"Małysz powinien wygrać złoto igrzysk. Nigdy nie zapomnę jego błędu. Nie mogę go przeżyć" [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- Wzrost pasował, sylwetka też. Uznano, że się nadaję. Ale ja wtedy myślę tak: jak mnie wezmą do kompanii reprezentacyjnej, do Warszawy, na dwa lata, to będzie koniec ze skokami. Zaświtało mi, że muszę się bronić i na szczęście wpadłem na pomysł, jak się obronić - opowiada Piotr Fijas, który zamiast wojskowym został jedną z najważniejszych postaci w historii polskich skoków narciarskich.

Piotr Fijas, urodzony w 1958 roku. Jeden z najlepszych polskich skoczków i trenerów. Jego wybrane osiągnięcia:

  • brązowy medal MŚ w lotach Planica 1979
  • rekord świata w długości lotu narciarskiego (194 m w Planicy w 1987 roku. Wynik przetrwał aż siedem lat)
  • trzy wygrane konkursy w Pucharze Świata (Zakopane 1980, Saint-Nizier 1980 i Liberec 1986)
  • 10 miejsc na podium konkursów PŚ
  • 7. miejsce na igrzyskach olimpijskich Sarajewo 1984
  • 7., 7., 8. i 10. miejsce w Turnieju Czterech Skoczni
Zobacz wideo "Stoch przegrał z własnymi oczekiwaniami, Stękała może dać nam dużo radości"

Łukasz Jachimiak: Po 50 latach w skokach uważa się Pan bardziej za skoczka czy trenera?

Piotr Fijas: Nie wiem. Kiedy przestałem być zawodnikiem, to przez kilka lat pracowałem poza sportem. Ale wróciłem i teraz już na pewno dłużej jestem trenerem niż byłem zawodnikiem. Czyli chyba bardziej ze mnie trener.

Adam Małysz, Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła, Maciej Kot, Stefan Hula, Klemens Murańka, Jan Ziobro, Krzysztof Biegun, Andrzej Stękała - czy poza Panem jest jakiś trener, który pracował ze wszystkimi naszymi najważniejszymi, współczesnymi skoczkami?

- Chyba nie ma. Trenowałem tych wszystkich chłopaków dłużej lub krócej, ale z każdym pracowałem. Prowadziłem pierwszą kadrę, byłem w niej asystentem, byłem w kadrze B, prowadziłem juniorów - wszyscy na którymś etapie rozwoju do mnie trafili. Najkrócej pomagałem Kamilowi. On bardzo szybko przeskoczył do kadry seniorskiej. To się stało gdy głównymi trenerami byli u nas Heinz Kuttin i Stefan Horngacher. Kamila prowadziłem wtedy tylko przez trzy miesiące. Dopiero później znów się spotkaliśmy - kiedy kadrę prowadził Łukasz Kruczek, a ja mu pomagałem. Rzeczywiście pracowałem ze wszystkimi, którzy przez ostatnie ćwierć wieku doskoczyli do kadr narodowych. Aha, od razu powiem, że Adama i Kamila nie chcę porównywać.

Kamil Stoch i Piotr Fijas, Planica 2014
Kamil Stoch i Piotr Fijas, Planica 2014 Fot. Marek Podmokły / Agencja Wyborcza.pl

Nie ma potrzeby - mieliśmy wielkiego mistrza dwie dekady temu, a teraz od dekady mamy innego wielkiego mistrza.

- Otóż to. Wszystko się nam idealnie zazębiło. Adam odchodził, a Kamil dojrzał, żeby od tego momentu pisać swoją wielką historię.

Pan w te wielkie historie chyba trochę nie dowierzał? Mówi się, że Piotr Fijas to sceptyk. A najlepiej oddaje to anegdota Apoloniusza Tajnera.

- Wiem, która.

Pozwoli Pan, że przytoczę. Jest grudzień 2000 roku, Pan i trener Tajner wracacie do Polski na Boże Narodzenie po treningach w Sankt Moritz i Ramsau. Małysz skakał tam z niższych belek niż cała światowa czołówka, a i tak wszystkim przeskakiwał. Tajner mówi więc do Pana, że chyba macie zawodnika na wygranie Turnieju Czterech Skoczni, na co Pan po namyśle odpowiada: "Ty się Polo nie martw, jeszcze się wszystko zdąży spieprzyć".

- No bo ten okres świąteczny właśnie taki jest! Sam jako skoczek zawsze miałem z nim problem. Chwila przerwy wybija z rytmu. Zmienia układ sił. Ale też muszę powiedzieć, że Polo lubi niektóre rzeczy ubarwić i lubi snuć różne opowiastki. Ja sobie nie przypominam, żebym coś takiego powiedział. Być może. Możliwe, że powiedziałem i nie pamiętam. A on zapamiętał.

