Pił z gwinta z królem Norwegii, wybierał sobie sponsorów, odrzucał zaproszenia od fanek na wakacje i na coś więcej. Mateusz Kusznierewicz [nieDawny Mistrz]

Pił z gwinta z królem Norwegii, odrzucał zaproszenia od fanek na wakacje i na coś więcej. Twierdzi, że widzi wiatr jak Neo z "Matrixa" kody. Teraz Mateusz Kusznierewicz widzi na horyzoncie złoto w Tokio. "Byłoby świetnie, gdyby mi się udało zdobyć olimpijskie złoto także w roli trenera" - mówi. A po powrocie zajmie się innowacyjnymi łożyskami.

Mateusz Kusznierewicz, urodzony w 1975 roku. Wybitny żeglarz. Jego największe sukcesy to:

  • złoty medal igrzysk olimpijskich Atlanta 1996 (klasa Finn)
  • brązowy medal igrzysk olimpijskich Ateny 2004 (klasa Finn)
  • złoty medal MŚ 1998 w klasie Finn
  • złoty medal MŚ 2000 w klasie Finn
  • złoty medal MŚ 2008 w klasie Star
  • złoty medal MŚ 2019 w klasie Star
  • srebrny medal MŚ 1999 w klasie Finn
  • srebrny medal MŚ 2001 w klasie Finn
  • srebrny medal MŚ 2002 w klasie Finn
  • złoty medal ME 2002 w klasie Finn
  • złoty medal ME 2004 w klasie Finn
  • złoty medal ME 2012 w klasie Star
  • srebrny medal ME 1996 w klasie Finn
  • srebrny medal ME 1999 w klasie Finn
  • srebrny medal ME 2003 w klasie Finn
  • srebrny medal ME 2010 w klasie Star
  • srebrny medal ME 2011 w klasie Star
Zobacz wideo "Myślę, że Milik nie zapomniał o Juventusie, a Juventus o nim"

Łukasz Jachimiak: Przygotowując się do naszej rozmowy wyczytałem w "Gazecie Wyborczej" z 1996 roku, że 20-letnia fanka chciała Pana uwieść, podając się za dziennikarkę francuskiej agencji AFP. Opowie Pan tę historię?

Mateusz Kusznierewicz: To był tak gorący okres, że nie wiem czy teraz któryś z naszych sportowców żyje i celebruje sukces aż tak intensywnie, jak my wtedy po powrocie z igrzysk w Atlancie. Czasy byłe inne, mnóstwo było oficjalnych spotkań, wywiadów, sesji, wizyt w zakładach pracy. I normalne stało się dla mnie to, że kolejni dziennikarze chcą poznać mnie i moją drogę, że się chcą dowiedzieć, jak doszedłem do mistrzostwa olimpijskiego. Ta dziewczyna była dobrze przygotowana i bardzo dobrze wszystko poprowadziła. Porozmawialiśmy telefonicznie, ale ona stwierdziła, że to za mało. Ona niby specjalnie dla mnie przyjechała z Francji do Polski. Na miejsce spotkania zaproponowała dom pod Warszawą. Pomyślałem "okej, dziennikarze mają różne pomysły na rozmowy", już sporo o tym wiedziałem. Ale okazało się, że miejsce jest położone w odosobnieniu, a atmosfera daje do myślenia. Ale skończyło się tylko na rozmowie! Później dziewczyna wysłała mi wiadomość, że tak naprawdę to nie był wywiad, a chodziło o poznanie mnie. W pierwszej chwili dreszcze mnie przeszły, ale później się uśmiałem i pogratulowałem pomysłu.

Ona się założyła z koleżankami, że Pana uwiedzie?

- Aż tak dobrze nie pamiętam czy to był zakład. Ale pamiętam, że faktycznie miała pomysł, żeby mnie uwieść.

Inna z wielu piszących wtedy pań wysłała Panu zaproszenie na wspólny wyjazd. Majorka w wersji all inclusive. Też Pan nie uległ?

