Polak rzucił skoki po zagrywce Horngachera. "Takiego zawodnika chyba bym zabił"

Łukasz Jachimiak
- To była zagrywka Stefana Horngachera - mówi Krzysztof Biegun o tym, jak rzucił skoki w wieku 24 lat. Pięć lat wcześniej został sensacyjnym zwycięzcą i liderem Pucharu Świata. - Takiego zawodnika jakim byłem, to chyba bym zabił - zaskakuje. A jeszcze bardziej zaskakuje, przyznając się do bicia jednego z juniorów, których prowadzi w kadrze.

Krzysztof Biegun, urodzony w 1994 roku. Były skoczek, obecnie asystent trenera w kadrze juniorów i ekspert Eurosportu. Jego największe sukcesy to:

  • wygrany konkurs PŚ w Klingenthal na inaugurację sezonu 2013/2014,
  • wygrany konkurs LGP w Hakubie w 2013 roku,
  • wygrany konkurs drużynowy LGP w Wiśle w 2013 roku,
  • 2. miejsce w konkursie LGP w Niżnym Tagile w 2013 roku,
  • 5. miejsce w klasyfikacji generalnej LGP w 2013 roku
  • złoty medal MŚ juniorów 2014 w drużynie,
  • srebrny medal MŚ juniorów 2013 w drużynie,
  • złoty medal Uniwersjady 2013 indywidualnie,
  • złoty medal Uniwersjady 2013 w drużynie,
  • srebrny medal Uniwersjady 2013 indywidualnie.
Zobacz wideo Nowy sezon, nowe nadzieje. "Kubackiego stać na wszystko. To może być jego zima"

Łukasz Jachimiak: Rozmawiamy 24 listopada, równo osiem lat po twoim sensacyjnym zwycięstwie w Klingenthal na otwarcie olimpijskiego sezonu 2013/2014. I już wiem, że ty nie wiesz, że to był właśnie 24 listopada. Czyli nie zakreślasz tej daty na czerwono w swoim kalendarzu.

Krzysztof Biegun: Jak zadzwoniłeś i powiedziałeś, że to było 24 listopada, to aż sobie sprawdziłem, bo myślałem, że się pomyliłeś i że wygrałem 25 listopada. Ale nawet gdyby to był 25 listopada, to 25 listopada też bym nie zauważył, że mam jakąś rocznicę.

Wkurzasz się, kiedy przypomina ci się twój największy sukces, prawda? Michał Korościel, prowadząc studio Eurosportu, lubi do tego wracać, a ty zawsze wtedy wyglądasz tak, jakbyś się gotował ze złości.

- Kiedyś się naprawdę wkurzałem, a teraz to jaja sobie robię z Michała. My sobie lubimy podogadywać, jest między nami luz, są żarty.

Luzu to ci pewnie brakowało po tym sensacyjnym zwycięstwie? Miałeś 19 lat, drugi raz w życiu byłeś na Pucharze Świata i nagle zostałeś jego liderem, nagle wszyscy prosili cię, żebyś się wypowiedział, pokazywali cię we wszystkich telewizjach, mówiło o tobie co najmniej kilka milionów Polaków. Trudno było, co?

- Wiesz co, to się szybko zaczęło i szybko skończyło. Z jednej strony było bardzo fajnie, a z drugiej bardzo nudno i męcząco. I jeszcze dziwnie. Najdziwniej, jak słuchałem o sobie i myślałem, że przecież to, co słyszę, nigdy prawdą nie było, nie jest i nie będzie.

Co takiego o sobie słyszałeś?

- Na przykład w którejś stacji radiowej moja nauczycielka mówiła, że byłem świetnym uczniem. Takim superpilnym. I że matematyki się bardzo dobrze uczyłem. A ja z matmy ledwo maturę zdałem! To moja nauczycielka z podstawówki się wypowiadała, a w podstawówce z matmy byłem chyba jeszcze gorszy. Nie wiem, czy chociaż jedno zadanie sam rozwiązałem.

