"Palnął, że Polacy nie mają jaj. A my - jak to? Nie mamy jaj? No to wam pokażemy!" [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- Ładny to był garnitur. Kremowy. Robiliśmy przymiarki przed spacerowaniem po Hollywood. Ale partia nam wybiła z głowy przygodę życia, zamiast Los Angeles mieliśmy Los Magdeburgos. I w garniturze na igrzyska wystąpił kolega jako świadek na moim ślubie - mówi Bogdan Wenta. NieDawny Mistrz opowiada, jak grał dla Niemiec, jak sprzedawał go Aleksander Kwaśniewski, jak Rosjanie prosili "Bogdan, pomogi!" i jak pokłócił się z przyjacielem o to, czy Polacy mają jaja.

Bogdan Wenta. Urodzony w 1961 roku. Wybitny zawodnik i trener piłki ręcznej. Jego sukcesy to m.in:

  • srebrny medal MŚ (jako trener Polski)
  • brązowy medal MŚ (jako trener Polski)
  • brązowy medal ME (jako zawodnik reprezentacji Niemiec)
  • trzy Puchary Zdobywców Pucharów (dwa jako gracz Barcelony i jeden jako zawodnik Flensburga)
  • Puchar EHF (jako trener Magdeburga)
  • dwa Puchary Miast (jako gracz TuS Nettelstedt-Lubeka)
  • dwa finały Pucharu Europy (jako zawodnik Wybrzeża Gdańsk)
  • trzecie miejsce w Lidze Mistrzów (jako trener Vive Kielce)

Obecnie jest prezydentem Kielc. Wcześniej był europosłem.

Zobacz wideo "Mało osób w nas wierzyło przed mistrzostwami. Nie tylko w telewizjach, ale ogólnie"

Łukasz Jachimiak: Zgodzi się Pan, że na MŚ w Egipcie reprezentacja Polski gra lepiej niż myśleliśmy, że potrafi?

Bogdan Wenta: Od igrzysk olimpijskich Rio 2016 nie było nas na głównej arenie zmagań, a teraz znów jesteśmy, więc odbiór musi być pozytywny. Natomiast jeśli spojrzymy na to tak, że w siebie wierzymy i chcemy coś osiągnąć, to ani Tunezja, ani Brazylia nie są rywalami z pierwszej piątki czy nawet dziesiątki, więc jeszcze nie ma żadnego sukcesu. Oczywiście zagraliśmy dobrze. Z Brazylią tak dobrze, że już w siódmej czy ósmej minucie drugiej połowy wiedziałem, że wysoko wygramy i wyłączyłem transmisję. Wolałem popatrzeć na równolegle toczący się mecz Węgry - Niemcy, bo chciałem zobaczyć, jaki poziom prezentują ci, z którymi będziemy walczyć o ćwierćfinał.

I co Pan zobaczył?

- Że wszystko jest w naszych rękach, nogach, głowach, w naszej skuteczności. Może być dobrze, tylko trzeba bronić szczelnie i rzucać celnie.

Nasz młody zespół może tak zagrać dwa trudne mecze z rzędu?

- Uważam, że tak. Niemcy mają problemy ze skutecznością, z Węgrami przy remisie zmarnowali aż trzy świetne sytuacje z sześciu metrów. Fizycznie są bardzo mocni. Węgrzy też. Ale my tak samo. To są rywale grający normalną, mocną, europejską piłkę ręczną. Zrównoważoną, twardą grę. Mamy szanse, żeby się w tym odnaleźć. Nawet są to szanse bardzo realne. Trzeba wyjść z dobrym nastawieniem. Jak w poprzednich meczach. Chłopcy zrobili fajną robotę, urośli, uwierzyli w siebie. I teraz się zaczynają prawdziwe mistrzostwa. Wierzę, że drużyna pójdzie dalej, jak my w Chorwacji w 2009 roku, gdy mieliśmy jeszcze trudniejszą sytuację, bo drugą fazę zaczynaliśmy bez punktów, ale wygraliśmy wszystko i później poszliśmy po medal.

