Mateusz Kusznierewicz, urodzony w 1975 roku. Wybitny żeglarz. Jego największe sukcesy to:
Mateusz Kusznierewicz: To był tak gorący okres, że nie wiem czy teraz któryś z naszych sportowców żyje i celebruje sukces aż tak intensywnie, jak my wtedy po powrocie z igrzysk w Atlancie. Czasy byłe inne, mnóstwo było oficjalnych spotkań, wywiadów, sesji, wizyt w zakładach pracy. I normalne stało się dla mnie to, że kolejni dziennikarze chcą poznać mnie i moją drogę, że się chcą dowiedzieć, jak doszedłem do mistrzostwa olimpijskiego. Ta dziewczyna była dobrze przygotowana i bardzo dobrze wszystko poprowadziła. Porozmawialiśmy telefonicznie, ale ona stwierdziła, że to za mało. Ona niby specjalnie dla mnie przyjechała z Francji do Polski. Na miejsce spotkania zaproponowała dom pod Warszawą. Pomyślałem "okej, dziennikarze mają różne pomysły na rozmowy", już sporo o tym wiedziałem. Ale okazało się, że miejsce jest położone w odosobnieniu, a atmosfera daje do myślenia. Ale skończyło się tylko na rozmowie! Później dziewczyna wysłała mi wiadomość, że tak naprawdę to nie był wywiad, a chodziło o poznanie mnie. W pierwszej chwili dreszcze mnie przeszły, ale później się uśmiałem i pogratulowałem pomysłu.
- Aż tak dobrze nie pamiętam czy to był zakład. Ale pamiętam, że faktycznie miała pomysł, żeby mnie uwieść.
- Ha, ha, ha, ja jestem stały w uczuciach! I myślę, że przez to wcale nie przyciągam dużej grupy miłośniczek.
- Zgoda, to były zupełnie inne czasy. Ale innej aż tak zaskakującej historii jak z dziewczyną podającą się za dziennikarkę sobie nie przypominam.
- Jestem romantykiem i jestem sentymentalny! Lubię cofnąć się w czasie. Powspominać. Zachowuję sobie wyjątkowe listy, pocztówki, różne dokumenty. Być może w piwnicy mam i tego rodzaju pamiątki. Ale nie mam teraz na to czasu. Żyję dniem dzisiejszym i jutrzejszym. Musiałbym mieć chociaż jeden dzień wolnego. A na to się w tym roku nie zapowiada.
- Wtedy od dyrektora programowego Radia Dla Ciebie usłyszałem, że mam radiowy głos. I że musiałbym sobie tylko podszlifować trochę dykcję, żebym mógł zostać gospodarzem jakiejś audycji. A do prowadzenia programu telewizyjnego o wyprawie Marka Kamińskiego zostałem zaproszony i poszedłem na próby. Podobało mi się, ale wtedy zauważyłem, że praca w mediach jest ciekawa, a nawet pasjonująca, ale za często wymaga takiego zaangażowania czasu, które mi nie odpowiada. Na przykład: jest przestawiana scenografia, a ja muszę czekać i nic nie robię. To dla mnie było trudne do zaakceptowania, bo jestem osobą, która zawsze działa, wykorzystuje każdą minutę.
- Gust muzyczny mi się nie zmienił. Kiedyś do audycji Wojtka Manna przyniosłem swoje płyty. Jestem wielkim fanem Midnight Oil i Aerosmith i na to postawiłem. Ostatnio z dziećmi oglądaliśmy przeboje Guns N' Roses, moja żona bardzo lubi Depeche Mode, wychowywałem się też na muzyce Queen. Pozostaję przy tym rockowym stylu od lat.
- Ulala! Kiedy to było? Króla Norwegii poznałem osobiście, gdy przyjechał do Gdańska na regaty z okazji tysiąclecia miasta. To był rok 1997.
- Aaa, już wiem!
- Znajomymi jak znajomymi, ale faktycznie król Konstanty, grecki, i król Harald, norweski, byli bardzo mocno zaangażowani w światowe żeglarstwo. Obaj są honorowymi prezydentami Międzynarodowej Federacji Żeglarskiej. Kiedyś bywali na corocznych konferencjach federacji. Na tej w Anglii, podczas imprezy towarzyszącej, chcąc promować naszą klasę Finn, wpadliśmy na taki pomysł, że w sali konferencyjnej ustawiliśmy z kolegami swoje łódki, wypełniliśmy je lodem i w lód włożyliśmy piwa. Z królem Haraldem i królem Konstantym pojawił się u nas prezydent żeglarskiej federacji i wtedy się złapaliśmy na tym, że o luźną atmosferę zadbaliśmy, ale o to, żeby były do czego przelać piwo, już nie. Co robić? Czy można poczęstować króla piwem tak samo jak wszystkich? Król ma sobie wziąć butelkę z łódki i wypić tak samo jak my? Na szczęście kiedy się gorączkowo zastanawialiśmy, jak wybrnąć z sytuacji, król Harald podszedł i powiedział: "Dajcie spokój, jestem normalnym człowiekiem - otwórzcie mi butelkę i wypijmy za udany sezon". Żeglarze to naprawdę fajni i bardzo normalni ludzie.
- Cały czas startuję w regatach, sam trenuję, a do tego dzielę się wiedzą z innymi. Kolega mnie poprosił o pomoc, dlatego pojadę z nim do Tokio. Co ciekawe, to nie jest Polak. Z Polaków o radę poprosiło mnie bodaj tylko dwóch zawodników. A i tak nic z tym dalej nie zrobili. Współpraca z Zsomborem daje mi nowe doświadczenia. Bardzo jestem ciekaw, jak to będzie wystąpić na igrzyskach w roli trenera czy bardziej mentora. To raczej będzie jednorazowa pomoc. Byłoby świetnie, gdyby mi się udało zdobyć olimpijskie złoto także w roli trenera, ale na dłużej trenerem nie planuję być.
- Tak.
- Ha, ha, ha! Naprawdę się tym nie przejmuję. Robię swoje.
- Zgadza się. Wiele rzeczy wtedy zrozumiałem.
- Po pierwsze, że zawsze trzeba próbować realizować pomysły nawet bardzo ambitne, ale też zrozumieć, że czasami może się nie udać. Wtedy było mi bardzo ciężko, ale z perspektywy czasu nie żałuję, że próbowałem. Zrozumiałem też, że Polska jest takim krajem, który często nie jest gotowy na bardzo ambitne przedsięwzięcia. Ja jestem bardzo ambitnym człowiekiem, przez co często nie jestem dopasowany do poziomu ambicji i oczekiwań innych osób. Nauczyłem się też tego, że nawet jeśli zdarzy się taka sytuacja, to świat się po niej nie kończy. Przeciwnie: mocno dostałem w kość, ale dzięki dobremu podejściu, dobrej organizacji, następny rok, 2019, był jednym z najlepszych w moim życiu. Zarówno prywatnie, jak i zawodowo.
- Oceniam to bardzo nisko, to było słabe. Pokazało poziom osób, które w ten sposób się wypowiadały. Ale tak dziś wygląda świat, tacy są ludzie. Przyczepiali się do tego i zwykli ludzie, komentując teksty, i wiele redakcji. A pierwszą była chyba "Gazeta Wyborcza" i dosyć mocno zaznaczyła, że na ten projekt pójdzie aż 20 milionów złotych, co było nieprawdą, bo budżet na trzy lata był o połowę mniejszy. Projekt był atakowany z wielu stron. Rozumiem dlaczego. Jestem bacznym obserwatorem. Porównuję inne kraje do Polski. Mam ogląd tego, co się dzieje we Francji, w Szwajcarii, w Stanach. Widzę na jakich zasadach tam funkcjonują sport i biznes, a na jakich to działa u nas. Projekt był bardzo dobry, bardzo ambitny i szkoda, że nie można było go zrealizować. Ale - jak już powiedziałem - kiedy jedne drzwi się zamykają, to inne się otwierają.
- Na projekcie "Polska 100" jestem stratny. Dołożyłem do niego, nie będę mówił ile. Moją motywacją było zrealizowanie wyjątkowego projektu dla Polski i Polaków oraz promocja żeglarstwa. Byłem świadomy, że przez trzy lata w znaczący sposób obniżę poziom swoich dochodów, realizując projekt. Nie jestem majętnym człowiekiem. Ciężko pracuję, a żeglarstwo, w którym ciągle jestem aktywny, to skarbonka bez dna. Daję sobie radę. Najważniejsze, że realizuję swoje pasje i robię to z fajnymi ludźmi. Jeszcze raz, kończąc temat projektu "Polska 100" - gdyby on się odbył, byłbym finansowo trochę do tyłu, a po tym jak się to rozpadło, okazało się, że mocno dołożyłem do nieudanej inicjatywy. I jeszcze dwa lata poświęciłem na to, zaniedbując wszystkie inne sprawy.
- Artur na pewno dobrze pamięta, przez co przechodziliśmy w początkach sponsoringu sportowego w Polsce. Ja z działaczami miałem jedno spotkanie na temat sponsorów i po nim nie było już z ich strony żadnych oczekiwań. Artur miał może trudnej się z działaczami porozumieć, za to miał o tyle lepiej, że lekkoatletyczny związek był bardziej zaawansowany organizacyjnie niż PZŻ. U nas zawsze bardzo brakowało pieniędzy, nawet jeśli ja podpisałem bardzo dobre kontrakty. Jak patrzyłem na swój budżet i na to, ile mają moi rywale z Anglii czy Australii, to wiedziałem, że dzieli nas bardzo dużo.
- W klasie Finn mój budżet oscylował w granicach 600-700 tysięcy złotych rocznie. Połowę dostawałem z Polskiego Związku Żeglarskiego, z pieniędzy przekazanych związkowi przez Ministerstwo Sportu. Natomiast kiedy przesiadłem się na łódkę klasy Star, większą, to nasze potrzeby wynosiły 1,2-1,3 mln na rok. Pomnóżmy to przez cztery lata przygotowań do igrzysk i kwota robi się naprawdę spora. A PZŻ zawsze mógł pokryć tylko część kosztów. Dlatego dużo czasu musiałem poświęcać na pozyskiwanie sponsorów.
- Dwa razy większe.
- Jestem dobrze wychowany i świetnie poprowadzony przez moich rodziców. Bardzo wiele im zawdzięczam. Oni nie mieli komfortu finansowego, ale w tamtym etapie mojej kariery stwierdzili, że zainwestują w syna. Tata sprzedał swojego volkswagena golfa "jedynkę" z 1979 roku, kupił fiata, a za różnicę sfinansował mi zakup żagla i kupił bilet lotniczy do Nowej Zelandii. Resztę dołożył klub i wyjechałem na trzy miesiące. Po powrocie tak odjechałem swoim konkurentom w Polsce, że zakwalifikowałem się na igrzyska. Później dzięki temu, czego się nauczyłem, dzięki kilku mądrym decyzjom treningowym i sprzętowym zdobyłem w Atlancie złoto. Na ten sukces złożyły się te mądre decyzje i poświęcenie moich rodziców. Zawsze będę im wdzięczny. Ich zachowanie to wzór.
- 125p.
- Ha, ha! Tak było! Przyjechałem nim do Warszawy z Bielska-Białej, bo z innymi złotymi medalistami wszyscy odbieraliśmy auta z fabryki. Jeszcze tego samego dnia pojechałem nim na trening na salę gimnastyczną i na basen na warszawskie Bródno. Zaparkowałem go tuż przed wejściem. Wychodzę, żeby go pokazać kolegom, a jego nie ma!
- No, dziabnęli mi go! Ale za jakiś czas się odnalazł. Policja pomogła. Bardzo dobrze, bo auto jeszcze nie było ubezpieczone. Teraz żałuję, że tego samochodu sobie nie zostawiłem na pamiątkę.
- Tak, pojeździłem i sprzedałem, bo już miałem kontrakt z Mercedesem, a później z Volvo.
- Oj tak... Ale momenty Pan przywołuje.
- Oczywiście, rozumiem. Pana Eugeniusza, sekretarza Polskiego Komitetu Olimpijskiego, poznałem kilka dni wcześniej. Bardzo dobrze nam się rozmawiało. Na ceremonii wbiegaliśmy na płytę stadionu, on był za mną i nagle w oczach wszystkich ludzi, którzy robili zdjęcia, zobaczyłem przerażenie. Bo pan Eugeniusz zemdlał. Nie odratowano go. Później z innymi sportowcami nasze medale dedykowaliśmy jego pamięci.