W każdym razie na pewno tak Pan myślał.

- To prawda.

I nie był Pan jedyny. Wszyscy byliśmy wtedy w szoku. Nie tylko dlatego, że Polak nagle zaczął wygrywać. Najtrudniej było uwierzyć w ten styl, w te kolosalne różnice między Małyszem a resztą świata.

- Jak w 1994 roku zacząłem pomagać prowadzić kadrę trenerowi Pavlowi Mikesce, to Adam był młodym talentem. I ja w nim widziałem potencjał, i Polo Tajner, który był wtedy wiceprezesem Polskiego Związku Narciarskiego, też widział. Ale my przede wszystkim znaliśmy realia. W tamtym czasie mieliśmy w kraju nie więcej niż 10 skoczków. Już nie pamiętam, który to był rok, ale na pewno na początku lat 90., że w mistrzostwach Polski na Wielkiej Krokwi wystartowało sześciu zawodników. Tylko tylu umiało wtedy skakać na dużej skoczni. Myśmy zaczęli budować wszystko od zera. Trener Mikeska miał doświadczenia z Niemiec, był bardzo dobry organizacyjnie, położył fundamenty pod to, co później zrobiliśmy z Polem Tajnerem. Stworzyliśmy sztab, kadrą opiekowaliśmy się we czterech, z fizjologiem i psychologiem. Marzyły nam się sukcesy, ale przecież nie aż takie, jakie zaczął osiągać Adam. Takich rzeczy sobie nie wyobrażaliśmy, mimo że Adam już w 1996 i 1997 roku pokazał talent, wygrywał konkursy, stawał na podium. Ale my cały czas bardzo odstawaliśmy od najlepszych jeśli chodzi o sprzęt, o wielkość zespołu, o ogólne możliwości. Nasza czwórka pracy miała mnóstwo. Szczególnie my, trenerzy. Samemu organizowało się przejazdy, hotele, pracowało się jako kierowca, często też jako krawiec, doradzało się ze sprzętem, załatwiało się smary. Tyle rzeczy było na głowie, że trzeba się było dobrze uwijać, żeby móc się wyspać.

Adam opowiedział mi kiedyś, jak to na MŚ w Lahti w 2001 roku najpierw Martin Schmitt musiał się ufarbować na czerwono, bo przegrał zakład ze swoim sztabem. Zakład o to czy zdobędzie złoto na dużej skoczni, czy pokona Małysza. A później, po srebrze Adama, Wy się założyliście i kiedy na skoczni normalnej wygrał, to Pan musiał poświęcić swój wąs.

- Było, było - golili mi wąsa! Raz tylko dałem go sobie zgolić. To od lat mój znak rozpoznawczy. Wtedy w Lahti zrobiłem to dla żartu, dla rozładowania atmosfery. Wierzyłem w Adama, ale chciałem, żeby chłopcy mieli zabawę. I fajnie było, bo wszyscy mi tego wąsa ścinali. Po kawałeczku. Naprawdę dla złotego medalu chętnie go poświęciłem.

Jakie wydarzenie przeżył Pan najmocniej, będąc trenerem?

- Konkurs na skoczni normalnej na igrzyskach olimpijskich Salt Lake City 2002. Zdecydowanie.

Bo jak miliony Polaków cieszył się Pan z medalu Małysza, ale żałował, że to brąz, a nie złoto?

- Według mnie Adam tamten konkurs powinien wygrać.

Myśli Pan o lądowaniu w pierwszej serii? Na zeskoku, który wcześniej upadając przeorał Noriaki Kasai?

- Z tą dziurą po Kasaim to prawda, mogła mieć znaczenie. Ale też nie szukajmy wymówki, bo ja do tej pory nie mogę przeżyć, że Adam jednak popełnił błąd. On był w takiej formie, że gdybym mógł się z kimś założyć, postawić gdzieś wszystkie pieniądze jakie miałem, że wygra, to bym tak zrobił.

Jaki błąd popełnił Małysz?

- Nie wiem czy on to pamięta, czy nie, ale ja nie zapomnę nigdy. W czasie próbnego skoku Adama [w kwalifikacjach] ja byłem na wieży trenerskiej, a Polo Tajner przy progu i obaj obserwowaliśmy, jak Adam skoczył bardzo dobrze [najdalej], ale nie wylądował telemarkiem. Robiliśmy analizę tego skoku. Polo wylicza: to ładnie, tamto ładnie, wszystko po kolei się zgadzało, a ja mówię: "Adam, ale było trzeba ten skok wylądować telemarkiem". A Adam na to: "E, w konkursie wyląduję. Bez problemu". Okazało się, że jednak jakiś problem wystąpił.