Dziwiło cię, że za sukces dostajesz laurki? I pewnie również to, że z jednej strony chciano cię zagłaskać, a z drugiej oczekiwano, że zostaniesz drugim Adamem Małyszem?

- Może nawet nie do końca. Sam bardziej na siebie nałożyłem presję. Nie czułem, że inni chcą ode mnie już tylko fajerwerków.

Niby nie chcieli, niby mówili, że masz się skupić na Uniwersjadzie i na mistrzostwach świata juniorów, ale jednak siłą rzeczy program musieli ci zmienić i tydzień po zwycięstwie w Klingenthal jechałeś do Kuusamo, dokąd pierwotnie nie miałeś jechać.

- Miałem tam nie jechać, tam zawsze wiało, tam były wypadki, jak choćby salto w powietrzu Thomasa Morgensterna. Ale ja się wcale tego nie bałem. Salta to się wszędzie kręci, to się po prostu zdarza. Ja na szczęście zawsze z upadków wychodziłem bez szwanku, więc pod tym względem byłem spokojny. Bardziej myślałem o tym, co się mówiło o Kuusamo i o formie - że jak skaczesz dobrze, to tam możesz formę zgubić, możesz się rozregulować i przez pół sezonu się męczyć. Dlatego jadąc do Kuusamo, myślałem sobie tak: "Jezu, a co jak mi nie wyjdzie?". W tydzień bardzo wzrosła presja. Tak, że bałem się porażki i tego, że mnie za nią zjedzą. Jechałem jako lider, a byłem chłopakiem nieprzyzwyczajonym do Pucharu Świata. Nie byłem na tyle przygotowany, żeby nosić koszulkę lidera. Bałem się, że w tydzień przejdę historię from hero to zero.

18. miejsce dało ci ulgę?

- No pewnie! Bardzo byłem zadowolony. Zeszło ze mnie ciśnienie. Dla mnie takie miejsce to był naprawdę duży sukces. Mimo że tydzień wcześniej wygrałem.

Tym 18. miejscem obroniłeś plastron lidera PŚ. Pamiętasz, że w dziwnych okolicznościach?

- Coś faktycznie było.

Przez błąd w wyliczeniach pierwotnie plastron dano Marinusowi Krausowi.

- A, tak! Ale musiałeś mi przypomnieć, więc - jak widzisz - wcale się tym nie wkurzyłem. Już pamiętam, że śmiałem się z tego zamieszania.

Masz ten plastron? Zachowałeś go na pamiątkę?

- Gdzieś mam. W szafie leży.

Między zdobyciem a obroną plastronu lidera wróciłeś do Polski na pogrzeb babci.

- Babcia zmarła w piątek, a ja się dowiedziałem dopiero w niedzielę. Rodzice postanowili mi wcześniej nie mówić, żebym spokojnie startował. Po tym, jak wygrałem, była dekoracja i konferencja, a dopiero po wszystkim przyszedłem do auta do Łukasza Kruczka, który ze mną został, gdy reszta chłopaków pojechała do hotelu. I jak wsiadłem do auta, to porozmawiałem z mamą. Usłyszałem, że wszystko fajnie, że się bardzo cieszą, ale jutro muszę wysiąść w Nysie, bo będzie pogrzeb babci. Szok. Jak to? Babcia miała 85 lat i nie miała żadnej kartoteki w ośrodku zdrowia. Przeżyła dwie wojny, a jak była w szpitalu, to jedynie u kogoś w odwiedzinach. Aż pewnego razu babcia spadła ze schodów, uszkodziła nogę, trafiła do szpitala i przy okazji wykryto u niej siedem różnych chorób. W rok od tego momentu zmarła. Dokąd nie wiedziała, że choruje, to była naprawdę megasprawna. Nawet czytała bez okularów.

Skoki oglądała?

- Tak, interesowała się. Nie miałem babci blisko, bo z Gilowic do Nysy jest 250 kilometrów. Ale zawsze jak się widzieliśmy, to o skoki mnie pytała. Wiedziała, że one mnie cieszą, dlatego zawsze od niej słyszałem: "No i co tam, skocek?". A jak wygrałem jakieś zawody, to i stówkę rzuciła. Strasznie dziwnie było tak nagle znaleźć się na huśtawce emocji. Niby wiedziałem, że już z babcią nie jest kolorowo, ale jak mama powiedziała, że ona zmarła, to pod tą skocznią w Klingenthal w sekundę przeszedłem z euforii do pogrzebowej atmosfery. Ale oczywiście to nie jest tak, że historia z babcią wpłynęła na moje późniejsze skoki.

Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl

Jak ktoś popatrzy na twoje wyniki z tamtego sezonu, to, bazując tylko na Pucharze Świata, powie, że po zwycięstwie w Klingenthal szału nie było - miałeś jeszcze tylko osiem startów, najwyżej byłeś na 15. miejscu. Z drugiej strony na imprezach docelowych się spisałeś - z Uniwersjady przywiozłeś dwa złota i srebro, a z MŚ juniorów - złoto. Trochę nazwisk dziś znanych znalazło się wtedy za tobą. To jakoś pociesza?

- Na MŚ juniorów daleko za mną byli Daniel Andre Tande [14. miejsce - red.] i Ryoyu Kobayashi [40.]. Rok wcześniej w Libercu rywalizowało się z Andreasem Wellingerem, z Johanem Andre Forfangiem.

Też z Karlem Geigerem i Stefanem Kraftem. A na Uniwersjadzie byłeś lepszy choćby od Daniela Hubera i Junshiro Kobayashiego.

- Śmiać mi się chce z tego, że wtedy oni jeździli po tych zawodach i nikt ich za bardzo nie znał. Oni bardziej patrzyli na mnie, na nas, Polaków. A dziś oni mnie kompletnie nie znają, a ja ich podziwiam. Niestety, w polskich skokach tak jest, że wielu ludzi odpada.

Wrócimy do tego odpadania. Ale jeszcze zostańmy w najlepszym dla ciebie okresie. Chwilę po zwycięstwie w Klingenthal dodzwoniłem się do dyrektora sportowego PZN-u Marka Siderka. Usłyszałem od niego, że zostało 75 dni do igrzysk w Soczi i 1538 dni do igrzysk w Pjongczangu i że ty, jako nasza nowa rewelacja, szczyt formy masz osiągnąć właśnie za te 1538 dni.

- Ha, ha! Mi tego pan Marek nie liczył. I bardzo dobrze. Ale na pewno teraz też wie, ile dni zostało do igrzysk w Pekinie i ile do następnych, w 2026 roku. Na pewno my wszyscy mamy też już nadzieje i na te igrzyska, i na kolejne. W Polsce mamy tendencję do pompowania.

A jak reagowałeś, słysząc, że po małyszomanii będziemy mieli w kraju biegunkę?

- Śmiałem się z tego. Serio, zawsze miałem do siebie dystans.

Zawsze? Widziałem najnowszy odcinek eurosportowych "Zimnych drani" i historię z Joanną Krupą.

- A wiesz, że dopiero co to obejrzałem! Bronię się strasznie przed tym programem, bo twierdzę, że nie za bardzo się do niego nadaję. Tam trzeba być wygadanym i umieć szybko przyżartować. Ja się lepiej czuję w studiu, gdzie spokojnie mogę powiedzieć coś ze swojego doświadczenia. No ale wcisnęli mnie do tych "Zimnych drani" i teraz ze strachem oglądałem, jak to wyszło. Na szczęście nie jest źle, bo więcej ode mnie gadał Kuba Kot.

Ale anegdotę o Joannie Krupie spuentowałeś świetnie.

- Taka prawda: myślałem sobie, że jak podejdę i poproszę ją o wspólne zdjęcie, to mnie wszyscy wyśmieją, a później się okazało, że wszyscy mają z nią fotki, tylko nie ja.

Masz więcej takich historii?

- Mam o Robercie Kubicy. Jak go spotkaliśmy z Piotrkiem Żyłą.

Dawaj!

- Lecieliśmy na Turniej Czterech Skoczni. Z Krakowa. Przyjechaliśmy najwcześniej z całej kadry, odprawiliśmy się i przelecieliśmy do gejta. Przelecieliśmy, bo błyskawicznie tam dotarliśmy - jak to z Piotrkiem, bo on tak chodzi, że głowę bierze w dół i pędzi, żeby jak najszybciej ludzi minąć. Ale jak tak pędziliśmy, to miałem wrażenie, że mijamy Roberta Kubicę. Przeszliśmy, siedliśmy, a ja o tym ciągle myślałem i postanowiłem, że się pokręcę i poszukam tego Roberta, żeby się przekonać czy to naprawdę on. Znalazłem, patrzę i mówię sobie: "No Robert Kubica, jak byk on!". Lecę do Piotrka, mówię, że Robert Kubica tu siedzi. A Pieter się śmieje: "Co ty gadasz, gdzie?". "Pieter, chłopie, pół metra od niego przed chwilą byłeś, tylko tak się spieszyłeś, żeś nie zauważył!". Na to Piotrek: "Dobra, to wracamy się!". Ja patrzę, a on od razu Roberta namierzył i idzie się witać. "Siemasz Robert! Co tam, jak tam? Gdzie lecisz? Co słychać?". Patrzę i myślę, skąd się znają. Bo Robert też: "Cześć, cześć, gdzie lecicie, jak tam?". Ja tylko słuchałem, jak rozmawiają, grzecznie Roberta poprosiłem o zdjęcie, a jak poszliśmy, to pytam: "Ty Pieter, a skąd wy się tak znacie?". A Pieter na to: "Przecież ja go pierwszy raz w życiu widziałem!". Nieźle! Podbił do niego, jak do starego kumpla.

Ty pewnie dobrze znasz Tomasza Adamka?

- Właśnie nie. To jest dobry kolega mojego wujka. Z jednego podwórka są, płot w płot się wychowywali. Ale cały mój kontakt z Adamkiem był taki, że kiedyś się z nim przywitałem, korzystając z tego, że sobie stoją z wujkiem pod kościołem i gadają. Adamek wyjechał do Ameryki, walczyć tam i mieszkać, jak ja jeszcze byłem bardzo młody. Bardzo rzadko do Gilowic przyjeżdżał. A jak już przyjeżdżał, to się go nie widywało, spędzał czas z rodziną. Jako dzieciak widziałem go często. Zawsze w kościele. Miał swoje stałe miejsce, z przodu.

W "Ciosie", klubie Adamka, nigdy nie trenowałeś?

- Klub był dobry, miał osiągnięcia. Kolega z mojego rocznika tam poszedł i doszedł do mistrzostwa Polski. Ale mnie nigdy do boksu nie ciągnęło. Ja się nawet nigdy w życiu z nikim poważniej nie pobiłem. Raz kolega załatwił bokserskie rękawice i założyliśmy je, żeby się trochę pobawić. Efekt był taki, że uderzył mnie naprawdę lekko, od niechcenia, a mi się od razu farba z nosa puściła. I tyle było z walki.

Czyli delikatny z ciebie chłopak?

- Nie, tylko nos mam delikatny! Jak dostanę w nos, to zaraz krew mi leci. Jak mnie piłka trafiła, to też od razu krew się lała. Dlatego bokserem na pewno nie mógłbym zostać.

Okej, masz delikatny nos i stalowe nerwy. Bo gdybyś nie miał mocnej psychiki, to chyba nie zadebiutowałbyś w Pucharze Świata startem na skoczni mamuciej?

- Bałem to ja się tydzień wcześniej na Pucharze Kontynentalnym w Iron Mountain, bo tam jest strasznie, szczególnie jak wieje. Nigdzie gorzej być nie może, tam się serio najadłem strachu. A w Oberstdorfie to już czułem tylko lekki respekt. Ale z takiej szansy nikt by nie zrezygnował. Każdy skoczek marzy o lotach. Natomiast psychiki to ja na pewno nie mam mocnej. Na bank!

Dlaczego tak mówisz?

- Bo znam siebie. Jestem bardzo nerwowy. Po pierwsze: drobne rzeczy potrafią mnie bardzo szybko wyprowadzić z równowagi. A po drugie: szybko się zniechęcam.

Czyli trener Sławomir Hankus mówił prawdę, kiedy po twoim zwycięstwie w Klingenthal opowiadał mi, że mniej więcej co dwa tygodnie przychodziłeś do niego, mówiąc, że postanowiłeś oddać sprzęt do magazynu szkoły w Szczyrku i kończysz ze skokami.

- Wiesz co, jakbym miał takiego zawodnika, to chyba bym go zabił!

Ha, ha!

- Serio! Pamiętam tamten okres. Dziwię się, że Sławek ze mną wytrzymywał. To było tak, że przyszedł do nas do szkoły Olek Zniszczoł i był w kadrze. Przyszedł Tomek Byrt i był w kadrze. Ja robiłem coraz więcej, żeby też się dostać do kadry, ale coraz bardziej mi nie wychodziło. I przez to rosła we mnie frustracja. Ale to jest tak, że trener młodych obserwuje i nawet jak komuś nie wychodzi, to potencjał widzi. Ja już byłem dla trenera nieznośny, a on to wytrzymał. Mówię szczerze - nie wiem czy na jego miejscu nerwy by mi nie puściły. Mogłoby dojść do rękoczynów, gdybym miał takiego zawodnika, jakim sam byłem. Po latach wiem, że Sławek miał anielską cierpliwość.

Ale może uspokójmy skoczków z kadry juniorów, z którymi pracujesz - nikogo nie będziesz bił, prawda?

- Już biłem.

Co?

- Biłem Habdasa.

Mam to napisać?

- Możesz. Do dziś się z tego śmiejemy. Przecież jak on miał 15 lat, to jego się nie dało normalnie upilnować. Tyle energii w nim było, że masakra. Czasem trzeba było użyć trochę siły, trzeba było go lekko przydusić.

Jak się odnajdujesz w roli trenera?

- Nie mi oceniać, jak się odnajduję. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo lubię tę pracę. Tak bardzo, że nie umiem wziąć wolnego. Jestem z tymi ludźmi zżyty.

Właśnie o to pytam.

- Cieszy mnie, jak jest dobrze, a jak jest źle, to mnie martwi. Staram się mieć dobry kontakt z zawodnikami, ale też nie pozwalam im, żeby mi weszli na głowę. Staram się być dla nich takim trenerem, jakiego zawsze chciałem mieć.

Miałeś takiego trenera, o którym powiedziałbyś "top"?

- Ogólnie miałem szczęście do trenerów. Zawsze trafiałem na dobrych. Od dziecka aż do kadry. Przekonałem się, że trener to taki człowiek, który nie tylko da ci wskazówki, co masz robić i czego nie robić, tylko że to też ktoś, z kim można normalnie porozmawiać. Ja się potrafiłem bardziej otworzyć przed trenerem niż przed rodzicami. Jak się spędza razem mnóstwo czasu, jak się jedzie autem 10 czy 15 godzin, to nie da się gadać tylko o skokach. Porusza się różne tematy.

Poruszmy temat igrzysk w Soczi. Marzyły ci się? Zacząłeś olimpijski sezon najlepiej jak się dało. Ale szansy nie dostałeś.

- Marzyłem, jasne. A nawet sobie myślałem, że po takim starcie, to naprawdę nie wypada tam nie jechać. Niestety, nie udało się i przez to sezon mi się posypał.

Miałeś pecha o tyle, że trener Kruczek miał wtedy naprawdę z kogo wybierać. Poza tobą Puchar Świata wygrał Jan Ziobro, regularnie dużo punktów zdobywał Maciej Kot, życiowe wyniki wyskakiwał Klemens Murańka, na niezłym poziomie stabilizował się Dawid Kubacki.

- Tak było. Rywalizowaliśmy mocno. Do końca miałem nadzieję, w ostatnich startach byłem 20. w Wiśle i 15. w Zakopanem. I po tych konkursach trener Kruczek zdecydował.

Też spaliłeś koszulkę z napisem "Soczi 2014", jak Klimek Murańka?

- Nie. No co ty. Wziąłem to na klatę! Było mi strasznie smutno. Ale pomyślałem, że może pojadę na następne igrzyska. Nie sądziłem, że wszystko się ułoży tak, jak się ułożyło.

A dlaczego tak się ułożyło? Masz 27 lat, już od trzech nie jesteś skoczkiem. Dlaczego nie zrobiłeś tak dużej kariery, na jaką na pewno miałeś potencjał?

- Jeszcze kilka lat po 2014 roku skakałem na poziomie kadry. Ale jak przyszedł do Polski Stefan Horngacher, to zabrakło motywacji. Wtedy całe zaplecze nam się posypało, jeśli chodzi o poziom. Do tego doszedł brak pieniędzy. Nie miałem wyników, nie miałem sponsora. My wtedy mieliśmy nawet taki Puchar Kontynentalny w Polsce, na którym nikt z nas, 12 czy 13 startujących, nie potrafił wejść do drugiej serii. W takich sytuacjach przychodzą do głowy myśli, że to wszystko już po prostu nie ma sensu.

Wtedy, gdy kadra A z Horngacherem święciła triumfy, ty zacząłeś pracować jako dostawca pizzy i jako kierowca? I próbowałeś łączyć to ze skakaniem?

- Kiedy dokładnie Horngacher do nas przyszedł?

Wiosną 2016 roku.

- To na pewno nie tak od razu poszedłem do pracy. Chyba jesienią w 2017 roku zacząłem dorabiać, jako dostawca pizzy. A jak mnie odsunięto od kadry, to wyjechałem na dwa miesiące w trasę.

I naprawdę potrafiłeś bez przerwy prowadzić auto przez 46 godzin?

- Tak, raz mi się aż tyle zdarzyło. To było 46 godzin z 40-minutową drzemką w środku. A kilka razy dobijałem do 40 godzin.

Ile energetyków wtedy w siebie wlewałeś?

- Nie piłem ich. Parzyłem sobie kawę. Piłem gorącą, zimną - bez różnicy. A przede wszystkim robiłem sobie koncerty disco-polo. Do dziś mam playlistę na Spotify - to jest 300 piosenek. Oczywiście wszystkie znam na pamięć. Śpiewanie mi pomagało. Energetyk doładowałby mnie na chwilę i bym zaraz zgasł.

A po disco-polo nie gasłeś?

- Też było ciężko. Kiedyś we Francji się zatrzymałem, bo mi się wydawało, że policjant macha mi lizakiem. Okazało się, że to na gałęzi wisiała foliowa torba. Miałem zwidy. Musiałem mieć, skoro jeździłem aż tak, że potrafiłem zrobić 4 tysiące kilometrów z przerwami praktycznie tylko na tankowanie. To był kurs po Polsce, zbiórka ludzi, jazda do Francji, z Francji do Włoch, stamtąd do Polski, a w Polsce znowu rundka, żeby wszystkich porozwozić do domów.

Czyli te Twoje śpiewy musieli wytrzymywać pasażerowie?

- Nie, koncerty dawałem samemu sobie. To było kiedy jeździłem małym dostawczakiem. Jak z ludźmi jeździłem, to było fajniej. Przeważnie wyruszałem w piątek po treningu, objeżdżałem Francję i Włochy, wracałem do domu w niedzielę wieczorem i w poniedziałek szedłem na trening. Z ludźmi jeździłem z lotniska do hoteli albo woziłem ich na narty. Miałem między kursami 2-3 godziny, żeby się zdrzemnąć na kanapie w busie. A to już jest dużo.

Ty naprawdę mimo takiego trybu życia robiłeś rekordy życiowe w testach mocy?

- Tak było. Trener Maciek Maciusiak się śmiał, jak to jest możliwe. On dobrze wiedział, gdzie jeżdżę. Dzwoniłem do niego, pokazywałem mu zdjęcia, wiedział, że w nocy w niedzielę wróciłem, a w poniedziałek rano przyjeżdżałem na test i biłem swoje rekordy. Ale wiadomo, że tak się nie da funkcjonować na dłuższą metę. Jakiś czas mi to nawet służyło, bo ja uwielbiam prowadzić auto. To mnie odpręża. Zawsze będę to lubił. A jeszcze bardziej lubię poznawać nowe miejsca. Rajcowało mnie, że gdzieś byłem, coś zobaczyłem. Jako skoczek jeździłem tylko z hotelu na skocznię i z powrotem. No a tych ludzi sobie z przyjemnością woziłem do pięknych miejscowości na poziomie 2,5-3 tys. metrów nad poziomem morza. Na przykład pod Mont Blanc.

W 2018 roku pojechałeś najpierw na Letnie Grand Prix do Hakuby, a później nad polskie morze, żeby wszystko przemyśleć i tam zdecydowałeś, że to koniec skakania. Dlaczego ty skończyłeś, a Andrzej Stękała został, przetrwał i dziś jest jednym z naszych najlepszych zawodników?

- Tamtego naszego wyjazdu do Hakuby nie rozumiem do dziś. Podejrzewam, że to była zagrywka Stefana Horngachera.

Ty i Stękała byliście jedynymi Polakami, którzy tam polecieli.

- Miesiąc wcześniej dostałem propozycję pracy w roli trenera. Powtarzałem, że nie chcę tam jechać. Ale słyszałem, że bilety są już kupione i w końcu się zgodziłem. Podejrzewam, że Horngacher chciał nas tym wyjazdem uświadomić, na jakim poziomie z Andrzejem jesteśmy i co my w ogóle robimy. Maciek Maciusiak mimo wszystko sobie Andrzeja nie odpuścił. W jego przypadku Maciek wiedział, że coś jeszcze może ugrać, na przekór Stefanowi. Ale ze mną już było wiadomo, że dłużej nie poskaczę, bo mam propozycję bycia trenerem w Śląsko-Beskidzkim Związku Narciarskim. To była propozycja od kogoś z kadry, pewna.

Od Adama Małysza?

- Nie chcę mówić o kogo. Pewna. Nie rozumiałem, po co mnie wysyłali do Japonii. Myślę, że byłem głupi, że się zgodziłem tam jechać. Chociaż, z drugiej strony, co mi szkodziło jechać do Japonii. Polski Związek Narciarski za to nie płacił, koszt był po stronie organizatora.

Wiesz, że tuż przed twoim skokiem na szczyt największy wówczas Gregor Schlierenzauer typował, że możesz być rewelacją sezonu?

- No pewnie, że wiem. Trudno, żeby mi ludzie nie podesłali tego wywiadu. Czytałem i się dziwiłem, że Schlierenzauer mnie w ogóle zna.

Przedstawiłeś się wtedy wszystkim. Latem wygrałeś konkurs w Hakubie, pokonując Simona Ammanna. Byłeś piąty w całym cyklu. Miałeś swoje pięć minut.

- Miałem. I to było bardzo miłe.

Tu można przeczytać wszystkie rozmowy z cyku "nieDawny Mistrz"

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.