- Tak, to było zaskoczenie, dla mnie również. Postawiłem sobie cel, żeby być w ósemce. A wyszło tak, że każdego dnia brałem co tylko było do wzięcia, wykorzystywałem każdą okazję, jaka się nadarzyła. Wtedy nie miałem żadnej presji. Presję to ja dopiero miałem cztery lata później! Na igrzyskach w Sydney wszystkie oczy były zwrócone na mnie. Jechałem jako faworyt i musiałem się nauczyć, jak sobie dawać radę z presją. Niestety, nie do końca sobie poradziłem.
- Bo wiedziałem jak gorzko smakuje porażka. I jak ciężko jest w ogóle zakwalifikować się na igrzyska, a co dopiero zdobyć medal. Spośród 24 najlepszych żeglarzy na świecie byłem w trójce, która stanęła na podium. Znowu byłem na topie.
- Tak, złożyliśmy protest, ale go odrzucono.
- Dokładnie tak, nie można było udowodnić, że nie zrobiłem falstartu.
- Nie, nadal startuje się w ten sam sposób.
- Niestety. I tego nie popieram. Za duże pole manewru pozostaje dla sędziów.
- Głównym powodem porażki w Sydney było przetrenowanie. Po prostu się zajechałem. Za wszelką cenę chciałem zdobyć drugie olimpijskie złoto. Tak pracowałem, że nie dałem sobie żadnego czasu na odpoczynek.
- Trenuje się na łódce, ale trzeba ją też przygotować: zmierzyć maszty, żagle, wszystko zaprojektować. Do tego popracować kondycyjnie na siłowni, na rowerze, na basenie. Posiedzieć nad przepisami. To zajmuje co najmniej ze trzy godziny w każdym tygodniu, żeby opanować różne sytuacje protestowe i taktykę regatową. Normalnie trenowałem po siedem godzin dziennie. A przed Sydney dorzuciłem sobie tak, że się robiło dziewięć godzin. Do tego dochodził dojazd, przerwy na jedzenie.
- Zgadza się. Zabrakło odpoczynku. Straciłem przez to swoje czucie. Jak jestem w dobrej formie, to mogę powiedzieć, że widzę wiatr kolorami. Wtedy w niewytłumaczalny sposób widzę rzeczy, które mi się świetnie układają w całość. W Sydney tego nie miałem. I dlatego zabrakło mi paru punktów do podium, nawet do zwycięstwa.
- Wytłumaczę, nawiązując do filmu "Matrix". Tak jak Neo na początku widzi te kody zerojedynkowe przelewające się w dół, a później nagle widzi świat złożony z tych kodów, tak ja widzę wiatr, którego inni nie widzą. Ja go czuję pod skórą i robię rzeczy, których nie potrafię wytłumaczyć, ale które się sprawdzają. To intuicja.
- Tak. Wielu sportów próbowałem, bo rodzice dali mi taką możliwość. Zresztą, nie tylko sportów. Na przykład do muzyki nigdy nie miałem talentu. A do sportu tak. Zwłaszcza do żeglarstwa.
- Bardzo lubię grać z przyjaciółmi, ale teraz nie mam na to czasu. Pierwszy kontakt z golfem miałem w 1993 roku na mistrzostwach świata w Irlandii. Kiedy nie było wiatru, zobaczyłem, że Kanadyjczyk, Nowozelandczyk i Francuz idą zagrać rundkę. Zapytałem czy mogę z nimi pójść i mi się spodobało. Teraz mam małe dzieci, jestem też nadal zaangażowany w żeglowanie, dlatego o golfie myślę, że może kiedyś do niego wrócę, ale nie teraz.
- Niesamowite, co? Jestem tym tak podekscytowany! Cieszę się jak małe dziecko, że po 20 latach znów byłem w stanie zdobyć mistrzostwo świata. To już nie jest klasa olimpijska, ale tam pływają legendy, świetni zawodnicy! Znakomicie się w tym odnalazłem. To się wydarzyło w zaledwie rok po porażce z "Polską 100". Żegluję w międzynarodowym towarzystwie. Z ludźmi, którzy są moimi przyjaciółmi, ale też byli kiedyś moimi rywalami. I zauważyłem, że bazując na doświadczeniu, nadal mogę osiągać sukcesy. Nie myślałem, że mam szansę wygrać. A po złotym medalu mistrzostw świata zdobyłem też złoto mistrzostw Europy. Naprawdę miło mi, że jestem aktualnym mistrzem i świata, i Europy.