- Ha, ha, ha, ja jestem stały w uczuciach! I myślę, że przez to wcale nie przyciągam dużej grupy miłośniczek.

Teraz może nie, ale 25 lat temu...

- Zgoda, to były zupełnie inne czasy. Ale innej aż tak zaskakującej historii jak z dziewczyną podającą się za dziennikarkę sobie nie przypominam.

Mateusz KusznierewiczMateusz Kusznierewicz Fot. Michał Mutor / Agencja Wyborcza.pl

Z tych wszystkich listów miłosnych i ofert matrymonialnych zachował sobie Pan coś na pamiątkę czy nie jest Pan sentymentalny?

- Jestem romantykiem i jestem sentymentalny! Lubię cofnąć się w czasie. Powspominać. Zachowuję sobie wyjątkowe listy, pocztówki, różne dokumenty. Być może w piwnicy mam i tego rodzaju pamiątki. Ale nie mam teraz na to czasu. Żyję dniem dzisiejszym i jutrzejszym. Musiałbym mieć chociaż jeden dzień wolnego. A na to się w tym roku nie zapowiada.

Zmieniły się marzenia, za którymi Pan goni? Nadal jest Pan w żeglarstwie i w biznesie, a 25 lat temu mówił Pan, że chciałby mieć własną audycję radiową, że chciał Pan poprowadzić program telewizyjny o podróży Marka Kamińskiego po Antarktydzie.

- Wtedy od dyrektora programowego Radia Dla Ciebie usłyszałem, że mam radiowy głos. I że musiałbym sobie tylko podszlifować trochę dykcję, żebym mógł zostać gospodarzem jakiejś audycji. A do prowadzenia programu telewizyjnego o wyprawie Marka Kamińskiego zostałem zaproszony i poszedłem na próby. Podobało mi się, ale wtedy zauważyłem, że praca w mediach jest ciekawa, a nawet pasjonująca, ale za często wymaga takiego zaangażowania czasu, które mi nie odpowiada. Na przykład: jest przestawiana scenografia, a ja muszę czekać i nic nie robię. To dla mnie było trudne do zaakceptowania, bo jestem osobą, która zawsze działa, wykorzystuje każdą minutę.

Jaką muzykę grałby Pan wtedy w swojej audycji, a jaką teraz, gdyby ktoś po przeczytaniu tej naszej rozmowy złożył Panu propozycję nie do odrzucenia?

- Gust muzyczny mi się nie zmienił. Kiedyś do audycji Wojtka Manna przyniosłem swoje płyty. Jestem wielkim fanem Midnight Oil i Aerosmith i na to postawiłem. Ostatnio z dziećmi oglądaliśmy przeboje Guns N' Roses, moja żona bardzo lubi Depeche Mode, wychowywałem się też na muzyce Queen. Pozostaję przy tym rockowym stylu od lat.

Mateusz KusznierewiczMateusz Kusznierewicz Fot. Grazyna Jawoska / Agencja Wyborcza.pl

To ten rockowy styl sprawił, że jako dwudziestokilkulatek pił pan z gwinta piwo z królem Norwegii?

- Ulala! Kiedy to było? Króla Norwegii poznałem osobiście, gdy przyjechał do Gdańska na regaty z okazji tysiąclecia miasta. To był rok 1997.

Chyba piliście później - w Anglii, podczas walki o to, by klasa Finn, w której zdobył pan złoto w Atlancie, nie wypadła z programu igrzysk olimpijskich Sydney 2000.

- Aaa, już wiem!

Czyli już byliście z królem znajomymi?