Chorwacja 2009 to Pana najmocniejsze wspomnienia sprzed lat, gdy co roku w styczniu jak nie na MŚ, to na ME Orły Wenty fundowały Polakom horrory?

- Nie mam ani jakiegoś turnieju, ani jednego szczególnego meczu czy momentu, do którego wracam. A nawet jeśli mam, to pewnie wy dziennikarze i kibice, różne rzeczy zapamiętaliście zupełnie inaczej niż ja. Bo w telewizji nie widać przecież wszystkiego, co jest doskonale widoczne, gdy się jest blisko drużyny.

Co Pan zapamiętał jako początek kadry, którą Pan poprowadził do medali? Pewnie jednak, jak wszyscy, awans na ME 2006 kosztem Szwecji? Albo zwycięstwo nad Niemcami w fazie grupowej niemieckich MŚ w 2007 roku? Dla mnie właśnie to był dowód, że kadrę stać na wielkie rzeczy.

- W 2004 roku był konkurs na trenera reprezentacji. Wygrałem go i pewne rzeczy dostrzegłem już na pierwszym zgrupowaniu, w Spale. A później pojechaliśmy na turniej do Szwajcarii, gdzie graliśmy ze Szwajcarią [zwycięstwo 33:28], Norwegią [36:36] i Tunezją [26:26]. Widziałem zaangażowanie. Dwa miesiące później Tunezja grała u siebie w mistrzostwach świata i zajęła czwarte miejsce. Oni przyjechali do Szwajcarii już naładowani. Mordobicie było ostre, my się nie poddaliśmy. Później ważnym momentem była porażka ze Słowacją w preeliminacjach mistrzostw Europy. Dzięki temu Słowacy w dwumeczu decydującym o awansie trafili na Ukraińców, a nas dolosowano do Szwedów. Wszyscy wtedy mówili, że straciliśmy szansę, że gdyby nie porażka ze Słowacją byłoby nam łatwiej. A my się przygotowaliśmy i wygraliśmy. Natomiast Słowacja z Ukrainą przegrała. Na tych ME w Szwajcarii też było dobrze, bo wyszliśmy z grupy. Dopiero w kolejnej nie daliśmy rady. Ale mieliśmy tam Hiszpanię, Francję i Niemcy.

I ze wszystkimi wysoko przegraliście.

- Tak, bo mieliśmy kłopoty zdrowotne. Grzesiek Tkaczyk miał zapalenie płuc, było tak dużo kontuzji, że graliśmy kilkoma zawodnikami i niektórzy występowali na nie swoich pozycjach. Zostaliśmy wtedy skrytykowani, ale dużo się nauczyliśmy. Na ile mogliśmy, na tyle walczyliśmy z późniejszym mistrzem Europy [Francja], wicemistrzem [Hiszpania] i z piątą drużyną [Niemcy]. W tych mistrzostwach mieliśmy 10. miejsce, dzięki temu w dwumeczu o MŚ 2007 mieliśmy już nie rywala mocnego jak Szwecja, tylko trafiliśmy na Grecję. Oni po igrzyskach w Atenach mieli niezłą drużynę, u siebie z nami wygrali, ale w rewanżu nasza młodzież ich po prostu zabiła. Przed tym meczem z Danielem Waszkiewiczem zrobiliśmy sparing starych na młodych. Młodzi wyszli z wielką zawziętością i wtedy zrozumieliśmy, że czas na nich postawić. Tak zrobiliśmy, co dało efekt na MŚ w Niemczech.

Bogdan Wenta ze srebrnym medalem MŚ 2007Bogdan Wenta ze srebrnym medalem MŚ 2007 Fot. Wojciech Surdziel / Agencja Wyborcza.pl

Czyli Wy już na te mistrzostwa jechaliście przekonani o swoich możliwościach?

- Jak w losowaniu Niemcy nas sobie wybrali do grupy, to już wiedzieliśmy, że mamy to, o co chodziło. Czyli, że jak z nimi wygramy, to pójdziemy ich ścieżką. Oni byli bardzo pewni siebie. W styczniu były mistrzostwa, a oni się zgodzili przyjechać we wrześniu w pełnym składzie do Kielc na mecze towarzyskie. Jeden wygraliśmy [34:29, w drugim było 27:28] i to wtedy dla chłopaków stało się jasne, że możemy ich walnąć też o wielką stawkę.

Cofnijmy się trochę w czasie... Czy w pańskiej szafie wisi garnitur, który Pan dostał na igrzyska olimpijskie Los Angeles 1984?

- Nie. Krótko po tych igrzyskach, na które nie pojechaliśmy, brałem ślub. To było 1 września. I tego dnia w moim olimpijskim, nieużywanym garniturze wystąpił kolega, który był naszym świadkiem. Ładny to był garnitur. Kremowy. Pamiętam, jak się ze Zbyszkiem Plechociem cieszyliśmy, że jesteśmy w składzie, że się dostaliśmy do olimpijskiej dwunastki. Wtedy byliśmy w Zakopanem na zgrupowaniu. A ze sprzętem jechaliśmy z Warszawy z Danielem Waszkiewiczem. Z torbami, z ceratowymi walizkami. W Zakopanem w kapeluszach i w marynarkach robiliśmy sobie w pokojach przymiarki przed spacerowaniem po Hollywood. Ale partia nam tę przygodę życia nagle wybiła z głowy.

To prawda, że z żalu w tych garniturach nawet spaliście?

- Aż tak to nie. Ale żal faktycznie był okropny. W ramach przygotowań wygraliśmy Puchar Jugosławii, walnęliśmy tam Jugoli, a oni później zdobyli na igrzyskach złoto. Byliśmy w formie. A ktoś zdecydował, że wspieramy bojkot igrzysk. My wspieramy. A przecież nas, mnie, nikt o zdanie nie zapytał. Najsmutniej się robiło, kiedy się widziało jak płaczą starsi koledzy. Taki Andrzej Szymczak miał 36 lat i wiedział, że już nigdy na igrzyska nie pojedzie. Ja jako 23-latek byłem zbity taką decyzją, ale mogłem wierzyć, że jeszcze swoje szanse będę miał. Ale i tak się nie umiałem pogodzić z tym, że nie jedziemy. Już przecież w kółko rozmawialiśmy, że Polonia na nas czeka, już myśleliśmy o wylocie, o atmosferze tego święta sportu. To wszystko działało na wyobraźnię młodego człowieka. A jeszcze w takim miejscu te igrzyska były, w Los Angeles! Tę swoją czarną, ceratową walizkę olimpijską ze sprzętem ciągle przeglądałem. A później, gdy wszystko przepadło, swój garnitur wolałem oddać.

Na dobicie dostaliście jeszcze zawody Przyjaźń-84 i w Magdeburgu w NRD zdobyliście brąz. A później zamiast obiecanych 500 dolarów każdy z was dostał w nagrodę 500 rubli?

- Mówiono nam, że zapisy dotyczące nagród za medale w Los Angeles obowiązują na tych pseudoigrzyskach rozsianych po demoludach. No i wszystko się zgadzało jeśli chodzi o liczby, a kto by się tam przejmował walutą... Ale pieniądze ani trochę nie były ważne. Liczyło się olimpijskie marzenie. Turniej w Magdeburgu był mocno obsadzony, chodziło o to, żeby ograć Ruskich, bo to przez nich byliśmy tam, a nie na igrzyskach. Nastroje mieliśmy podłe. Mówiliśmy między sobą, że zamiast Los Angeles mamy Los Magdeburgos.

Po Los Mageburgos minęło jeszcze pięć lat, zanim pojechał Pan grać w naprawdę ładnym miejscu. Transfer z Wybrzeża Gdańsk do Bidasoi Irun pewnie nie był łatwy, skoro Hiszpanie zapłacili aż - jak na 1989 rok i piłkę ręczną - 90 tysięcy dolarów, a Pan dostał zgodę na wyjazd z kraju, mimo że jeszcze nie miał Pan wymaganych przepisami 30 lat?

- Sprzedawał mnie pan Aleksander Kwaśniewski, ówczesny minister sportu [pełnił tę funkcję i jednocześnie szefował Polskiemu Komitetowi Olimpijskiemu], a późniejszy prezydent Polski. Nie było to łatwe, bo rzeczywiście nie miałem jeszcze 30 lat. Z jednym z kolegów się nawet założyłem, który z nas szybciej wyjedzie. Działacze uznali, że wszystko, co najlepsze, sportowiec ma dać w swoim kraju. I że po 30. urodzinach może wyjechać, bo wtedy już traci wigor. Ale udało mi się tak z nimi umówić, że mnie puszczą wcześniej, jeśli dobrze zagramy w mistrzostwach świata. Leszek Dziuba też dostał oficjalną zgodę na wyjazd, przed "trzydziestką". Ale ja byłem pierwszy i w zakładzie flaszkę wygrałem. Co nie znaczy, że z uzyskaniem zgody poszło łatwo. Pamiętam, że do ministerstwa zostałem wezwany w piątek. Przyjechał wtedy minister z kraju Basków, były kawki, herbatki, a ja siedziałem. Czekałem godzinami, natomiast w międzyczasie przyszedł Dariusz Dziekanowski i od ręki dostał zgodę na wyjazd z Legii do Celtiku Glasgow.

Kolegowaliście się z Dziekanowskim?

- Nie, później w Hiszpanii się zakolegowałem z Jankiem Urbanem. Świetny facet i znakomity piłkarz. Jeździliśmy na swoje mecze nawzajem. Do dziś mamy kontakt, czasem do siebie zadzwonimy i porozmawiamy. A Dziekanowskiego znałem tylko z telewizji. Jako gwiazdę, która wyjeżdża w tym czasie, co i ja. Nawet pamiętam, że przyszedł wtedy do ministerstwa w efektownej, czarnej kurteczce ze skóry.

Jak to się dalej potoczyło z tym Pana wyjeżdżaniem?

Dziekanowski przyszedł i wyszedł, a ja po godzinach czekania musiałem wsiąść do pociągu i wracać do domu, nie wiedząc, co będzie. Panowie nie uzyskali porozumienia. Ale nie wiem, co negocjowali. Mnie nikt nie pytał nawet o to, czy ja chcę jechać akurat do Hiszpanii. Początkowo byłem pewny, że skoro Wybrzeże się zgadza na mój transfer, to trafię do Bundesligi, do partnerskiego klubu Wybrzeża, czyli Tussem Essen. Ale że wyjeżdżałem w 1989 roku, a na 1992 były zaplanowane igrzyska w Barcelonie, to ktoś uznał, że trzeba postawić na kierunek hiszpański. Nie pasowało mi to. Było za daleko od domu. Nikt też mi nie mówił, na jakich warunkach będą tam grał - czy tylko za posiłki, czy może dostanę coś więcej. Liczyło się, żeby mnie sprzedać. W końcu wszystko zostało dopięte, gdy już traciłem nadzieję. Całą sobotę przesiedziałem w domu, dopiero w niedzielę dostałem telefon, że mam się stawić w Grand Hotelu w Sopocie na śniadaniu o godzinie 9.30. Przesiedziałem tam trzy godziny sam przy stoliku. Widziałem, jak przyjechał minister Kwaśniewski, jak przyjechali ministrowie z Hiszpanii. I się dogadali. Z perspektywy czasu wiem, że tamten wyjazd wyszedł mi na dobre. Chociaż Leszek Dziuba wylądował w Linkoping w Szwecji, gdzie była produkcja Saaba, no i później na reprezentację przyjechał saabem.

Pan pod względem finansowym tak dobrze nie trafił?

Od początku było ciężko. Miałem nawet problem z zebraniem środków na wyjazd do Hiszpanii, dlatego prosiłem władze klubu o zaliczkę. Otrzymałem 500 dolarów na zakup biletów i pobyt w pierwszych tygodniach. Nie miałem prawie nic, cały mój dobytek znajdował się w dwóch torbach. Poleciałem do Hiszpanii sam, dopiero po miesiącu mogła dołączyć do mnie żona.

Dopiero później w Barcelonie miał Pan sukcesy i sportowe, i finansowe?

- W Irunie zaprzyjaźniliśmy się z Alfredem Gislasonem. Tak się złożyło, że nawet nasze żony przyleciały do nas tego samego dnia i razem je odebraliśmy z lotniska. Chwilę później Islandczyk mi bardzo pomógł. Powiedział mi o pewnych rzeczach, które przydały mi się na całe życie. Widział, że przyszedł świeży ze wschodu i po miesiącu mojego pobytu w klubie wytłumaczył mi, czym jest profesjonalizm i co to jest prawdziwe zawodowstwo.

Czy to znaczy, że uświadomił Panu jak traktuje i jak powinien Pana traktować klub?

- Tak, wytłumaczył mi, jaką wartość stanowię dla tego klubu i co powinienem zrobić.

Czyli z jego inspiracji odbyła się renegocjacja kontraktu?

- Po trzech miesiącach eksperci już zgodnie oceniali, że jestem najlepszym zawodnikiem ligi. A my z żoną już na tyle się nauczyliśmy hiszpańskiego, że udzielaliśmy wywiadów. Poszedłem do szefostwa klubu i powiedziałem, co myślę. Wtedy mnie postraszyli dyskwalifikacją, a prezes nawet mi nie podawał ręki. Ale nie wystraszyłem się. Powiedziałem, że dobrze, że do końca sezonu będę grał i na tym koniec. Wywiązałem się ze swoich zadań. Zawodnicy i trenerzy wybrali mnie najlepszym zawodnikiem i obcokrajowcem ligi, a z Gislasonem byliśmy uznani za najlepszą, najbardziej zgraną parę. Z klubem wywalczyliśmy prawo gry w europejskich pucharach, czego tam dawno nie było. I wtedy, chcąc, żebym został, prezes mnie zaprosił na spotkanie. Podarł mój kontrakt i powiedział, że przyjmuje moje warunki. To ja mu wtedy odpowiedziałem, że teraz to jadę na wakacje, na cztery tygodnie. Wiedział, że mam różne oferty. Chciałem, żeby został z niewiadomą. Wróciłem i to ja sam sobie stworzyłem kontrakt zawodowy. A później pomagałem każdemu, kto przyjeżdżał ze wschodu. Tłumaczyłem co i jak sobie zawodnik powinien zapewnić. Że trzeba być ubezpieczonym, opłaconym zgodnie z wartością, że trzeba zadbać o sprawy podatkowe, być naprawdę uszanowanym. Aż doszło do śmiesznej sytuacji. Pomogłem zawodnikowi, który przyjechał do nas grać z Mołdawii. A nie wziąłem pod uwagę, że zawodnicy ze Związku Radzieckiego tworzą dużą diasporę. On się pochwalił kolegom, że mu Bogdan pomógł i od tamtego momentu gdzie byśmy nie grali, to pod naszą szatnią ustawiały się kolejki i koledzy z ZSRR mówili: "Bogdan, pomogi!"

Pamiętam, że z Gislasonem pokłóciliście się w trakcie MŚ 2007. Na amen czy się pogodziliście?

- My graliśmy razem przez wiele lat, odwiedzaliśmy się rodzinami, spędzaliśmy wspólnie wakacje, bawiliśmy z żoną jego dzieci, kiedy jeszcze sami byliśmy bezdzietni. To nie mogło się skończyć przez nieprzyjemną sytuację na mistrzostwach. Później przy piwie wszystko sobie wyjaśniliśmy.

Przypomni Pan o co Wam poszło?