 

Gdyby nie złe lądowanie, on by prowadził po pierwszej serii i jestem pewny, że na koniec miałby złoto. Zawsze zawodnikom tłumaczę, że każdy skok - udany czy nie - musi być zakończony telemarkiem. Bo to się koduje. I w głowie zawodnika, i w głowach sędziów. Oni się przyzwyczajają, że ten zawodnik zawsze ląduje ładnie i nie czekają na błąd, nie doszukują się go.

Tak bardzo zwraca Pan uwagę na styl, bo jako skoczek miał z nim Pan duże problemy?

- Tak, średnio lądowałem, a nawet źle. Jak zaczynałem skakać, to było parcie na odległości. Były propozycje, żeby tylko metry liczyć, żeby sędziów nie było.

To dyskusje wciąż aktualne.

- Niepotrzebne, bo trzeba doceniać tych, którzy latają i daleko, i pięknie. Ja byłem wysoki [189 cm wzrostu], a na początku słaby fizycznie. Lekki - dlatego mi leciało. Ale lądowania miałem słabe tak długo, że jak sędziowie sobie zakodowali, że Fijas potrafi tyle i nie więcej, to już tak zostało na amen. Na mistrzostwach świata w Oslo w 1982 roku to najlepiej wyszło. Tam była taka mgła, że - jak się okazało - sędziowie z wieży zupełnie nie widzieli zawodów. Mnie zachwiało, wypięło mi nartę, wywróciłem się, a sędziowie wypunktowali mnie na 17-17,5 punktu. Jak takie noty wyskoczyły na świetlnej tablicy, to publiczność zaczęła tupać, gwizdać, buczeć. Ludzie widzieli, że siedzę na tyłku, a sędziowie nie widzieli. Nawet zachowałem sobie na pamiątkę zdjęcie z jakiejś norweskiej gazety, na którym ja siedzę po upadku i obok tej fotografii są wypisane noty, które dostałem. A pod zdjęciem i notami jest jeszcze dziennikarski komentarz. Zamieszanie się zrobiło duże i odliczono mi po 10 punktów od każdego sędziego.

Wtedy jedyną sensowną decyzją byłoby odjęcie wszystkim skoczkom wszystkich not sędziowskich. Przecież były wystawiane na ślepo.

- To prawda. Dawali punkty za nazwiska. Tamtego dnia nie byli potrzebni.

Miał Pan kiedyś poczucie, że został przez sędziów skrzywdzony? Pytam, bo na przykład na igrzyskach Calgary 1988 po pierwszej serii konkursu na skoczni normalnej był Pan dopiero 10., mimo że skoczył o pół metra dalej od trzeciego Mirana Tepesa. Albo jeszcze ciekawszy przypadek: na igrzyskach Sarajewo 1984 zajął Pan siódme miejsce na skoczni normalnej, a miał Pan sumę odległości lepszą o dwa metry niż Jari Puikkonen, który zdobył brązowy medal.

- Miran Tepes lądował bardzo ładnie, między nim a mną była duża różnica. On dostawał po 18,5-19, a ja po 17-17,5 pkt. W dwóch skokach potrafił mieć od sędziów nawet o 12 punktów więcej niż ja. O Sarajewie jeszcze powiem, bo to dłuższa historia. Natomiast z sędziami to było tak, że już w moich pierwszych mistrzostwach świata, w Lahti w 1978 roku, byłem na dużej skoczni 18., a odległości miałem na miejsce w pierwszej dziesiątce. Ale sędziowie mnie nie znali - przyjechałem nie wiadomo skąd.

Wiadomo - z wojska.

- Tak było. Dotarłem w ostatnim momencie, przed startem w pierwszym konkursie nie miałem ani jednego treningu.

Co tak ważnego działo się w jednostce?

- W jednostce nic, ale długo trwało załatwienie zgody w Ministerstwie Obrony Narodowej na zagraniczny wyjazd. Młodym czytelnikom trzeba powiedzieć, że paszport leżał w składnicy w Centralnym Ośrodku Sportu. Na wyjazd wydawali paszport, a po powrocie kierownik ekipy musiał go odwozić na miejsce. Wtedy coś, ale nie wiem co, sprawiło, że zgoda na wydanie mi paszportu i wyjazd przyszła w ostatniej chwili.

Pan był w kompanii reprezentacyjnej?

- Nie byłem. Mogłem być, ale udało mi się nie być.

Nie chciał Pan? Dlaczego?

- Dostałem powołanie do wojska, poszedłem na komisję i tam wytypowano mnie do kompanii reprezentacyjnej. Wzrost pasował, sylwetka też - uznano, że się nadaję. Ale ja wtedy myślę tak: jak mnie wezmą do kompanii reprezentacyjnej, do Warszawy, na dwa lata, to będzie koniec ze skokami. Nie byłem jakimś wyróżniającym się zawodnikiem, jako junior skakałem średnio, ale skoki mi się podobały, więc kombinowałem szybko. Zaświtało mi, że muszę się bronić i na szczęście wpadłem na pomysł, jak się obronić. Podszedłem do pierwszego z brzegu pułkownika z komisji i mówię mu, że jestem sportowcem, skoczkiem narciarskim i że mam załatwione, że pójdę do Wojskowego Klubu Sportowego Zakopane. Nic nie było załatwione, więc się bałem co z tego wyjdzie. Pułkownik mówi: dobrze, zaraz zadzwonię do pułkownika Szurleja i zapytam czy oni cię tam chcą. Szurlej był wtedy szefem WKS-u. Pułkownik z komisji dzwonił przy mnie. Słyszałem, jak przedstawia sprawę. "Jest tu Fijas Piotr, który mówi, że jest skoczkiem i że Wy go bierzecie do Zakopanego". Na szczęście Szurlej, który całe życie siedział w sporcie, lubił i skoki, i biegi, i narciarstwo alpejskie, powiedział, że tak, tak, bierzemy tego Fijasa. Dali mi więc bilet do innej jednostki. Do Modlina. Do tamtejszej kompanii trafiali sportowcy. Przebywali w Modlinie 6-8 tygodni, do przysięgi. A później się rozjeżdżali do klubów i normalnie trenowali. Już bez obowiązków wojskowych. Ja do tego Modlina trafiłem nietypowo, bo na jesień. Normalnie ci ze sportów zimowych szli do wojska na wiosnę, służyli dwa miesiące i po przysiędze mieli czas, żeby się przygotować do sezonu. Ale już się nie odwoływałem, poszedłem do wojska tak, jak mi wyznaczono. Wyszedłem akurat tuż przed mistrzostwami w Lahti. A że kadra miała słaby czas, to ja się mimo wszystko do niej załapałem. Postawił na mnie trener Tadeusz Kołder.

A nawet szybko postawił się przełożonym. Jak to było z wyjazdem na MŚ w lotach do Planicy w 1979 roku? Zdobył Pan brązowy medal, chociaż miało tam Pana nie być?

- Najważniejszymi startami były KDL-e, czyli konkursy w Krajach Demokracji Ludowej. Zawsze się jeździło na zawody do NRD, Czechosłowacji i do Związku Radzieckiego i zawsze tam trzeba było jak najlepiej wypaść. Na to był budżet. Na Jugosławię pieniędzy nie przewidziano.

Ale to przecież też kraj z bloku komunistycznego.

- Tak, ale dalszy, nie sąsiad. Zgody na wyjazd nie było od ministerstwa. Pewnie też dlatego, że wcześniej nikt z nas nigdy nie skakał na mamucie. Uznano więc, że nie potrafimy. Ale Kołder się uparł i do Planicy się dostaliśmy. Pojechaliśmy z NRD, z Oberhofu, z jednego z KDL-ów. Dobrze tam postartowałem, trener jakoś nam transport załatwił, zgłosił nas i na końcu się okazało, że jeszcze medal mi się przytrafił.

Wtedy odkrył Pan swoją największą miłość w skokach, czyli loty? W nich ma Pan brąz mistrzostw świata, a kilka lat później w Planicy pobił Pan też nieoficjalny rekord świata.

- Loty mi rzeczywiście podpasowały. Ale z medalem to ja do końca nie wiedziałem, że go mam. System punktacji był przedziwny. Teraz skoczek dostaje 60 punktów, jeśli wyląduje na punkcie K, a za każdy metr więcej ma dodawaną określoną liczbę punktów i za każdy metr mniej odejmowaną. A wtedy 60 punktów dawało się za średnią wyciągniętą z 10 najdłuższych skoków serii. I jak ktoś był powyżej średniej, to mu punkty dodawano, a jak poniżej - to odejmowano. Wyniki poznawało się po zawodach. Na mistrzostwach w Planicy wiedziałem, że będę wysoko, ale trzeci czy piąty - już nie.

W Planicy wylatał Pan sobie medal i rekord świata, ale mercedesa już nie. Mocno się Pan poobijał, próbując zostać pierwszym człowiekiem w historii, który doleci do 200. metra?

- O tym mercedesie dowiedziałem się dopiero pod koniec pierwszych zawodów w 1987 roku. I jak usłyszałem o takiej nagrodzie, to stałem się całkowicie rozproszony. Drugiego dnia już się wcale nie mogłem skoncentrować. Może teraz mercedes dla czołowych skoczków świata nie byłby czymś aż tak wielkim jak wtedy dla mnie. Bo dla mnie w 1987 roku to było coś niewyobrażalnego. Wtedy za miejsca w czołówce dostawało się punkty, puchary i czasami drobne nagrody rzeczowe. Nie było premii finansowych, jak teraz po 10 tysięcy franków za wygranie konkursu w Pucharze Świata. Na skokach zarabiał tylko ten, kto miał swojego sponsora. Ale to były przypadki Nykaenena, Weissfloga, tylko największych mistrzów.