- Znajomymi jak znajomymi, ale faktycznie król Konstanty, grecki, i król Harald, norweski, byli bardzo mocno zaangażowani w światowe żeglarstwo. Obaj są honorowymi prezydentami Międzynarodowej Federacji Żeglarskiej. Kiedyś bywali na corocznych konferencjach federacji. Na tej w Anglii, podczas imprezy towarzyszącej, chcąc promować naszą klasę Finn, wpadliśmy na taki pomysł, że w sali konferencyjnej ustawiliśmy z kolegami swoje łódki, wypełniliśmy je lodem i w lód włożyliśmy piwa. Z królem Haraldem i królem Konstantym pojawił się u nas prezydent żeglarskiej federacji i wtedy się złapaliśmy na tym, że o luźną atmosferę zadbaliśmy, ale o to, żeby były do czego przelać piwo, już nie. Co robić? Czy można poczęstować króla piwem tak samo jak wszystkich? Król ma sobie wziąć butelkę z łódki i wypić tak samo jak my? Na szczęście kiedy się gorączkowo zastanawialiśmy, jak wybrnąć z sytuacji, król Harald podszedł i powiedział: "Dajcie spokój, jestem normalnym człowiekiem - otwórzcie mi butelkę i wypijmy za udany sezon". Żeglarze to naprawdę fajni i bardzo normalni ludzie.

Gdyby Pan tak nie myślał, to pewnie nie wybierałby się na igrzyska do Tokio. Wystąpi Pan tam w roli trenera żeglarza, który jest mistrzem świata i chce zostać mistrzem olimpijskim?

- Cały czas startuję w regatach, sam trenuję, a do tego dzielę się wiedzą z innymi. Kolega mnie poprosił o pomoc, dlatego pojadę z nim do Tokio. Co ciekawe, to nie jest Polak. Z Polaków o radę poprosiło mnie bodaj tylko dwóch zawodników. A i tak nic z tym dalej nie zrobili. Współpraca z Zsomborem daje mi nowe doświadczenia. Bardzo jestem ciekaw, jak to będzie wystąpić na igrzyskach w roli trenera czy bardziej mentora. To raczej będzie jednorazowa pomoc. Byłoby świetnie, gdyby mi się udało zdobyć olimpijskie złoto także w roli trenera, ale na dłużej trenerem nie planuję być.

Ten Pana potencjalny mistrz jest Węgrem?

- Tak.

To Węgra Panu wybaczą. Gorzej, gdyby to był Niemiec albo Rosjanin.

- Ha, ha, ha! Naprawdę się tym nie przejmuję. Robię swoje.

Musiał się Pan uodpornić. Zgaduję, że przy okazji fiaska projektu "Polska 100". Przypomnijmy, że z okazji 100-lecia niepodległości Polski miał Pan wypłynąć w trwający dwa lata rejs dookoła świata, ale Pan nie wypłynął, bo rządzący zmienili zdanie.

- Zgadza się. Wiele rzeczy wtedy zrozumiałem.

Co przede wszystkim?

- Po pierwsze, że zawsze trzeba próbować realizować pomysły nawet bardzo ambitne, ale też zrozumieć, że czasami może się nie udać. Wtedy było mi bardzo ciężko, ale z perspektywy czasu nie żałuję, że próbowałem. Zrozumiałem też, że Polska jest takim krajem, który często nie jest gotowy na bardzo ambitne przedsięwzięcia. Ja jestem bardzo ambitnym człowiekiem, przez co często nie jestem dopasowany do poziomu ambicji i oczekiwań innych osób. Nauczyłem się też tego, że nawet jeśli zdarzy się taka sytuacja, to świat się po niej nie kończy. Przeciwnie: mocno dostałem w kość, ale dzięki dobremu podejściu, dobrej organizacji, następny rok, 2019, był jednym z najlepszych w moim życiu. Zarówno prywatnie, jak i zawodowo.

Co Pana najbardziej denerwowało w aferze wokół tamtego porzuconego projektu? Oskarżenia wysuwane nawet przez posłów, że chce Pan zgarnąć dla siebie miliony złotych?

- Oceniam to bardzo nisko, to było słabe. Pokazało poziom osób, które w ten sposób się wypowiadały. Ale tak dziś wygląda świat, tacy są ludzie. Przyczepiali się do tego i zwykli ludzie, komentując teksty, i wiele redakcji. A pierwszą była chyba "Gazeta Wyborcza" i dosyć mocno zaznaczyła, że na ten projekt pójdzie aż 20 milionów złotych, co było nieprawdą, bo budżet na trzy lata był o połowę mniejszy. Projekt był atakowany z wielu stron. Rozumiem dlaczego. Jestem bacznym obserwatorem. Porównuję inne kraje do Polski. Mam ogląd tego, co się dzieje we Francji, w Szwajcarii, w Stanach. Widzę na jakich zasadach tam funkcjonują sport i biznes, a na jakich to działa u nas. Projekt był bardzo dobry, bardzo ambitny i szkoda, że nie można było go zrealizować. Ale - jak już powiedziałem - kiedy jedne drzwi się zamykają, to inne się otwierają.

Dla Pana to nie był projekt ratujący finanse, bo jest Pan majętnym człowiekiem już od 25 lat? Po olimpijskim złocie z wielu sponsorów, którzy się do Pana zgłosili, wybierał Pan sobie najlepszych (wtedy w żeglarstwie można było mieć tylko czterech partnerów biznesowych i Kusznierewicz postawił na Coca-Colę, Old Spice'a, Pekao SA i Wartę).

- Na projekcie "Polska 100" jestem stratny. Dołożyłem do niego, nie będę mówił ile. Moją motywacją było zrealizowanie wyjątkowego projektu dla Polski i Polaków oraz promocja żeglarstwa. Byłem świadomy, że przez trzy lata w znaczący sposób obniżę poziom swoich dochodów, realizując projekt. Nie jestem majętnym człowiekiem. Ciężko pracuję, a żeglarstwo, w którym ciągle jestem aktywny, to skarbonka bez dna. Daję sobie radę. Najważniejsze, że realizuję swoje pasje i robię to z fajnymi ludźmi. Jeszcze raz, kończąc temat projektu "Polska 100" - gdyby on się odbył, byłbym finansowo trochę do tyłu, a po tym jak się to rozpadło, okazało się, że mocno dołożyłem do nieudanej inicjatywy. I jeszcze dwa lata poświęciłem na to, zaniedbując wszystkie inne sprawy.

Artur Partyka opowiadał mi, że gdy na początku lat 90. znalazł pierwszego sponsora, to panowie działacze z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki oczekiwali, że będzie się z nimi dzielił pieniędzmi. Czy w 1996 roku sytuacja na rynku sponsoringu sportowego w naszym kraju była już na tyle ucywilizowana, że po Pana pieniądze nikt nie wyciągał ręki?

- Artur na pewno dobrze pamięta, przez co przechodziliśmy w początkach sponsoringu sportowego w Polsce. Ja z działaczami miałem jedno spotkanie na temat sponsorów i po nim nie było już z ich strony żadnych oczekiwań. Artur miał może trudnej się z działaczami porozumieć, za to miał o tyle lepiej, że lekkoatletyczny związek był bardziej zaawansowany organizacyjnie niż PZŻ. U nas zawsze bardzo brakowało pieniędzy, nawet jeśli ja podpisałem bardzo dobre kontrakty. Jak patrzyłem na swój budżet i na to, ile mają moi rywale z Anglii czy Australii, to wiedziałem, że dzieli nas bardzo dużo.

Jakie to były różnice? Ile mógł Pan wydać rocznie?

- W klasie Finn mój budżet oscylował w granicach 600-700 tysięcy złotych rocznie. Połowę dostawałem z Polskiego Związku Żeglarskiego, z pieniędzy przekazanych związkowi przez Ministerstwo Sportu. Natomiast kiedy przesiadłem się na łódkę klasy Star, większą, to nasze potrzeby wynosiły 1,2-1,3 mln na rok. Pomnóżmy to przez cztery lata przygotowań do igrzysk i kwota robi się naprawdę spora. A PZŻ zawsze mógł pokryć tylko część kosztów. Dlatego dużo czasu musiałem poświęcać na pozyskiwanie sponsorów.