- Dwóch polskich trenerów ostatnio mówiło mi podobnie. "Mateusz, skoro ty tak dobrze teraz pływasz, to weź jeszcze zawalcz o kolejny medal na igrzyskach olimpijskich" - tak od nich usłyszałem. Natomiast ja dobrze wiem, że przygotowaniom do igrzysk trzeba się oddać w całości, żeby walczyć o medal.
- Nie. Wracamy do początku naszej rozmowy. Do kwestii ambicji. Moja nie pozwoliłaby mi tylko jechać na igrzyska.
- Zoom.me było bardzo ciekawym doświadczeniem biznesowym. Nie sukcesem biznesowym, chociaż jak na startup chyba osiągnęliśmy sukces, skoro w pierwszym roku działalności nie musieliśmy do niego dokładać.
- Chodziło o sprawienie przyjemności najbliższym. Codziennie wysyłamy naszym rodzicom zdjęcia dzieci na komórkę. Mama używała wtedy jakiejś Nokii, praktycznie tych zdjęć nie widziała. Poza tym one co chwilę znikały w archiwach poczty. Chcieliśmy, żeby te zdjęcia im się wyświetlały na bieżąco na lodówce. Lodówki nie zrobiliśmy, ale zrobiliśmy ramkę cyfrową podłączoną na stałe do internetu. Ci którzy nie mieli w domu wi-fi, mieli w ramce kartę SIM od T-Mobile, więc im też działała. Z tą siecią współpracowaliśmy przy projekcie, a Robert Lewandowski w świątecznej reklamie wysyłał zdjęcia na "ZOOMkę". Tych "ZOOMek" zostało podłączonych do sieci ponad 20 tysięcy. Wielu ludzi sprawiło swoim bliskim przyjemność. U nas w domu ZOOM.ME cały czas działa. Oczywiście na świecie parę podobnych ramek jest. Ale inne były tak drogie i tak brzydko zrobione, że swoją zrobiliśmy sami. W Polsce, z Polakami. Z bardzo ciekawymi i przedsiębiorczymi chłopakami z Poznania.
- W 2014.
- Projekt zakładał dalszy rozwój w kierunku telemedycyny. Zatrzymał go wtedy znaczący wzrost kursu dolara i obowiązki zawodowe każdego w zespole. Ramki już nie ma w sprzedaży. Jeszcze co około trzy miesiące dostaję wiadomość: "Panie Mateuszu, może by Pan to jeszcze wznowił?". Ale my już dawno temu przestaliśmy rozwijać projekt. Każdy wrócił do swojego biznesu.
- Teraz tak. Ale cztery czy pięć lat temu niestety było inaczej i nie dotrwaliśmy do obecnych czasów. Ogólnie pod względem biznesowym najwięcej się nauczyłem jako motywator. Tu mam największe umiejętności, robię to na wysokim poziomie, tu w siebie bardzo zainwestowałem. Oczywiście teraz przez pandemię dzieje się niewiele. Ale nadal wizerunkowo i promocyjnie współpracuję z różnymi firmami. Natomiast jeszcze przed sobą mam taki własny biznes, który liczę, że będzie się naprawdę kręcił.
- Tak. Nie jest związany ze sportem. Mój tata jest specjalistą od trybologii i rozwijamy projekt związany z innowacyjnymi łożyskami. Jest już opatentowany. Za nami już trzy lata intensywnej pracy.
- Łożyska kulkowe. Normalne łożysko wykonane ze stali, zawsze musi mieć smarowanie by uzyskać poślizg i się nie zatrzeć. Mój tata wymyślił innowacyjne rozwiązanie, dzięki któremu te łożyska nie zatrą się bez smaru. Dzięki temu, że mają specjalne nacięcie pod pewnym kątem. Takie łożyska rozwiążą wiele problemów. I w kosmosie, i przy produkcji spożywczej. W rodzinie Kusznierewiczów są sami inżynierowie, tylko ja jeden jestem sportowcem.
- Rzeczywiście dobrze to wszystko wyszło.