- Alfred prowadził Islandię i kiedy przegraliśmy wysoko z Francuzami, co było wynikiem niekorzystnym dla Islandczyków, to jego obrotowy palnął głupotę, że Polacy nie mają jaj. A my - wiadomo - że jak to? Nie mamy jaj? No to wam pokażemy! I ostro było w naszym meczu. Wygraliśmy, Gislason był wściekły, że przegrał, a ja mu jeszcze po wszystkim powiedziałem krótko: "weź się zastanów. I weź tego swojego zawodnika i zapytaj, co za pierdoły opowiada". Dla nas to wszystko było paliwem, świetną motywacją. Zawsze jak ktoś źle o nas powiedział, źle napisał, to nas szczególnie motywował. A z Gislasonem naprawdę dalej się kumplujemy. To jest twardy Islandczyk, a zarazem bardzo dobry facet ze świetnym poczuciem humoru. W ogóle w piłce ręcznej tak jest, że na boisku kolega może ci wybić ząb, ale minie chwila i będziecie się dalej kolegowali, bo ty wiesz, że to żaden bandyta. Albo proszę sobie wyobrazić, że na mistrzostwach świata w 2009 roku przed meczem z Danią o brązowy medal siedzieliśmy sobie z trenerem Duńczyków na kawie i długo rozmawialiśmy, wiedząc, że jak następnego dnia staniemy na boisku i zagrają nasze hymny, to ja jemu będę gotowy dać w gębę, a on mi. I podobnie nasi zawodnicy. Bo to twardy sport, budzący wiele emocji.

Zatrzymajmy się jeszcze przy Islandczykach. Rok po MŚ 2007 odegrali się na Was w ćwierćfinale igrzysk olimpijskich w Pekinie. Czy to nie jest taka porażka, która Pana w trenerskiej karierze zabolała najbardziej?

- Nie. Wcześniej mogliśmy wygrać, a nie zremisować z Francją i byśmy grali ćwierćfinał z Rosją. Może tak byłoby lepiej. Ale może nie. To już nieważne. Islandia była lepsza, wygrała zasłużenie. My się w tamtym meczu szarpaliśmy, nie szło nam. Oczywiście szkoda, bo igrzyska to jest bardzo prosty turniej.

Bogdan Wenta i Sławomir Szmal. Igrzyska olimpijskie Pekin 2008Bogdan Wenta i Sławomir Szmal. Igrzyska olimpijskie Pekin 2008 Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl

Słucham?

- Oczywiście jak już się tam dostaniesz. Awansować - to jest bardzo trudne. Ale jak już grasz na igrzyskach, to w grupie możesz prawie wszystko przegrać, a później zdobyć medal. Niech pan zwróci uwagę, jak Polska grała na igrzyskach w Rio.

Fazę grupową drużyna prowadzona przez Tałanta Dujszebajewa rzeczywiście miała słabą.

- A później był bardzo dobry, wygrany mecz z Chorwacją i awans do półfinału. Na igrzyskach jest ten jeden, kluczowy mecz. My go w Pekinie przegraliśmy. I zostało nam już tylko wygrać piąte miejsce.

Strasznie trudno było Wam się zebrać na to granie o miejsca 5-8?

- Tak. Ale uznaliśmy, że trzeba pokazać, że to był tylko jeden słabszy mecz. My przegraliśmy tylko z Hiszpanią w grupie i z Islandią w ćwierćfinale. Ograliśmy Chorwatów, zremisowaliśmy z Francją, graliśmy dobrze i - proszę, mamy dowód - po latach cały czas do tego wracamy.

Bo brakuje nam sukcesów.

- Tak, inne zespoły wielokrotnie były w takich fazach takich turniejów. A my mamy jedną szansę na wiele lat. I boli nas, jeśli szansy nie wykorzystamy. Teraz graliśmy na igrzyskach Rio 2016, wcześniej w Pekinie w 2008 roku. A jeszcze wcześniej? W Moskwie w 1980 roku. Czyli na przestrzeni 40 lat byliśmy na igrzyskach trzy razy. Francuzi, Niemcy, Duńczycy, Szwedzi mają ciągłe doświadczenie gry w takich turniejach. Im się tylko zmieniają generacje, ale wielkiego spadku jakości drużyny nie ma. A u nas? Jako zawodnik coś osiągnąłem, z klubami z Hiszpanii i Niemiec zdobywałem europejskie puchary, miałem indywidualne nagrody, ale jako trener reprezentacji nie mogłem chłopakom opowiedzieć żadnej anegdoty z walki o medale dla Polski w roli zawodnika. Dobrze, że mógł chociaż Daniel Waszkiewicz [asystent Wenty, który jako zawodnik zdobył brąz MŚ 1982 i grał na igrzyskach Moskwa 1980]. A to jest bardzo ważne. Dlatego się cieszę, że obok trenera Patryka Rombla siedzą Sławek Szmal i Bartek Jurecki, którzy wiele w kadrze przeżyli i mogą sporo chłopakom opowiedzieć. Ich obecność to jest element dbania o ciągłość. To przekazywanie doświadczeń. Młody chłopak posłucha Sławka czy Bartka, bo wie, że to nie jest jakiś bajkopisarz, tylko ktoś, kto był naprawdę wielki. My musimy wykorzystać w sumie niewielki kapitał. Ile jest w Polsce licencji zawodniczych z piłki ręcznej?

Podobno 25 tysięcy.

- Ta liczba się nie zmienia od lat. Więcej zawodników mają małe kraje z Bałkanów, już nie mówiąc o krajach Skandynawii jak Dania, gdzie podobno na 6 milionów obywateli w piłkę ręczną gra aż pół miliona. I o Niemcach, gdzie jest milion piłkarzy ręcznych. Chcąc z nimi rywalizować, musimy mieć znakomite szkolenie. I musimy dbać o nasze tradycje. Nie może być tak, że przyjeżdżamy z medalem z mistrzostw świata, do Michała Jureckiego podchodzi Andrzej Szymczak i mu gratuluje, a Michał mnie pyta: "Bogdan, kto to jest?". Wytłumaczyłem, że najlepszy bramkarz świata, medalista olimpijski z Montrealu z 1976 roku i się zdziwiłem, że on nie wie. A Michał na to: "Trenerze, ale mnie wtedy na świecie nie było". Skąd miał wiedzieć? O bohaterów trzeba zadbać. Trzeba ich pokazywać, dać młodym szansę, żeby się z nimi identyfikowali. Bardzo liczę, że bracia Gębala, Morawski, Moryto, czy Sićko teraz staną się takimi postaciami, jakimi u mnie byli Bielecki, Tkaczyk, Szmal czy Lijewscy.

Mówi Pan, że jako zawodnik nie grał o medale dla Polski, ale w latach 90. zdecydował się Pan zagrać o nie w reprezentacji Niemiec. Dlaczego?

- Życie pisze różne scenariusze. Czy ktoś wie, że jadąc z Niemcami na igrzyska Sydney 2000 dostałem od nich biało-czerwoną koszulkę z polskim orzełkiem? Firma Nike zrobiła dla mnie strój polskiej reprezentacji, bo tam wszyscy wiedzieli, że nie jestem Niemcem, tylko że jestem Polakiem z niemieckim paszportem.

Rzeczywiście zastrzegł Pan, że nigdy nie wystąpi w meczu przeciw Polsce?

- Tak, to prawda. I ten warunek od razu został spełniony. Reprezentowanie polskich barw zawsze było dla mnie najważniejsze. Dlatego nie podobało mi się to, z czym zderzyłem się w 2004 roku. Gdy zostałem trenerem reprezentacji Polski, to pierwsze dresy jakie dostaliśmy składały się z z bordowych bluz z czarnymi lampasami i z czarnych spodni. Związek obiecywał, że zadba o barwy, ale w kolejnym zestawie dostaliśmy ciemnozielone spodnie i czerwone bluzy. Jeździliśmy na mecze ubrani jak grupa ludzi z różnych bajek. Zwracałem uwagę na to, że narodowe barwy są ważne, że przedstawiają pewne wartości, że my jako reprezentacja mamy się jednoczyć przy bieli i czerwieni jak na polskiej fladze. Przy czerwieni krwistej, naszej. Dla mnie to zawsze były ważne wartości. Chodziło o nasz wizerunek, o to, żeby na nas patrzyli z szacunkiem. Dopiero dzięki mistrzostwom świata z 2007 roku doprosiłem się, żeby na naszych koszulkach był orzełek. Wcześniej tylko dzięki naszej determinacji udało się dobrać koszulki o białym kolorze i czerwone spodenki, ale nie w idealnym odcieniu. Co ciekawe, w katalogu producenta były one najprostsze i najtańsze. Do teraz mam bluzę z tamtych mistrzostw. Przywołuje wspomnienia z czasów dziś trudnych do zrozumienia.

Bogdan Wenta w trakcie meczu Polska - Słowacja, Radom 2005Bogdan Wenta w trakcie meczu Polska - Słowacja, Radom 2005 Fot. Karol Piętek / Agencja Wyborcza.pl

Srebro na MŚ 2007, brąz na MŚ 2009 z rzutem Siódmiaka i jedną Wentą, czyli Pana słowami, że 15 sekund to dużo czasu - to pamiętają wszyscy, a ja chcę zapytać o inne sekundy. Przegrane. Nie żałuje Pan, że nie wziął czasu dla drużyny, gdy na 10 sekund przed końcem meczu z Serbią w Alicante gubiła się w ataku i w końcu straciła piłkę, a po chwili zwycięstwo w kluczowym meczu z Serbią o awans na igrzyska Londyn 2012?

- W Chorwacji było 15 sekund i wystarczyło, a w Alicante zabrakło pięciu sekund, żebyśmy byli w Londynie. Czasu nie wziąłem, bo coś innego było między nami umówione.

Widząc, że mamy problemy, nie kusiło Pana, żeby jednak zatrzymać akcję zanim Michał Jurecki rzucił i Serbowie wyszli z kontrą?

- Nie. Gdyby rzucający zawodnik trafił, to bylibyśmy w Londynie. Generalnie nie jestem człowiekiem, który sobie buduje życie na tamtym 15 sekundach. I nie rozpamiętuję też tych pięciu sekund. Coś przeżyliśmy, wiele razy było fajnie, przeszliśmy do historii, ludzie się cieszyli. Ale też pamiętam rzeczy nieprzyjemne. Jak właśnie to, że wtedy w Alicante nam zabrakło. My nie przegraliśmy, bo w tym meczu był remis, ale jednak nie osiągnęliśmy czegoś, na czym nam zależało.

Dlaczego po tych eliminacjach zrezygnował Pan z prowadzenia kadry? To co było już się ostatecznie wypaliło?

- Rozmawiałem wtedy z zespołem, a później rozmawiałem jeszcze z niektórymi zawodnikami. Wiem, co do mnie wtedy mówili i co ja im mówiłem. Może kiedyś o tym napiszę. Reprezentacja to jest pojazd, w którym zmienia się tylko opony, czasami jakiś filtr. No i zmienia się kierowcę, a kierowcą jest trener. Słyszał pan, żeby w historii sportu było tak, że zmieniono całą drużynę, a żeby został trener? Ale mówię ogólnie. Bo tamta decyzja była moja.

Czy za jakiś czas zdecyduje się Pan wrócić do piłki ręcznej? Na przykład po kadencji prezydenta Kielc na stanowisko prezesa Związku Piłki Ręcznej w Polsce?

- Jeszcze grając w Hiszpanii zobaczyłem, że Gislason zapisuje sobie coś na serwetce i zapytałem, co robi, a on wyjaśnił, że notuje pomysł na rozwiązanie pewnej rzeczy i że to mu się może przydać, gdy zostanie trenerem. Też wtedy zacząłem o tym myśleć, robić notatki i rzeczywiście zostałem trenerem, a tamte zapiski mam do dziś, choć piłka ręczna przez lata się zmieniła. Mam doświadczenie z Barcelony, z Niemiec, z Polski. Z gry i z bycia trenerem. I naszej kadry, i z Niemiec oraz z Danii, bo pracowałem praktycznie na niemiecko-duńskiej granicy. A dzisiaj w piłce ręcznej najbardziej mnie interesują kwestie organizacyjne. Zastanawiam się, skąd się to bierze, że w takich małych krajach jak Chorwacja czy Słowenia, gdzie nie ma silnych lig, ciągle są talenty. Myślę, jak można osiągnąć podobne rzeczy u nas. Nie odpalimy tu teraz bomby, że Wenta idzie po prezesurę. Ale nie mówię, że kiedyś o tym nie pomyślę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.