A jakie budżety mieli pańscy rywale?

- Dwa razy większe.

Jak to się stało, że przed igrzyskami w Atlancie, jeszcze nie mając sponsorów, dał Pan radę wyjechać do Nowej Zelandii i tam trenować z najlepszymi?

- Jestem dobrze wychowany i świetnie poprowadzony przez moich rodziców. Bardzo wiele im zawdzięczam. Oni nie mieli komfortu finansowego, ale w tamtym etapie mojej kariery stwierdzili, że zainwestują w syna. Tata sprzedał swojego volkswagena golfa "jedynkę" z 1979 roku, kupił fiata, a za różnicę sfinansował mi zakup żagla i kupił bilet lotniczy do Nowej Zelandii. Resztę dołożył klub i wyjechałem na trzy miesiące. Po powrocie tak odjechałem swoim konkurentom w Polsce, że zakwalifikowałem się na igrzyska. Później dzięki temu, czego się nauczyłem, dzięki kilku mądrym decyzjom treningowym i sprzętowym zdobyłem w Atlancie złoto. Na ten sukces złożyły się te mądre decyzje i poświęcenie moich rodziców. Zawsze będę im wdzięczny. Ich zachowanie to wzór.

Jakiego fiata kupił wtedy Pana ojciec?

- 125p.

To zaraz po Atlancie Pan miał lepsze auto! Złote cinquecento sporting za olimpijskie złoto to było coś!

- Ha, ha! Tak było! Przyjechałem nim do Warszawy z Bielska-Białej, bo z innymi złotymi medalistami wszyscy odbieraliśmy auta z fabryki. Jeszcze tego samego dnia pojechałem nim na trening na salę gimnastyczną i na basen na warszawskie Bródno. Zaparkowałem go tuż przed wejściem. Wychodzę, żeby go pokazać kolegom, a jego nie ma!

Mateusz KusznierewiczWOJCIECH SURDZIEL/Agencja Wyborcza.pl

O!

- No, dziabnęli mi go! Ale za jakiś czas się odnalazł. Policja pomogła. Bardzo dobrze, bo auto jeszcze nie było ubezpieczone. Teraz żałuję, że tego samochodu sobie nie zostawiłem na pamiątkę.

Sprzedał Pan?

- Tak, pojeździłem i sprzedałem, bo już miałem kontrakt z Mercedesem, a później z Volvo.

Pięknie się wszystko potoczyło w Atlancie i po Atlancie, ale igrzyska zaczęły się dla Pana koszmarnie, prawda? Na ceremonii otwarcia szedł Pan obok Eugeniusza Pietrasika, który dostał ataku serca i zmarł.

- Oj tak... Ale momenty Pan przywołuje.

Przepraszam, muszę pytać i o trudne chwile.

- Oczywiście, rozumiem. Pana Eugeniusza, sekretarza Polskiego Komitetu Olimpijskiego, poznałem kilka dni wcześniej. Bardzo dobrze nam się rozmawiało. Na ceremonii wbiegaliśmy na płytę stadionu, on był za mną i nagle w oczach wszystkich ludzi, którzy robili zdjęcia, zobaczyłem przerażenie. Bo pan Eugeniusz zemdlał. Nie odratowano go. Później z innymi sportowcami nasze medale dedykowaliśmy jego pamięci.

Pana medal był może nawet najbardziej zaskakującym ze wszystkich, jakie Polska zdobyła na tamtych igrzyskach. Kibice Pana nie znali, nie jechał Pan do Atlanty pod presją. Sam na siebie też jej Pan nie nakładał i dzięki temu szło Panu tak znakomicie, że mógłby Pan nawet nie popłynąć w ostatnim wyścigu, a i tak zdobyłby złoto?

- Tak, to było zaskoczenie, dla mnie również. Postawiłem sobie cel, żeby być w ósemce. A wyszło tak, że każdego dnia brałem co tylko było do wzięcia, wykorzystywałem każdą okazję, jaka się nadarzyła. Wtedy nie miałem żadnej presji. Presję to ja dopiero miałem cztery lata później! Na igrzyskach w Sydney wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Jechałem jako faworyt i musiałem się nauczyć, jak sobie dawać radę z presją. Niestety, nie do końca sobie poradziłem.

Pan zdobył złoto w Atlancie, w Sydney był czwarty, a w Atenach wywalczył brąz i pamiętam, że bardzo go Pan docenił. Aż z radości po ostatnim wyścigu wyskoczył Pan z łódki do wody.

- Bo wiedziałem jak gorzko smakuje porażka. I jak ciężko jest w ogóle zakwalifikować się na igrzyska, a co dopiero zdobyć medal. Spośród 24 najlepszych żeglarzy na świecie byłem w trójce, która stanęła na podium. Znowu byłem na topie.

Mateusz Kusznierewicz na igrzyskach Ateny 2004Mateusz Kusznierewicz na igrzyskach Ateny 2004 Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

To tam byłby Pan drugi, a nie trzeci, gdyby nie kontrowersyjna decyzja sędziów, którzy w jednym z wyścigów zdyskwalifikowali Pana za falstart?

- Tak, złożyliśmy protest, ale go odrzucono.

Sędziowie oceniając na oko, stwierdzili, że ruszył Pan odrobinę za wcześnie? I nie było żadnej technologii, która pokazałaby kto ma rację?

- Dokładnie tak, nie można było udowodnić, że nie zrobiłem falstartu.

Czy to się w żeglarstwie zmieniło? Jest jakaś fotokomórka na starcie?

- Nie, nadal startuje się w ten sam sposób.

Czyli żeglarstwo jest na liście tych sportów, w których XXI wiek nie nadszedł.

- Niestety. I tego nie popieram. Za duże pole manewru pozostaje dla sędziów.

Mateusz Kusznierewicz, ceremonia otwarcia igrzysk olimpijskich Sydney 2000Mateusz Kusznierewicz, ceremonia otwarcia igrzysk olimpijskich Sydney 2000 Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Pomówimy o tym gorzkim smarku czwartego miejsca?

- Głównym powodem porażki w Sydney było przetrenowanie. Po prostu się zajechałem. Za wszelką cenę chciałem zdobyć drugie olimpijskie złoto. Tak pracowałem, że nie dałem sobie żadnego czasu na odpoczynek.

Ile trzeba trenować w łódce i pewnie też poza nią, żeby się przetrenować?

- Trenuje się na łódce, ale trzeba ją też przygotować: zmierzyć maszty, żagle, wszystko zaprojektować. Do tego popracować kondycyjnie na siłowni, na rowerze, na basenie. Posiedzieć nad przepisami. To zajmuje co najmniej ze trzy godziny w każdym tygodniu, żeby opanować różne sytuacje protestowe i taktykę regatową. Normalnie trenowałem po siedem godzin dziennie. A przed Sydney dorzuciłem sobie tak, że się robiło dziewięć godzin. Do tego dochodził dojazd, przerwy na jedzenie.

Czyli wstawał Pan na trening, kładł się spać po treningu i znowu wstawał na trening.

- Zgadza się. Zabrakło odpoczynku. Straciłem przez to swoje czucie. Jak jestem w dobrej formie, to mogę powiedzieć, że widzę wiatr kolorami. Wtedy w niewytłumaczalny sposób widzę rzeczy, które mi się świetnie układają w całość. W Sydney tego nie miałem. I dlatego zabrakło mi paru punktów do podium, nawet do zwycięstwa.

Co to znaczy, że widzi Pan wiatr kolorami? To przenośnia, ale co dokładnie przez nią chce Pan wyrazić?

- Wytłumaczę, nawiązując do filmu "Matrix". Tak jak Neo na początku widzi te kody zerojedynkowe przelewające się w dół, a później nagle widzi świat złożony z tych kodów, tak ja widzę wiatr, którego inni nie widzą. Ja go czuję pod skórą i robię rzeczy, których nie potrafię wytłumaczyć, ale które się sprawdzają. To intuicja.

Czyli od najmłodszych lat jest pan wilkiem morskim?

- Tak. Wielu sportów próbowałem, bo rodzice dali mi taką możliwość. Zresztą, nie tylko sportów. Na przykład do muzyki nigdy nie miałem talentu. A do sportu tak. Zwłaszcza do żeglarstwa.

Podobno też do golfa.

- Bardzo lubię grać z przyjaciółmi, ale teraz nie mam na to czasu. Pierwszy kontakt z golfem miałem w 1993 roku na mistrzostwach świata w Irlandii. Kiedy nie było wiatru, zobaczyłem, że Kanadyjczyk, Nowozelandczyk i Francuz idą zagrać rundkę. Zapytałem czy mogę z nimi pójść i mi się spodobało. Teraz mam małe dzieci, jestem też nadal zaangażowany w żeglowanie, dlatego o golfie myślę, że może kiedyś do niego wrócę, ale nie teraz.

Pewnie wielu czytelników uzna, że Pan to dawny mistrz. A przecież też niedawny, bo w 2019 roku, został Pan mistrzem świata w klasie Star.

- Niesamowite, co? Jestem tym tak podekscytowany! Cieszę się jak małe dziecko, że po 20 latach znów byłem w stanie zdobyć mistrzostwo świata. To już nie jest klasa olimpijska, ale tam pływają legendy, świetni zawodnicy! Znakomicie się w tym odnalazłem. To się wydarzyło w zaledwie rok po porażce z "Polską 100". Żegluję w międzynarodowym towarzystwie. Z ludźmi, którzy są moimi przyjaciółmi, ale też byli kiedyś moimi rywalami. I zauważyłem, że bazując na doświadczeniu, nadal mogę osiągać sukcesy. Nie myślałem, że mam szansę wygrać. A po złotym medalu mistrzostw świata zdobyłem też złoto mistrzostw Europy. Naprawdę miło mi, że jestem aktualnym mistrzem i świata, i Europy.

Proszę się zastanowić, nie mówić od razu nie: po tych sukcesach jedzie Pan do Tokio z kolegą z Węgier i pomaga mu zdobyć złoty medal. Może w takim momencie uzna Pan, że jeszcze warto wrócić na igrzyska i przygotuje się Pan na 2024 rok?

- Dwóch polskich trenerów ostatnio mówiło mi podobnie. "Mateusz, skoro ty tak dobrze teraz pływasz, to weź jeszcze zawalcz o kolejny medal na igrzyskach olimpijskich" - tak od nich usłyszałem. Natomiast ja dobrze wiem, że przygotowaniom do igrzysk trzeba się oddać w całości, żeby walczyć o medal.

A wycieczka na igrzyska, bez walki o medal, Pana by nie interesowała?

- Nie. Wracamy do początku naszej rozmowy. Do kwestii ambicji. Moja nie pozwoliłaby mi tylko jechać na igrzyska.

Pomówmy jeszcze o Pana biznesowych ambicjach. Ramka na zdjęcia ZOOM.ME to Pana największy sukces?

- Zoom.me było bardzo ciekawym doświadczeniem biznesowym. Nie sukcesem biznesowym, chociaż jak na startup chyba osiągnęliśmy sukces, skoro w pierwszym roku działalności nie musieliśmy do niego dokładać.

Jak Pan wpadł na pomysł stworzenia własnej ramki wyświetlającej różne zdjęcia?

- Chodziło o sprawienie przyjemności najbliższym. Codziennie wysyłamy naszym rodzicom zdjęcia dzieci na komórkę. Mama używała wtedy jakiejś Nokii, praktycznie tych zdjęć nie widziała. Poza tym one co chwilę znikały w archiwach poczty. Chcieliśmy, żeby te zdjęcia im się wyświetlały na bieżąco na lodówce. Lodówki nie zrobiliśmy, ale zrobiliśmy ramkę cyfrową podłączoną na stałe do internetu. Ci którzy nie mieli w domu wi-fi, mieli w ramce kartę SIM od T-Mobile, więc im też działała. Z tą siecią współpracowaliśmy przy projekcie, a Robert Lewandowski w świątecznej reklamie wysyłał zdjęcia na "ZOOMkę". Tych "ZOOMek" zostało podłączonych do sieci ponad 20 tysięcy. Wielu ludzi sprawiło swoim bliskim przyjemność. U nas w domu ZOOM.ME cały czas działa. Oczywiście na świecie parę podobnych ramek jest. Ale inne były tak drogie i tak brzydko zrobione, że swoją zrobiliśmy sami. W Polsce, z Polakami. Z bardzo ciekawymi i przedsiębiorczymi chłopakami z Poznania.

W którym roku tę ramkę wypuściliście?

- W 2014.

Pewnie ekspansję zatrzymał rozwój smartfonów. Mówi Pan, że mama miała Nokię, na której nie bardzo dało się oglądać zdjęcia, a dziś każdy ma taki sprzęt, w którym ogląda, robi i gromadzi zdjęcia i filmy.

- Projekt zakładał dalszy rozwój w kierunku telemedycyny. Zatrzymał go wtedy znaczący wzrost kursu dolara i obowiązki zawodowe każdego w zespole. Ramki już nie ma w sprzedaży. Jeszcze co około trzy miesiące dostaję wiadomość: "Panie Mateuszu, może by Pan to jeszcze wznowił?". Ale my już dawno temu przestaliśmy rozwijać projekt. Każdy wrócił do swojego biznesu.

Teraz, w pandemii, telemedycyna to by był chyba świetny ruch?

- Teraz tak. Ale cztery czy pięć lat temu niestety było inaczej i nie dotrwaliśmy do obecnych czasów. Ogólnie pod względem biznesowym najwięcej się nauczyłem jako motywator. Tu mam największe umiejętności, robię to na wysokim poziomie, tu w siebie bardzo zainwestowałem. Oczywiście teraz przez pandemię dzieje się niewiele. Ale nadal wizerunkowo i promocyjnie współpracuję z różnymi firmami. Natomiast jeszcze przed sobą mam taki własny biznes, który liczę, że będzie się naprawdę kręcił.

Czyli pomysł już Pan ma?

- Tak. Nie jest związany ze sportem. Mój tata jest specjalistą od trybologii i rozwijamy projekt związany z innowacyjnymi łożyskami. Jest już opatentowany. Za nami już trzy lata intensywnej pracy.

Jakie to są łożyska?

- Łożyska kulkowe. Normalne łożysko wykonane ze stali, zawsze musi mieć smarowanie by uzyskać poślizg i się nie zatrzeć. Mój tata wymyślił innowacyjne rozwiązanie, dzięki któremu te łożyska nie zatrą się bez smaru. Dzięki temu, że mają specjalne nacięcie pod pewnym kątem. Takie łożyska rozwiążą wiele problemów. I w kosmosie, i przy produkcji spożywczej. W rodzinie Kusznierewiczów są sami inżynierowie, tylko ja jeden jestem sportowcem.

Ale chyba to żyłka inżynierska pozwoliła Panu zaprojektować sobie karierę pełną sukcesów?

- Rzeczywiście dobrze to wszystko wyszło.

Więcej o:
Copyright © Agora SA