Chyba najlepszym podsumowaniem tamtych czasów jest fakt, że najwięcej zarabiał najgorszy na świecie Eddie Edwards. Do niego sponsorzy lgnęli, bo był zjawiskiem.

- Tak było, Edwards był pierwszym celebrytą. I na tym najwięcej zarobił.

A Pan nie zarobił nic nawet za pobicie rekordu świata?

- Coś tam dostałem od firmy, która produkowała narty. Wtedy skakałem na Elanach. Ale nawet nie pamiętam ile to było pieniędzy. Na pewno nieduża kwota. Dlatego napaliłem się na tego mercedesa! Rekord świata przecież zrobiłem dzień wcześniej. Dobry, 194 metry. Forma była.

 

Ale tak się na tym samochodzie skoncentrowałem, że pogubiłem technikę, za mocno się wyłożyłem, aż narty mu uderzyły w barki i upadłem. Całe szczęście, że było miękko. Po upadku nic mi się nie stało i jeszcze dałem radę dalej startować.

Mówił Pan o dziwnym systemie naliczania punktów, a jak się Pan odnajduje w dzisiejszym - z przelicznikami za wiatr i wysokość belki?

- Dziś kibic po kilku sekundach ma wszystko gotowe, a wtedy skakaliśmy, skakaliśmy i dopiero po jakimś czasie było wiadomo co i jak. To było też bardzo męczące. Skakaliśmy w konkursie po trzy razy. Odrzucali nam jeden skok, ten najniżej oceniony. Ale nikt nie narzekał, widzowie się cieszyli, że cokolwiek mogą zobaczyć. Z całego sezonu były transmitowane tylko Turnieje Czterech Skoczni, mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie.

Polskie konkursy Pucharu Świata nie?

- Różnie było. Na pewno zawsze przychodziło bardzo dużo ludzi na skocznię. Miejscowi, turyści - kto chciał, wchodził sobie na otwartą Wielką Krokiew, pooglądał, poszedł, a przyszli następni. Jeden siedział przez cały konkurs, inny przez serię, a komuś wystarczyło zobaczyć 10 skoków. Konkursy trwały bardzo długo. Zgłaszało się po 100 zawodników, wszyscy jechali trzy razy, czyli jak się zawody zaczynały o godzinie 11, to się przed 16 nie kończyły.

Ale takiego tłumu na skokach jak w Zakopanem w 2002 roku to pewnie nigdy i nigdzie więcej Pan nie widział?

- Na pewno nie. To było straszne. Po prostu niebezpieczne. Tłum stał przy progu, przy bandach rozbiegu. Z flagami, transparentami. Wszędzie było tych ludzi pełno. Widziałem, jak w pewnym punkcie trybun nagle wszyscy zaczęli się przepychać, falować. Tam by było wielu stratowanych, gdyby ktoś się nie zorientował i błyskawicznie nie otworzył bariery do sektora wydzielonego dla VIP-ów.

Pamięta Pan atmosferę w Waszej ekipie po siódmym miejscu Adama w sobotnim konkursie? To przecież był czas, że nawet jego drugie czy trzecie miejsce powszechnie uznawano za porażkę.

- Rozmawialiśmy o tym, że u siebie jest najtrudniej skakać. Mnie się zawsze w kraju najgorzej skakało, bo czułem presję, wiedziałem, że są ode mnie szczególne oczekiwania. Głowa Adama pierwszego dnia musiała nie wytrzymać. A później to minęło. I nazajutrz wygrał.

Adam Małysz i Piotr Fijas
Adam Małysz i Piotr Fijas KUBA ATYS

Adam mówił mi, że bardzo mu pomogła noc z soboty na niedzielę, bo wtedy gryzł się tym, że zawiódł i nie mogąc spać usłyszał, jak ludzie śpiewają, że nic się nie stało, że niedziela będzie dla nas.

- Tak było. Kibice chodzili po Zakopanem przez całą noc. Cały czas byli na drodze ze skoczni do COS-u, rzeczywiście bardzo dobrze słyszeliśmy ich śpiewy, okrzyki, to jak trąbili. Ten nastrój faktycznie był bardzo pozytywny. Możliwe, że to Adamowi pomogło. Oni go uwielbiali. Myśmy nie mogli wejść do hotelu i wyjść z niego, bo za każdym razem ludzie nam tarasowali drogę, tak bardzo każdy chciał Adama uściskać i wziąć od niego autograf. Między innymi po tamtych wydarzeniach Adam postanowił, że musi mieć gotowe kartki. I codziennie nad nimi pracował, każdego dnia siadał na godzinę i podpisywał swoje zdjęcia. Rozdawał ich tysiące, to się błyskawicznie rozchodziło.

Wrócimy do Sarajewa i Pana wielkiej szansy? To prawda, że na tamtych igrzyskach był Pan w stanie walczyć z Mattim Nykaenenem i Jensem Weissflogiem?

- Historia jest bardzo ciekawa, bo dwa tygodnie przed igrzyskami w krajowych zawodach w Zakopanem skoczyłem tak daleko, że sobie bardzo uszkodziłem kolano. W 1980 roku miałem zerwane więzadła przyśrodkowe i miałem operację. Po czterech latach, w kluczowym momencie, to kolano znów się odezwało. Jak wróciłem z konkursu do domu, to kolano było już ogromne. Lekarz powiedział, że nie zrobimy z tym nic poza uruchomieniem. Zapytał, ile czasu mam do olimpijskich zawodów. Kazał mi maksymalnie długo trzymać gips, a właściwie specjalną gipsową szynę na kolanie. Miałem to zdjąć w ostatniej chwili, tuż przed wyjazdem.

Czyli tuż przed igrzyskami wstał Pan rano, rozbił gips, i pojechał na lotnisko?

- Do ostatniej chwili na igrzyska nie lecieliśmy. Wybraliśmy się dopiero dzień przed początkiem. Wcześniej prawie przez dwa tygodnie nie dość, że nie trenowałem, to praktycznie wcale nie chodziłem - oszczędzałem się, żeby się kolano zagoiło. W Sarajewie po śniegu tak stąpałem, żeby się tylko nie poślizgnąć. Bolało mnie.

Z tym bolącym kolanem był Pan pierwszy i trzeci w treningach?

- No właśnie bardzo się zdziwiłem. Skoncentrowałem się, żeby sobie kolana nie uszkodzić. Do tego byłem wypoczęty. I szło.

Był Pan trochę jak Simon Ammann w Salt Lake City.

- Tak, to było właśnie coś takiego. Ale po dwóch skokach treningowych, które były super, zaczęła za mocno pracować głowa. Myślałem, że jest szansa na medal. A skoro jest, to się zastanawiałem czy ja jestem tak przygotowany, żeby dać radę. Okazało się, że odległości na medal miałem. Ale odległości nie wystarczyły.

Znowu te noty.

- Po pierwszej serii byłem piąty, z bardzo małą stratą [1,5 pkt do podium], ale byłem niezadowolony. W drugiej serii chciałem skoczyć lepiej niż było trzeba. Próg mi wyszedł bardzo dobrze, ale nie wiem, co się stało w powietrzu. Zareagowałem tak, jakbym dostał gwałtowny podmuch. Machnąłem rękami, przez to też lądowanie było do kitu. Ledwo, ledwo żem ustał, bo jak żem capnął na dwie nogi, to kolano zabolało. Odległość była dobra, ale noty dostałem po 13-13,5 punktu. I było po medalu. A później, na dużej skoczni, jeszcze bardziej przegrałem.

Tam była dziwna sytuacja związana z Andreasem Felderem?

- Tak. W treningach skakałem bardzo dobrze. Aż za dobrze. Za dużo. Przez cztery dni skakałem po trzy pełne treningi. Byłem na poziomie Weissfloga i Nykaenena, byłem kandydatem do medalu. Jak się dobrze skacze, to zawodnik nie chce zrezygnować, bo to jest frajda. A poza tym jest trochę strach, żeby nie zgubić rytmu. Ale trener powinien zareagować. Ja wtedy powinienem pomyśleć o nodze, trochę się pooszczędzać. Mogłem skoczyć codziennie, ale raz, dwa razy, a nie wszystkie trzy serie. Niepotrzebnie myśmy na całość jechali z tym koksem. W konkursie przede mną startował Felder. On używał ramek ze stalowego drutu, które stabilizowały narty w locie. I jak wskakiwał w tory z boku, bo wtedy jeszcze nie było belek startowych, to zrobił zamach nogą, żeby wskoczyć jak najmocniej w te tory i od razu się rozpędzać. Po takim zamachu nogą do tyłu ramka mu pękła. Pamiętam wszystko jak dziś - on zgłasza awarię, więc go wycofują i dyskutują co zrobić. Ja już mam narty zapięte, stoję na takiej oblodzonej bule, źle się tam czeka. Decydują, że mam jechać, już chcę ruszać, ale okazuje się, że Felder taśmą plastikową jakoś pokleił to swoje wiązanie i powiedział, że już on jest gotów. Przesunąłem się i dalej w tych zapiętych butach czekałem. On znów zrobił zamach i znów mu to wszystko strzeliło. W głowie mi się kotłowało, nogi bolały, on to wiązanie poprawił drugi raz, skoczył, a ja na swoją kolej ciągle czekałem. Co najmniej trzy minuty przestałem na tym nierównym lodzie. Jak przyszła moja kolej, to byłem tak wszystkim rozproszony, że katastrofalnie zepsułem skok. Szkoda, bo nigdy nie byłem w tak dobrej dyspozycji jak w Sarajewie.

Na igrzyskach w Lake Placid nie?

- Tuż przed nimi co prawda wygrałem Puchar Świata, ale tam, we Francji, startowały drugie składy, najlepsi już nie. Swoją drogą w tym Saint-Nizier miała miejsce przedziwna sytuacja. Wygrałem jeden konkurs, na skoczni średniej, a na drugi dzień wygrałem też drugi konkurs, na skoczni dużej. Wszystko się odbyło w fajnej pogodzie, ale zawody unieważnili.

Na jakiej podstawie?

- Do końca nie wiem. Usłyszeliśmy, że warunki nie były równe dla wszystkich. Ale byliśmy za krótcy, żebyśmy się byli w stanie dowiedzieć, kto miał w tym interes, kto złożył protest. Poranny konkurs był unieważniony, a liczył się drugi, w naprawdę złych warunkach, w deszczu. I ja akurat wtedy źle poskakałem.

Był Pan pechowcem? Zabrane zwycięstwo w Pucharze Świata, czasem niesprawiedliwe noty, na samym początku kariery żółtaczka, a na koniec, gdy miał Pan 30 lat, to kolano, które dokuczało już wcześniej, rozpadło się chyba tak bardzo, że groziła Panu amputacja nogi?

- Żółtaczkę miałem na samym początku. Jak się na zgrupowaniu w Zakopanem zaraziłem, to przeleżałem trzy tygodnie na oddziale zakaźnym i później przez rok nie mogłem trenować, podejmować żadnego wysiłku i musiałem mieć specjalną dietę. O skokach musiałem zapomnieć, w tym czasie skończyłem szkołę energetyczną i poszedłem do pracy jako elektromonter. Pracowałem dwa-trzy miesiące na posterunku energetycznym i później poszedłem do wojska. I dzięki wojsku udało mi się wrócić do skoków, co już opowiadałem. Natomiast z kolanem rzeczywiście źle sytuacja wyglądała. Po kolejnym zerwaniu więzadła miałem rekonstrukcję. Niby wszystko było ładnie-pięknie, ale za dwa-trzy dni kolano zaczęło boleć i bardzo puchnąć. Akurat był weekend, w szpitalu nie było lekarzy poza dyżurnym, więc czekałem z tym do poniedziałku. Jak lekarze zobaczyli, co się dzieje, to kolano błyskawicznie otworzyli i długo lała się ropa. Bardzo trudno to było wyleczyć. Chodziło już tylko o wyleczenie rany, o pozbycie się bakterii. Leżałem przez cały grudzień, styczeń i luty, a lekarze co kilka dni otwierali i czyścili ranę. Więzadłami źle zrekonstruowanymi już się nawet nikt nie przejmował. Zostałem na lata z niestabilnym kolanem. Ale teraz mam endoprotezę. I jest dobrze.

Po tych wydarzeniach i po skończeniu kariery skoczka znów Pan pracował jako elektromonter?

- Nie, wtedy miałem inne zajęcia. Ciekawe. To był początek lat 90., czas wielkich przemian. Przeróżne przepisy były niedoprecyzowane, między innymi podatkowe. Kluby sportowe zakładały sobie działalności gospodarcze, żeby zarabiać na szkolenie, na sport. Myśmy w Szczyrku mieli brygadę remontowo-budowlaną. U nas prezes był tak zaradny, że pracowało dla klubu ponad 400 osób. Ludzie mieli robotę, a kluby miały kasę.

Co Pan budował albo remontował?

- W 1988 roku miałem tę kontuzję, po której kilka miesięcy spędziłem w szpitalu, później jeszcze do końca 1989 roku Główny Komitet Kultury Fizycznej wypłacał mi sportowe stypendium, a w końcu stanąłem przed komisją lekarską i przez jakiś czas byłem na rencie inwalidzkiej.

Ile procent utraty zdrowia u Pana stwierdzono?

- Nie tak dużo - kilkanaście procent. Będąc na rencie porobiłem różne kursy, który mi pozwoliły pracować w brygadzie na stanowisku kierownika.

Czyli nie był Pan od malowania albo tapetowania, tylko od zarządzania?

- Tak, po to skończyłem kurs kosztorysowania i jeszcze parę innych. Ale ja się tam wiele na tym zarządzaniu nie znałem. Uczyłem się od ludzi, liczyłem się z tym, że w tej pracy zostanę, że do sportu nie wrócę. Może bym firmę założył, a może byłbym już zawsze jakimś kierownikiem budowy. Albo bym do dziś działał w sporcie, ale z drugiej strony.

To znaczy?

- Nasz klub był bogaty, więc prezes wybudował jeden hotel, drugi hotel, mieliśmy dwa klubowe stoki w Szczyrku. Z naśnieżaniem, z ratrakiem. To było coś w latach 90. Wtedy zacząłem pracować w brygadzie, która się zajmowała wyciągiem, ratrakiem, całym stokiem. Było nas czterech, ja zrobiłem papiery na ratrak i przygotowywałem trasy. Naśnieżałem też. Ze dwa lata tak przepracowałem.

Aż w 1994 roku zaproponowano Panu powrót. I wtedy pewnie przeważyła miłość do skoków, bo pieniądze lepsze były w biznesie?

- Oczywiście! Zastanawiałem się co zrobić. Pracę miałem dobrą, pewną. A w skokach nie było pieniędzy. Ale ja się zgodziłem, poszedłem do tej roboty. Tylko że miesiąc minął i pieniędzy nie ma. Minął drugi - to samo. Wtedy wybrałem się do prezesa i mówię: wszystko jest ładnie-pięknie, ja pracuję, trener Mikeska pracuje i nie wiem czy on dostaje pieniądze, czy nie, ale ja muszę dostawać, bo mam rodzinę na utrzymaniu i nie po to wróciłem do skoków, żeby nic nie zarabiać, żebyśmy my nie mieli z czego żyć. Powiedziałem prezesowi, że jak nie będzie płacił, to pójdę z powrotem na ratrak. Na szczęście jakoś się powoli poukładało. I do dziś w tym wszystkim jestem.

Piotr Fijas, Apoloniusz Tajner, Robert Mateja, Adam Małysz i Wojciech Skupień robią analizę wideo skoków na zgrupowaniu kadry. Wisła 2002
Piotr Fijas, Apoloniusz Tajner, Robert Mateja, Adam Małysz i Wojciech Skupień robią analizę wideo skoków na zgrupowaniu kadry. Wisła 2002 Fot. Paweł Sowa / Agencja Wyborcza.pl

I nie żałuje Pan, prawda?

- Nie żałuję. Absolutnie. Bywało ciężko, ale teraz już jest lżej, pracuję na miejscu z kadrą okręgu Śląsko-Beskidzkiego.

Ale imitacji Pan z młodzieżą nie zrobi?

- Niestety, skakać na mnie nie można. Nie dźwigam, bo mam dwie endoprotezy.

Pierwszą w kolanie, a drugą?

- Biodro.

Od dawna?

- Nie tak dawno. Kolano pięć lat temu, a biodro - trzy.

Ale młody Pan jeszcze jest - 62 lata to nie czas na endoprotezy.

- To prawda. Niestety, kolano miałem bardzo zniszczone, a nie oszczędzałem się wcale. Grałem z zawodnikami w tenisa, biegałem, jeździłem na rowerze. Już to kolano bardzo daleko do boku uciekało. Bardzo. Ale teraz jest dobrze.

To jak w końcu jest z tym Pana pechem? Może źle powiedziałem? Może dużo Pan osiągnął i jest szczęśliwy?

- Myślę, że tak. Dużo wyciągnąłem ze swojej kariery. Myśmy tak ze wszystkim odstawali, że aż trudno to opowiedzieć. Nawet niedawno z Ryśkiem Guńką wspominaliśmy stare czasy. Myśmy nie mieli żadnej wiedzy. Do skoków u nas ani trochę się nie podchodziło naukowo, a Finowie, Norwegowie, Austriacy już mieli tunele aerodynamiczne, już chodzili z kamerami, nagrywali się i analizowali.

Finowie jako pierwsi współpracowali z uniwersytetem, Matti Nykaenen miał do dyspozycji cały sztab naukowców.

- Pewnie, że tak. A myśmy nawet kamery nie mieli żeby trener mógł zobaczyć czy dobrze mu się wydaje, że coś robimy tak a nie inaczej. Musieliśmy wierzyć, że jest tak albo tak i po omacku próbować coś poprawiać. Ze sprzętem też okropnie byliśmy do tyłu. Praktycznie wszystko robiliśmy na odwrót. Jak inni popuszczali materiał w kombinezonach, to nam Niemcy szyli, chyba specjalnie, wszystko bardzo ciasne. Albo popatrzmy na kwestie organizacyjne. Na Turniej Czterech Skoczni do Oberstdorfu jechaliśmy dwa dni. Z domu się wyruszało w drugi dzień świąt. Jechało się całą noc do Wiednia, a potem stamtąd cały dzień do Oberstdorfu. Pociągami. Z torbą, z nartami, ze wszystkim. Jak się młodym zawodnikom takie rzeczy opowie, to się usłyszy "Niemożliwe", "Nie tam, przesadza trener".

Więcej o: