefą Idem, która zdobyła srebro.

Czyli ma Pani trzy medale olimpijskie, a mogła mieć ile? Jeden uciekł przez dyskwalifikację, a do tego aż trzy razy była Pani na czwartym miejscu w czwórkach, którym do podium zawsze brakowało setnych sekundy.

- Tak, trzy razy medale odpłynęły przez setne sekundy.

Co się dzieje z tymi trzema, które Pani ma?

- Mam je w domu. Zabieram na spotkania z młodzieżą. Pokazuję, opowiadam, cieszymy się, jest bardzo przyjemnie. Są dla mnie bardzo cenne. Każdy był okupiony jakąś historią.

Któryś z nich taką, którą chciałaby Pani opowiedzieć?

- Nie mam takiego medalu, który wiąże się z mocniejszymi wspomnieniami. Śmieję się, że każdy jest częścią poprzedniego, że to jest tak, jak w szkole, gdzie nie pójdzie się do liceum, nie idąc najpierw do podstawówki. Super, że ostatni medal jest srebrny. Widać progres, a nie regres.

Olimpijskie złoto, którego polskie kajakarstwo nigdy nie zdobyło, było za którymś razem blisko?

- Tak, wbrew pozorom najbliżej było w Sydney w 2000 roku, gdy skończyło się na brązie. Tam były wielkie fale, a my z Beatą Sokołowską-Kuleszą byłyśmy osadą lekką. Zwłaszcza Beata, znacznie lżejsza ode mnie. Ustawienie łódki na duże fale w naszym przypadku nie było do końca możliwe. Do tego na 50 metrów do mety Beata chwyciła tak zwaną podpórkę, zachwiała się, i wtedy straciłyśmy nawet drugie miejsce. Widać na nagraniu, że na ostatnią setkę wpływamy drugie z niewielką stratą do pierwszych. A nad trzecią osadą miałyśmy przewagę. Mogłyśmy na finiszu to wygrać. Ale to jest tylko gdybanie.

Aneta Pastuszka-Konieczna (z prawej) i gorzowianka Beata Sokołowska-Kulesza na podium w AtenachAneta Pastuszka-Konieczna (z prawej) i gorzowianka Beata Sokołowska-Kulesza na podium w Atenach Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Powiedziała Pani, że nie pójdzie się do liceum, nie idąc najpierw do podstawówki, to pójdźmy teraz do Pani podstawówki, na tę lekcję wf-u, na której podobno rzuciła Pani piłką lekarską dalej nie tylko od wszystkich kolegów, ale też od nauczyciela. W jakim wieku była Pani już taka silna?

- Byłam wtedy w szóstej albo siódmej klasie. W szkole podstawowej numer 21 na osiedlu Piaski w Gorzowie Wielkopolskim. I faktycznie tak się zdarzyło, że walnęłam dalej od pana Wączka. Biegałyśmy wtedy z koleżankami, a koledzy mieli sprawdziany siłowe. Podbiegłam do pana Wączka, zapytałam, ile chłopcy rzucili. Podał wyniki, a ja się śmiałam. "Tylko tyle?". "No to weź piłkę i rzuć lepiej". No i wzięłam, i rzuciłam. A po Anecie, która wygrała z chłopakami, wziął piłkę nauczyciel. I rzucił bliżej. Do tej pory jak się z panem Wączkiem widzimy na zjazdach absolwentów, to się z tego śmiejemy, chociaż nie wiem, czy przegrał ze mną naprawdę, czy chciał przegrać. Ale zawsze byłam silna. Z natury. I zawsze byłam postrachem chłopaków. Żaden mi nie podskoczył. Jak dziewczyny krzyczały na pomoc, to Aneta wkraczała do akcji, a chłopcy uciekali i się bunkrowali w męskiej toalecie. Bić ich nie biłam nigdy, ale widzieli, że nie należę do małych kobitek i zdawali sobie sprawę z mojej siły. Jeszcze jedno: wuefistów miałam świetnych, z sercem dla ucznia. I z pomysłowością. Pani Beata, która była nauczycielką dziewczyn, zachęciła mnie do kajaków. A z panem Wączkiem, nauczycielem chłopców, czasem mieliśmy zastępstwa. On do dziś pracuje jako wuefista. Taki z powołania.

Renata Mauer 25 lat temu była największą gwiazdą polskiego sportu. Pracowała z ludźmi, którzy później stali za sukcesem Małysza [nieDawny Mistrz]

Pani już wtedy, rzucając tą piłką, trenowała kajakarstwo?

- Tak, w czwartej klasie zmieniłam szkołę. I w nowej poznałam panią Beatę, która powiedziała, że jest możliwość zapisania się na kajaki. Na rekrutacji stanęłam na palcach, żeby mnie zauważono i przyjęto. Udało się.

Na pewno Pani nie żałuje, bo starty w pięciu edycjach igrzysk olimpijskich i trzy medale to wspaniały dorobek. Ale tu wracamy do początku naszej rozmowy i kwestii materialnych - na kajakarstwie nie dało się dorobić?

- Na pewno do takich dyscyplin kajakarstwo nie należało. Teraz jest lepiej, zawodnicy zarabiają więcej. Ale ja nigdy nie dążyłam do sukcesów dla pieniędzy. To był miły dodatek do medali. Gdybym chciała zarabiać, to szybciej bym skończyła z kajakami i poszła do pracy. Miałam lepszą ofertę, ale ile tylko mogłam, żyłam nadzieją na kolejne sukcesy. I ta nadzieja została gwałtownie zgaszona.

Wtedy, w 2013 roku, żałowała Pani, że jednak nie skończyła wcześniej i nie poszła pracować dla pieniędzy?

- Nie, bo gdybym przyjęła ofertę, to nie miałabym srebrnego medalu. Tamta propozycja przyszła przed igrzyskami w Pekinie w 2008 roku.

Co mogła Pani robić?

- Mogłam pracować jako specjalista do spraw jakości w firmie w Gorzowie Wielkopolskim. To było dobrze płatne stanowisko. Pensja dużo wyższa od tego, co zarabiałam w kajakach, do tego służbowy samochód, telefon, laptop i jeszcze dużo innych dodatków. Ale nie skusiło mnie.

Czyli jako już dwukrotna medalistka olimpijska w sporcie zarabiała Pani mniej niż mogła Pani dać jakaś firma z - całym szacunkiem - z Gorzowa Wielkopolskiego?

- Niestety, to pokazuje, jak byli u nas traktowani sportowcy. A wie pan co mnie boli najbardziej? To, że nigdy nie zostałam zaproszona na galę mistrzów sportu po nagrodę za całokształt kariery. W corocznych plebiscytach wiele razy przegrywałam z zawodnikami nie bardziej utytułowanymi, tylko bardziej popularnymi. Niestety, w plebiscycie bywa, że mistrz świata przegrywa z mistrzem Polski. Mnie nie było nigdy w najlepszej "dziesiątce", mimo że mam trzy medale olimpijskie. Byłoby naprawdę miło, gdyby mnie i Beatę Sokołowską pożegnano nagrodą za całą karierę. To my zaczęłyśmy regularnie przywozić medale z zawodów rangi mistrzowskiej. Ja na jednych mistrzostwach świata potrafiłam zdobyć cztery medale. Czyli tyle, ile teraz na mistrzostwach cała polska kadra wywalczy. I to jeśli ma udane mistrzostwa.

A czy to prawda, że kiedyś Pani albo komuś z Pani rodziny w głupi sposób uciekła milionowa wygrana?

- Prawda. Mój tata, sierota jedna, miał szóstkę w Lotto. Kupon wypełnił ale zapomniał wysłać. Później już zawsze były żarty, że tata dał ciała. Ja sobie jednak myślę, że jemu i nam po prostu nie było pisane bycie milionerami.

Więcej o: