"Nigdy nie było tak, że zapijałem i zasypiałem na treningi" - Mateusz Sawrymowicz [nieDawny Mistrz]

- Chodziliśmy jak zombie. Nasz trening to była orka - mówi Mateusz Sawrymowicz, który jako 20-latek został mistrzem świata. Chwilę później Polska nie załapała się na kosmiczne stroje, a jego dopadła mononukleoza. Ale nieDawny Mistrz opowiada, że to nie z tych powodów nigdy nie dopłynął do olimpijskiego podium.

Mateusz Sawrymowicz, urodzony w 1987 roku. Jeden z najlepszych polskich pływaków w historii. Najlepszy pływak Europy w 2007 roku według "Swimming World". Długodystansowiec (jego koronny dystans to 1500 m stylem dowolnym). Zdobył m.in.:

  • złoty medal MŚ Melbourne 2007 (z rekordem Europy)
  • brązowy medal MŚ na krótkim basenie Manchester 2008
  • brązowy medal ME Eindhoven 2008
  • złoty medal ME na krótkim basenie Debreczyn 2007
  • złoty medal ME na krótkim basenie Szczecin 2011
  • srebrny medal ME na krótkim basenie Helsinki 2006
  • brązowy medal ME na krótki basenie Triest 2005
  • 7. miejsce na igrzyskach olimpijskich Londyn 2012
  • 9. miejsce na igrzyskach olimpijskich Pekin 2008

Był piąty w plebiscycie "Przeglądu Sportowego" na najlepszego sportowca Polski w 2007 roku.

Zobacz wideo Hitowa walka z udziałem Jana Błachowicza. "Najlepszy rodzaj zarobkowania"

Łukasz Jachimiak: W 2007 roku, jako 20-latek, zostałeś mistrzem świata, bijąc przy tym rekord Europy. Dlaczego nigdy nie przebiłeś tego sukcesu? Czy trener Mirosław Drozd miał rację, mówiąc, że rok później nie wszedłeś do finału igrzysk olimpijskich w Pekinie, bo pracowałeś na 90 procent i nie dałeś się przekonać, że powinieneś i możesz więcej?

Mateusz Sawrymowicz: Wiadomo, że zawsze można pracować lepiej i osiągnąć więcej. Ja tego chciałem, trener Drozd tego chciał, nasi kibice też tego chcieli. Problem w tym, że nie byłem przygotowany na taki sukces, jaki osiągnąłem.

Jak to nie byłeś?

- Według mnie bardzo mocno pracowałem nad formą fizyczną, a nie trenowałem głowy. Bardzo by nam się wtedy przydał psycholog sportowy. Dobry, bo chcieliśmy sięgnąć najwyższych tytułów jakie były możliwe. Moja młoda i gorąca głowa nie potrafiła sobie poradzić z presją, a trener chyba nie do końca rozumiał co się dzieje w środku tej mojej głowy. Trener Drozd miał również wysokie ambicje i chociaż jechaliśmy na jednym wózku, to bywały spięcia i nieporozumienia. Trenerowi nie było łatwo nas - mnie i Przemka Stańczyka, również Mistrza Świata z Melbourne 2007 - zrozumieć i reagować w odpowiedni sposób. Ma on również swoją teorię na pracę. Ta teoria była dla nas niezrozumiała. Dawaliśmy z siebie wszystko, a on i tak wierzył, że stać nas na więcej. To więcej było dodatkowymi pięcioma procentami, które było niebywale trudne do osiągnięcia na co dzień. A kiedy tylko tych pięciu procent nie udało się osiągnąć, to trener uważał, że pracowaliśmy niewystarczająco i nie krępował się o tym powiedzieć. To prowadziło do frustracji. Niezadowolenie w efekcie przekładało się na brak motywacji. I koło się zamykało.

Mateusz Sawrymowicz i trener Mirosław DrozdMateusz Sawrymowicz i trener Mirosław Drozd Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Najtrudniejsze były oczekiwania trenera, Twoje własne, czy jeszcze innych ludzi?

- Wszystkie oczekiwania się kumulowały i uciekł cały luz. Przed mistrzostwami w Melbourne trenowaliśmy nie na 100, tylko na 105 procent. Wtedy umieliśmy dać więcej niż mieliśmy, bo wtedy nic nam nie ciążyło. A rok później już były wielkie oczekiwania. Nie zgodzę się, że pracowałem na 90 procent, ale wiem, że na 105 procent rzeczywiście nie dałem rady. Uważam, że dawałem 99 procent. Jak widać, nie wystarczyło. Nawet na olimpijski finał, do którego zabrakło mi 0,8 s. Czyli na dystansie 1500 metrów tyle co nic.

Czułeś, że brak mistrza świata w olimpijskim finale to jest porażka?

- Tak. Ale teraz, patrząc wstecz, już tak nie uważam. Byłem wtedy zły na siebie, bo byłem przekonany, że mogę więcej. Teraz wiem, że to wszystko potoczyło się tak przez brak treningu głowy, która nie dorównała możliwościom ciała.

Podobno wariowałeś, aż 11 dni czekając w wiosce olimpijskiej na swój start.

- Nawet nie chodzi o ostatnie dni przed startem. Przed Melbourne miałem czystą kartę. Na mistrzostwach Europy w 2006 roku byłem szósty i to mnie wkurzyło. Postanowiłem pracować mocniej i po prostu zobaczyć, co to da. Dało złoto mistrzostw świata. I wtedy uwierzyłem, że na igrzyskach też mogę coś zdziałać. Na pewno mogłem, ale nie z takim podejściem, że niemal dzień w dzień mówiłem sobie: "Kurde, mam oczekiwania, a tu znów na treningu zrobiłem 98, a nie 105 procent - no tragedia!". A że trener podchodził do sprawy tak samo, że nie pomagał, to przygotowując się do igrzysk cały czas przegrywałem ze sobą. I w końcu stres był tak duży, złe nastawienie tak dominowało, że było ciężko wyjść z tego błędnego koła.

Psycholog byłby wtedy ważniejszy od dobrego sprzętu? Pamiętam, jak narzekaliście, że świat uciekł, że rywale mają kostiumy najnowszej generacji, a Wy nie.

- Szczerze mówiąc, to był rąbek u spódnicy. My też mieliśmy dostęp do strojów uważanych za najlepsze. Bez problemu pożyczyłem kostium Blueseventy, tylko nie mogłem pokazać marki. Ale miałem go. Jednak co z tego, skoro wcześniej go nie przetestowałem i chyba nie wiedziałem jak go używać. Odklejał mi się na każdym nawrocie, przy każdym odbiciu od ściany nabierał wody w dekolt. Do finału zabrakło mi 0,8 s, czyli długości łokcia. Gdyby nie ten strój, to pewnie bym wszedł. Jednak przede wszystkim gdybym był lepiej przygotowany, to i w niedopasowanym stroju nie zabrakłoby mi 0,8 s do finału. A gdyby moja głowa pracowała jak rok wcześniej, to myślę, że igrzyska skończyłbym na podium, a nie pierwszy za finałem.

Mówisz, że stroje to trochę temat zastępczy, a powiedz czy spotykając rywali na igrzyskach w Pekinie miałeś wrażenie, że podejrzanie się rozrośli? Pytam, bo znalazłem taką wypowiedź trenera Drozda: "Mówi się, że pływakom wstrzykiwane są komórki macierzyste, na przykład w triceps. Po takim zabiegu jest niesamowity przyrost masy mięśniowej. Podobno jeden zastrzyk kosztuje 30 tys. dolarów, a żeby był efekt, trzeba ich wstrzyknąć 15".

- To były teorie spiskowe dopasowane do tych nowych strojów, bo w nich pływało się szybciej, mając dużą muskulaturę. Faktem było to, że silniejsi zawodnicy - również z większą masą mięśniową - poprawiali się w ultrastrojach więcej, ponieważ ich pływalność znacznie się dzięki nim zwiększała. Bardzo możliwe, że niektórzy stosowali i stosują doping, ale żeby kogoś oskarżyć, trzeba mieć niezbity dowód, o który bardzo ciężko. Dlatego wolę nie otwierać tej puszki Pandory.

Ale rozumiem, że tu nie chodziło o doping, tylko o pokazanie, że inni stosują rozwiązania, na które nas nie stać. I że dlatego zaczynamy odstawać.

- Na moim dystansie masa mięśniowa nie jest potrzebna. I generalnie ja nigdy niczym się nie chciałem wspomagać. A już doping zupełnie nie wchodził w grę. To oszustwo, a ja nawet jak kiedyś grałem w gry komputerowe i miałem dostęp do kodów, to granie przestawało mnie jarać. Natomiast jeśli chodzi o kadrę, to w przygotowaniach mieliśmy różną suplementację. Oczywiście dozwoloną, nic wymyślnego, HMB [kwas 3-hydroksy-3-metylomasłowy], BCAA [aminokwasy rozgałęzione], tego typu rzeczy.

W Melbourne mieliście też coś, czego nie mieli rywale. O butle z tlenem zrobiła się afera - inne reprezentacje oskarżały Was o nieetyczne zachowanie.

- To było jeszcze wtedy dozwolone. Korzystaliśmy z tego tuż przed startami.

Jak to wyglądało i co dawało?

- To był pojemnik w postaci aerozolu, wyglądał jak większy lakier do włosów. Na twarz nakładało się maskę silikonową i wdychało się tlen.

Taki rodzaj inhalacji?

- Tak. Tego tlenu starczało na 400 może 500 metrów w przypadku mojego dystansu. Tak nam to wyliczono. Podobno na takim dystansie moja krew była lepiej natlenowana. Ale to pomagało głównie psychicznie. Nie jestem pewien czy to była realna pomoc. Byłem wtedy świetnie przygotowany fizycznie i mentalnie, więc pewnie i bez tego dałbym sobie radę.

Rywale podpytywali, co Ty właściwie robisz, widząc, jak tlen przyjmujesz?

- Nie pytali, ale trochę dziwnie patrzyli, gdy siedziałem w call roomie i tuż przed wyjściem na słupki coś wdychałem. Oni patrzyli, a ja się koncentrowałem na sobie, na tym co mam robić. W Melbourne byłem w życiowej formie. Możesz zapytać trenera Słomińskiego, jak my, grupa trenera Drozda, wtedy pracowaliśmy. Pamiętam, że nawet trener Słomiński zauważył naszą dobrą formę i nawet dał nas za przykład do motywacji swojej grupy.

Grant Hackett i Mateusz SawrymowiczGrant Hackett i Mateusz Sawrymowicz Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

A propos trenera Słomińskiego - po tym jak w 2010 roku wyjechałeś trenować do USA, stwierdził, że tam nie masz pokus, które miałeś w Polsce. O co chodziło?

- To raczej w Stanach było więcej pokus - surfing, dużo słońca, można było żyć tak, żeby omijać treningi. Natomiast kiedy jeszcze byłem w Polsce, to wydawało mi się, że wiem więcej niż faktycznie wiedziałem. Nigdy nie było tak, że zapijałem i zasypiałem na treningi. W tej naszej mocnej kadrze było dużo młodych, pewnych siebie sportowców. Albo bardziej znających swoją wartość niż pewnych siebie.

Momentami przeceniających tę swoją wartość?

- Bywało i tak. Zawodnicy tworzyli swoją grupę, a trenerzy swoją. I chcieli nad nami zapanować. Miałem taki czas, że poczułem trochę za duży wiatr w żaglach. Myślałem, że po prostu jestem bardzo dobry, a nie że zrobiłem to ciężką pracą. Czasami byłem zuchwały, za co oczywiście zapłaciłem swoją cenę.

Słyszałem, że Otylia i trener Słomiński potrafili porozumiewać się tylko przez sms-y nawet gdy siedzieli przy tym samym stoliku. Ty z trenerem Drozdem też miałeś aż takie napięcia?

- Sprawa Otylii i trenera Słomińskiego jest opisana w książce Otylii. Z tego co słyszałem, bo nie miałem jeszcze okazji jej przeczytać, więc trudno mi się do tej sprawy odnieść. U mnie trener chciał, żebym był posłuszny, natomiast ja chciałem, żeby on czasami wyluzował, i się ścieraliśmy. W końcu obwiniał mnie już nawet o to, że mam chore zatoki. Twierdził, że to mój problem i że zostawia mnie z tym. Wkurzał się, że ciągle dostaję antybiotyk i nie mogę wchodzić do wody. Nie rozumiał, gdy mówiłem, że problem jest nasz, wspólny, bo jestem jego zawodnikiem. Nie wierzył, że chcę trenować, a nie siedzieć w domu i chorować. Napięcie między nami było już za wysokie. Coś we mnie wtedy pękło i stwierdziłem, że taka współpraca nie ma sensu i odszedłem od trenera Drozda. Nie wyobrażałem sobie, żebym mógł w takiej atmosferze przełamywać swoje słabości.

Ale w Stanach wcale nie trafiłeś do trenerskiego brata-łaty. Przecież Dave Salo w pewnym momencie nawet Katince Hosszu powiedział, żeby dała sobie spokój z pływaniem i otworzyła salon kosmetyczny.

- Najważniejsze było to, że pojechałem do bardzo dobrej grupy. Trenowałem z mistrzem olimpijskim Melloulim i z innymi gwiazdami. Motywacja mi wróciła, zdrowie się poprawiło - zatoki odzywały się rzadziej i łagodniej - więc mogłem gonić rekordzistów i mistrzów świata. Nie byłem tam najlepszy, musiałem wypracować sobie pozycję, znów - jak kiedyś - chciałem pokazać, że też mnie stać na najlepsze wyniki, że też jestem dobry. A trener Salo faktycznie nie był takim szkoleniowcem, jakiego sobie wymarzyłem. Okazało się, że Mellouli, którego wyniki najbardziej mnie przekonały do wyjazdu do Los Angeles, wcześniej długo pracował z innym trenerem, a gdy Salo przejął grupę, to Mellouli zaczął mieć kłopoty. Moje wyniki też urosły najbardziej nie u Salo, tylko u jednej z jego asystentek - Catherine Vogt [obecnie Catherine Kase]. Po tych wszystkich problemach z Polski - z zatokami, z zerwaniem więzadła w kolanie - to ona pomogła mi zdobyć złoto ME w Szczecinie w 2011 roku. Ona doprowadziła też do olimpijskiego srebra na 10 km, na otwartym akwenie, Amerykankę Haley Anderson. Salo jest rewelacyjnym trenerem do żabki, ale poza tym według mnie potencjału wielu zawodników nie potrafi wykorzystać. Jego podejście do pracy było właśnie takie jak w przypadku Katinki. Miał bardzo dużo rewelacyjnych pływaków, więc miał zaplecze i jak komuś nie wychodziło, to nie przejmował się tak bardzo jak trenerzy w Polsce.

Jak ciężko Ty właściwie przez lata trenowałeś? Wiadomo, że pływak lekkiego życia nie ma, ale czy taki długodystansowy pracuje jeszcze dużo ciężej niż sprinter?

- Od razu było widać, że mam predyspozycje do zostania długodystansowcem i rzeczywiście trzeba było podjąć mordercze treningi, żeby nim zostać. Przygotowanie do 200 metrów też jest ciężkie, ale nie aż tak jak to, które mieliśmy ja do 1500 i Przemek Stańczyk do 800 m. My przez dziewięć miesięcy w roku chodziliśmy jak zombie. Nasz trening to była niemal ciągła orka z dwoma miesiącami pracy lżejszej, żebyśmy łapali świeżość na starty. Pływacy z krótszych dystansów mają więcej startów, więc trenują trochę inaczej. Mają lepiej pod wieloma względami, również zarobkowym. Skoro mogą częściej uzyskiwać rezultaty bliskie rekordom życiowym, to i mogą utrzymać wyższy poziom przez cały sezon startowy. Powiem ci, że chyba bym się nie zdecydował na to wszystko, gdybym wiedział, że będzie aż tak ciężko. Z trenerem Drozdem pływało się co najmniej osiem kilometrów na treningu. Czasami to było nawet 10 km. A treningi codziennie były dwa przez sześć dni tygodniu. Do tego dochodziła siłownia trzy razy w tygodniu i dwa-trzy razy ląd. Wycieńczenie, brak życia - powroty do domu około godziny 19:30-20.00, zjadanie kolacji i sił starczało już tylko na to, żeby się położyć spać i następnego dnia znów wstać trenować na 6 czy 7 rano - tak to wyglądało. Po igrzyskach w Rio uznałem, że dłużej nie dam rady. Chciałem żyć. Chciałem odkrywać to wszystko, czego wcześniej nie miałem możliwości poznać. Chciałem mieć coś więcej w swoim życiu niż tylko pływanie.

Co teraz robisz? Co u Ciebie słychać?

- Ostatnio, jak każdy, zmagam się z pandemią. Przez trudne do zrozumienia przepisy nie mogę pracować na basenie. Uczę pływać dorosłych na indywidualnych zajęciach, a że nie udaje się stworzyć z nich grupy, to nie ma dla nas miejsca. Przegrywamy z dzieciakami ze szkółek i z drużyną piłki wodnej.

Otylia Jędrzejczak i Mateusz SawrymowiczOtylia Jędrzejczak i Mateusz Sawrymowicz Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Potrafisz wytłumaczyć, dlaczego nasze pływanie poszło na dno?

- Nie powiedziałbym, że nasze pływanie poszło na dno, ale na pewno nie mamy takiej kadry jak kiedyś. Bardzo nam brakuje kogoś takiego jak Otylia. Ona była mocną lokomotywą. Ciągnęła wszystkie wagony. Po niej nikt z naszych pływaków nie zdobył olimpijskiego medalu. Kiedyś też było więcej zawodników, którzy chcieli pracować i mieć wynik, a dzisiaj każdy chce mieć bogate portfolio, atrakcyjne konto na Instagramie i fajny fanpejdż na Facebooku. Ambicje już nie są takie, jak były. Teraz jest też dla dzieciaków tak dużo różnych zajęć i rzeczy, które rozpraszają, że trudno nad nimi zapanować. Efekt jest taki, że są baseny, które pobudowano za naszych czasów i które dalej się buduje, już nie jest u nas biednie, ale - niestety - w naszym pływaniu jest dziś więcej sprzętu niż talentu. Albo raczej niż pracy i motywacji. Oczywiście mamy kilku megazawodników, jak Radek Kawęcki czy ostatnio bardzo szybki Marcin Cieślak, ale myślę, że trochę brakuje młodych, ambitnych dzieciaków. Takich, które chciałyby się poświęcić dla sportu jak my kiedyś i stać się najszybszymi na świecie.

Za szybko uwierzyliśmy, że mamy polską szkołę pływania? Jak zaczęliśmy się nią chwalić, to zaraz wszystko runęło.

- Nie przesadzajmy, że tak zaraz - parę ładnych lat się liczyliśmy.

Od 2004 roku i trzech olimpijskich medali Otylii do którego roku według Ciebie się liczyliśmy?

- Już od 2002 roku, od rekordu świata Otylii. A do kiedy? Myślę, że do 2012 roku.

Mówisz, że do 2012 roku, ale przecież bez medali były nie tylko igrzyska Londyn 2012, ale już także Pekin 2008.

- Ale wtedy kadra była liczna i silna, a teraz jest tylko kilku zawodników z najwyższej półki. Nie jesteśmy USA i nigdy nie będziemy, ale czasami mi przykro, że nie udało się utrzymać wypracowanych tradycji tak szybkiego polskiego pływania.

Mateusz Sawrymowicz na MŚ 2007Mateusz Sawrymowicz na MŚ 2007 Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Co Ty miałeś albo czego nie miałeś przed zdobyciem mistrzostwa świata?

- Było stypendium z miasta, było też z ministerstwa. Ale przyznawano je dopiero po wyniku, po miejscu w ósemce na najważniejszej, mistrzowskiej imprezie. Wcześniej nie miałem finansowania, więc i takie stypendium na rok było super. Ale zazdrościłem choćby Niemcom, którzy za bycie w olimpijskim finale dostawali finansowanie na kolejne cztery lata, żeby się mogli w spokoju przygotować do następnych igrzysk. Temat pieniędzy w polskim pływaniu to przykra sprawa. Zostawmy go.

Został nam jeden temat nie do pominięcia. Trochę się dziwię, że mówiąc o problemach, z jakich wyszedłeś w Stanach, nie wspomniałeś o mononukleozie. To było poważne, prawda?

- Tak, miałem bardzo ostry przebieg choroby. Wyłączyła mnie z mistrzostw Polski oraz mistrzostw świata w Rzymie w 2009 roku. Było mi bardzo przykro, ponieważ okres przed chorobą przepracowałem bardzo dobrze i liczyłem na dobre wyniki.

Na ile tamta choroba wyłączyła Cię z pływania?

- Nie mogłem nic robić przez trzy miesiące. Zero wchodzenia do basenu, zero wysiłku fizycznego. Uszkodzona przez wirus wątroba nie mogła dostawać żadnych obciążeń.

Czy w Twoim organizmie na zawsze został ślad po tamtej chorobie?

- Nie wiem, trzeba by było o to zapytać specjalistów.

Gdybyś był pływakiem z USA albo Australii, pewnie by to zbadali.

- Możliwe. Ale myślę, że choroba mnie nie zniszczyła. Odbudowałem się, chociaż droga powrotu do formy była długa i trudna. Poza tym wiem, że w Ameryce wielu zawodników mononukleozę przeszło i wrócili mocni. Tam mają tę chorobę rozpoznaną, jest dość popularna. U nas długo nie wiedziano co się ze mną dzieje. Byliśmy na obozie we Francji, w górach, stamtąd wróciliśmy do Polski i od razu zacząłem się źle czuć. Przez tydzień byłem wycieńczony - gorączka, bóle mięśni, wymioty itp. Myślałem, że to tylko po bardzo trudnym obozie. Ale było coraz gorzej. Trener już nie wiedział co robić, bo nie miałem apetytu, ciągle wymiotowałem i nawet chodzić było mi trudno. Zawieziono mnie więc do szpitala, lekarze badali mnie przez tydzień i nie wiedzieli co jest grane. W końcu ktoś wymyślił, że to może być mononukleoza. Sprawdzili to najprostszym badaniem krwi. Niepotrzebnie męczyłem się dwa tygodnie, ledwo przez ten czas żyłem. Jak mnie przenieśli do szpitala zakaźnego do Szczecina i dali lek ze sterydem, który był jedynym wyjściem, to po 30 godzinach poprawa była ogromna. Naprawdę mogłem przechodzić chorobę dużo łagodniej.

Czyli mogła Ci nie uszkodzić wątroby. I tu wracamy do pytania czy mononukleoza jednak nie obniżyła na zawsze Twoich możliwości.

- Tak, wątroba na pewno nie musiała zostać obciążona. Ona bardzo oberwała i przez to byłem w dużo gorszej formie. Być może doznałem trwałego uszkodzenia wątroby, być może to również spowodowało, że już nigdy nie udało mi się wrócić do najwyższej formy.

A nie byłeś zmuszany do treningów, kiedy miałeś pierwsze objawy mononukleozy?

- Aż takim tyranem trener nie był. No i nie miał powodu, żeby sądzić, że udaję. Najgorszy okres przygotowań był za nami, bardzo dobrze go przepracowałem i mieliśmy już schodzić z obciążeń.

Macie dziś kontakt? W ogóle relacje z ludźmi z czasów kariery przetrwały?

- Praktycznie tylko ta z Przemkiem Stańczykiem. Z innymi drogi się porozchodziły. Z powodu odległości. Każdy poszedł w swoją stronę i ma swoje nowe życie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.