Monika Pyrek, urodzona w 1980 roku. Świetna lekkoatletka, tyczkarka. Jej największe sukcesy to:
Monika Pyrek: Zaraz po podjęciu decyzji o zakończeniu kariery myślałam, że nigdy więcej nie będę chciała skoczyć. Gdy padały pytania czy tęsknię i czy oddałam jakiś skok, to się dziwiłam. Ale niedawno Adaś Małysz zadał mi to pytanie. Bo jego pytają, czy zdarzyło mu się skoczyć po karierze i on chciał wiedzieć, jak jest u mnie.
- Trzymam sportową wagę, to prawda.
- Tak, zdarza mi się.
- No właśnie już nie za wysoko! Daję się czasem namówić dzieciom, bo prowadzę Uczniowski Klub Sportowy. Co prawda prowadzę jako organizator, a nie jako trener, ale zdarza mi się przychodzić na treningi i podpowiadać młodym tyczkarkom i tyczkarzom, co i jak powinni zrobić. Pewnego dnia mówiłam do nich i widziałam, że nie rozumieją. Postanowiłam więc pokazać. Poszłam bez rozgrzewki, w jeansach! Technicznie wszystko było dobrze. Spodobało mi się tak, że w następnym skoku skusiłam się nawet na troszkę dłuższy rozbieg. Wydawało mi się, że pędzę jak za dawnych lat. Poprosiłam męża, żeby mi to nagrał.
- Ha, ha, ha, no jednak, niestety, nie. Linia lotu bardzo poprawna, technika bardzo poprawna, ale dynamiki za grosz!
- Oj nie, nie dałabym rady. Dziewczyny przeskakują 4 metry, a na tyle musiałabym już sporo potrenować. Może 3,5 metra udałoby mi się skoczyć.
- Mniej więcej tak. Albo na poziomie weteranki. Przychodzą propozycje startów w takich mistrzostwach, ale na razie nie korzystam.
- W Pekinie byłam najlepiej przygotowana. Skoczyłam tam 4,70 m, a 4,80 - 4,85 to były wysokości, które regularnie pokonywałam na treningach. Szkoda. Ale kończąc karierę, czułam się sportowcem spełnionym. Nie byłam rozgoryczona, że nie zdobyłam olimpijskiego medalu. Miałam poczucie, że zrobiłam swoje. Teraz, po latach, ludzie często się mylą i przedstawiają mnie jako mistrzynię olimpijską. To z jednej strony miłe, że kojarzą mnie z sukcesem, a z drugiej strony zawsze prostuję. No, niestety, nie mam takiego tytułu. Tylko nie wiem, czy on by cokolwiek zmienił w moim życiu. Nie mam pojęcia czy olimpijskie złoto dawałoby mi szansę na inny rozwój po karierze. Wydaje mi się, że robię to, co jest dla mnie optymalne. Realizuję się w byciu w dalszym ciągu przy sporcie. Nie czuję takiego niedosytu, że gdybym miała ten złoty medal, to pojawiłaby się odskocznia, która wyniosłaby mnie wyżej.
- Jelena zdominowała naszą konkurencję, więc faktycznie złoto było dla niej jakby zarezerwowane. To było trudne. Z drugiej strony dzięki niej nasza konkurencja stała się szalenie atrakcyjna. Był czas, że na mityngach chętniej robiono skok o tyczce kobiet niż mężczyzn. Bardzo nas z Anią dotykało to, że Jelena w wywiadach mówiła, że nie ma z kim rywalizować i że rywalek nie potrzebuje, że walczy ze sobą. Z jednej strony ciągnęła nas wszystkie w górę i wyciągnęła dyscyplinę na wysoki poziom rozpoznawalności, ale z drugiej - czułyśmy się przez nią może nie aż lekceważone, ale na pewno niedoceniane.
- Bo to jest w sumie fajna dziewczyna! Miałam okazję z nią trenować i wtedy trochę się poznałyśmy. Potańczyć faktycznie też nam się zdarzyło.
- Hmm, Michaelem Jacksonem na parkiecie nie była. Zresztą, ja też nie. Na pewno popularnością bardzo by zwiększyła swoje szanse. Pudzian i Łukasz Kadziewicz doszli do finału, a nie wiem czy tylko umiejętnościami tanecznymi, czy bardziej popularnością. W każdym razie Jelena jest teraz w jury jakiegoś telewizyjnego show. Ale nie wiem dokładnie o co w programie chodzi. Mój rosyjski jest za słaby.
- Ha, ha, ha! No rzeczywiście!
- Od lat przyjaźnię się z Fabianą Murer z Brazylii. Z Anią Rogowską jest tak, że kiedyś rywalizowałyśmy, a teraz nasza relacja jest na zupełnie innym poziomie. Często się do niej śmieję, że zawsze musiała być lepsza, zawsze! [Rogowska zdobyła złoto MŚ 2009, a Pyrek srebro, Rogowska była trzecia, a Pyrek czwarta na igrzyskach Ateny 2004] Nawet pod tym względem, że ja mam dwóch synów i ona też ma dwóch synów, ale ona ma dwóch naraz [jest mamą bliźniąt]! Po "Tańcu z gwiazdami" bardzo blisko się przyjaźnimy z Kamilą Drezno, choreografką, a w kontakcie jestem z moim tanecznym partnerem Robertem Rowińskim oraz z Janją Lesar i Krzyśkiem Hulbojem, którzy mi pomagali w półfinale, gdy Robert się rozchorował.
- Ostatnio nie mamy kontaktu i strasznie żałuję, bo przeżyliśmy mnóstwo ciekawych historii. Oboje z Andrzejem w trakcie pobytu w Warszawie mieszkaliśmy w hotelu i gdy żona Andrzeja musiała wracać do USA, to poprosiła mnie i Kamilę Drezno, żebyśmy raz na jakiś czas Andrzeja zabrały gdzieś na obiad czy kolację, żeby nie siedział sam w pokoju hotelowym. No to go zabrałyśmy w jeden wieczór i wtedy zrobiono nam zdjęcia, a później w pewnej gazecie ja i Kamila miałyśmy czarne paski na oczach i przedstawiono nas jako dziewczyny Go³oty, ha, ha, ha!
- Oczywiście najwięcej zaprosiłam sportowców. Uważam, że w całej przygodzie ze sportem największą wartością była możliwość poznawania wielu ludzi. I cieszę się, że znajomości trwają. W sporcie jest tak, że możesz z kimś nie rozmawiać przez 10 lat, a zadzwonisz do niego w potrzebie i on ci pomoże. Bardzo to sobie cenię. Z Otylią Jędrzejczak, z Marcinem Gortatem i z Arturem Siódmiakiem wszyscy mamy swoje fundacje i wszyscy się dzielimy wiedzą, wszyscy się wspieramy. Myślę, że sport po prostu nas ukształtował na zasadach fair play.
- Podczas audycji z profesorem Bralczykiem myślałam, że zejdę na zawał. Stresowałam się już przed, a jeszcze gorzej się zrobiło, gdy na samym początku popełniłam gafę. Powiedziałam, że przyszłam szybciej, a on mnie od razu zaczął strofować. "Ale wcześniej czy szybciej? Pani tu szybko szła czy pani przyszła wcześniej, żeby zdążyć na czas?" - usłyszałam od profesora. Pomyślałam sobie: "O w mordę! Od razu policzek na dzień dobry", ha, ha, ha! Oczywiście jest mi głupio, gdy popełniam błędy, ale to też jest zawsze cenne, bo się uczę. Ostatnio po podcaście z Darią Abramowicz [to psycholog sportu, pracuje m.in. z Igą Świątek] ktoś mi na Twitterze zwrócił uwagę, że w pewnych zdaniach zamiast "ilość" powinnam powiedzieć "liczba". W pierwszej chwili mówię: "o kurczę, ale czepialstwo". Ale później pomyślałam, że przecież ja właściwie nie wiem, kiedy się mówi "ilość", a kiedy "liczba", więc ja to sprawdzę. I rzeczywiście ten ktoś miał rację.
- Uczyć się zawsze lubiłam i to mi się nie zmieni. Z tego powodu często zadaję naiwne pytania. I to po 500 razy! Mój mąż ma mnie dosyć, gdy w dalszym ciągu nie rozumiem czym jest VAT, choć przecież prowadzę fundację! A co do moich audycji, to wielki stres miałam jeszcze po takiej, która była super, ale po której zadzwonił do mnie menedżer rozmówcy i powiedział, że ta osoba się nie zgadza na publikację.
- Tak mi się wydaje. Nazwiska oczywiście nie podam, skoro ta osoba się wycofała. A najprzyjemniejsze były rozmowy ze sportowcami. Bo odkrywałam w nich siebie. Na przykład Sławek Szmal opowiadał mi, że jest mistrzem świata we wszystkim. Nawet w myciu okien, bo wtedy patyczkiem do uszu wyciąga brud ze wszystkich kącików. No jakbym siebie widziała!
- Do bólu! Bardzo miło wspominam też audycję z Anią Rogowską. Setną, jubileuszową, tak to sobie specjalnie zaplanowałam i było mi bardzo miło, że się zgodziła. A spoza sportu super była rozmowa z Wojciechem Mecwaldowskim, z Krystyną Czubówną, z Olkiem Dobą. Dużo było takich, które żal mi było ciąć, bo nie wiedziałam, z jakiej części nagrania rezygnować.
- Po prostu skończyła mi się umowa i nie została przedłużona. Byłam przygotowywana do zmiany formatu. Ale w radiu zmienił się prezes, zmienił się naczelny i niby byliśmy umówieni na rozmowy, ale żadna ze stron nie napierała. Fundacja zaczęła mi funkcjonować bardzo dobrze i temat radia się rozmył. Żałuję, bo to była superprzygoda.
- Nigdy z góry nie mówię nie. Uważam, że zawsze trzeba porozmawiać i dać szansę projektowi. Ale teraz mam dwójkę dzieci, a wtedy było jedno, więc teraz zorganizowanie wszystkiego byłoby dwa razy trudniejsze.
- Nie dostałam oficjalnej propozycji, ale kancelaria premiera szukała ze mną kontaktu. Dzwoniono do firmy, w której pracowałam i pytano o numer do mnie.
- Oczywiście miło mi, że zauważono moją wiedzę i to, co robię w działaniach fundacyjnych. Ale do momentu, w którym ta propozycja nie padnie, nie chciałam się zastanawiać, co zrobić. A że w końcu wcale tej propozycji nie było, to nie musiałam wszystkiego rozważać.
- Tak. Są sportsmenki, które po urodzeniu dziecka wracają i dla mnie są arcymistrzyniami. Ja nie byłabym w stanie tego zrobić. Wiele razy sobie wyobrażałam, że mam dziecko, jestem na mistrzostwach świata i jutro mam finał, a dzwoni mama, która się opiekuje moim dzieckiem i mówi, że ono ma gorączkę. Nie wiem czy potrafiłabym się skoncentrować na finale. Nie wiem, czy nie chciałabym się spakować i jak najszybciej wrócić do domu.
- Ojej... To jest życie matek. Mnie przez sprawy fundacji nie ma w domu przez około 40 dni w roku, a jednorazowo nie ma mnie najdłużej przez cztery dni. Ale już to jest bardzo dużo. Za każdym razem mam myśl, że uciekają mi ważne momenty z moimi dziećmi. Oczywiście robię coś ważnego dla innych dzieci, to jest moja pasja i ja chcę to robić. Po powrocie nadrabiam zaległości aż czasem brakuje mi sił.
- Mieliśmy.
- Tak było.
- Zdecydowanie można tak powiedzieć!
- Tak, był czempionem. Niestety, w lipcu ubiegłego roku się z nim pożegnaliśmy. Po jego długiej chorobie. Do tej pory to przeżywamy. Dzieci najmocniej. Był dla nas członkiem rodziny. Nawet teraz jak to mówię, to się wzruszam. Bardzo go naszej rodzinie brakuje. I nie mamy odwagi mieć kolejnego psa. Mam poczucie, że to był nasz pies i nie można go zastąpić innym. To był pierwszy mój pies. Nie moich rodziców, tylko mój, moja odpowiedzialność. I mnóstwo przeżyć, bo ten pies z nami wszędzie jeździł - na zgrupowania, na zawody, był naszym towarzyszem życia. Walczyliśmy o niego do końca.
- Hmm... Teraz się bardzo dużo mówi o depresji, a wtedy się nic nie mówiło.
- Oczywiście. Ale chodzi mi o to, że wtedy nawet słowo "depresja" było niewłaściwie używane. Na pewno byłam w bardzo trudnym stanie psychicznym, gdy podejmowaliśmy decyzję, że wystąpię w programie. To tak naprawdę była decyzja mojego męża, a nie moja. Byłam w złym stanie psychicznym z powodu kontuzji i niemożności zakwalifikowania się na mistrzostwa Europy. Przez to przyszło poważne obniżenie wiary w siebie. Ciągle walczyłam też z bólem po kontuzji. Miałam wszystkiego dość. Mój mąż, trener i psycholog sportowy podjęli decyzję na przekór mnie. Poleciałam do Eugene do USA na zawody, myśląc, że może tam się uda, bo tam wszyscy skaczą. Chciałam wierzyć, że to zaczarowana skocznia. W presji wyniku łapałam się już takich rzeczy. Niestety, nie zaliczyłam tam żadnej wysokości. Wsiadając do samolotu do Polski, powiedziałam do męża przez telefon, żeby odmówił, że to nie ma sensu. I że nic nie ma sensu. Często wtedy powtarzałam, że wszystko jest bez sensu i że mam dość. A gdy wylądowałam w Polsce, mąż powiedział, że się zgodził na mój start w "Tańcu z gwiazdami".
Okazało się, że potrzebowałam wyzwolić się ze środowiska, w którym tkwiłam przez ileś lat i, będąc w którym, nakładałam na siebie wielką presję. Absolutnie nie mówię o tym środowisku źle. Ale rozbrat z nim dał mi później siłę i chęć powrotu. Naprawdę byłam w takim stanie, że nie mogłam już na to wszystko patrzeć. Myślę, że gdybym w tym trwała, to po kontuzji nie wróciłabym już do sportu. A tak przeżyłam fajną przygodę, a później udało mi się wrócić do sportu, zmobilizować i pojechać na kolejne igrzyska olimpijskie, do Londynu. Może już nie wróciłam do poziomu pozwalającego walczyć o medal, ale zrealizowałam marzenie o zakończeniu kariery na największej imprezie świata. Tak zrobiłam i byłam do bólu konsekwentna. Gdy dzwonili do mnie organizatorzy Diamentowych Lig i zapraszali na zawody, to tkwiłam w przekonaniu, że bardzo dziękuję, doceniam, ale karierę zakończyłam ostatnim skokiem na stadionie olimpijskim.
- Ja w ogóle jestem takim zestresowanym typem człowieka. Myślę, że kobiety bardziej przeżywają, analizują, rozpamiętują. Czasem bez potrzeby. Ale takie po prostu jesteśmy. Wiem, że teraz są w moim życiu większe stresy. Dotyczą rodziny. I teraz one mi się wydają bardziej poważne niż te, które były wtedy. Ale nie lubię takiego podejścia i się z nim nie zgadzam, że ktoś mówi: "a co to za problemy, zobacz na te" albo "a co tam twoje problemy, zobacz, jakie mają oni". Twoje problemy są dla ciebie najważniejsze na świecie i nigdy nie można ich bagatelizować. Na pewno na tamten moment moje stresy były dla mnie bardzo duże. Ale myślę, że potrafiłam sobie z nimi poradzić, że jak umiałam, tak sobie w tym wszystkim próbowałam pomóc. Prowadząc teraz fundusz stypendialny dla młodych sportowców, czytam, jak konkretnie pieniądze mogłyby wesprzeć ich rozwój. Za moich czasów nikt by nie napisał, że chciałby opłacić współpracę z psychologiem. A teraz piszą to wszyscy. Bardzo się z tego cieszę i myślę, że to się dzieje dzięki temu, że my, sportowcy z tego pokolenia co ja, mówimy, jak to jest ważne. Za moich czasów zawodniczych to bardzo często odbierano jako objaw słabości. Ta głupota mnie okropnie denerwowała.
- Jak się porozmawia z psychologami sportowymi, to mówią, że takie przekonania jeszcze się zdarzają. I to nawet wśród młodych trenerów. Ale ja mam ten optymistyczny przekaz z wniosków, które dostaję. Świetnie, bo najlepiej już na początku swojej sportowej drogi nauczyć się wszystkich ćwiczeń i radzenia sobie ze stresem. Trudno jest zmienić swój sposób myślenia, gdy jest się już ukształtowanym, dorosłym człowiekiem.
- Nie wiem.
- Naprawdę? Ha, ha, ha! O matko!
- Tak, do końca życia będzie dokuczać. Powiem szczerze, że kiedyś mi się wydawało, że sport nasila te huśtawki nastrojów, te wszystkie wahania. A teraz, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że wtedy nad wszystkim lepiej panowałam. Teraz nie mam stałej opieki lekarskiej i przy wszystkich obowiązkach, wizytach lekarskich dzieci, moje zdrowie jest na szarym końcu ważnych spraw. Ale z drugiej strony mam dużo więcej doświadczenia. Zaraz minie 20 lat od diagnozy. Mam więc sporą wiedzę, umiem zapanować nad tym dietą, mam wyczucie ciała, a w razie czego mam też kontakt z fajnymi lekarzami. Mniej więcej to kontroluję, ale oczywiście każdy dzień muszę zaczynać od tabletki.
- Zdarzają się, oczywiście. Zawsze gdy ogłaszamy nabór, proszę, żeby młodzi sportowcy opowiadali swoją historię. Żeby nam pokazywali siebie. Każdy ma ten sam cel - każdy chce zostać olimpijczykiem. Po takim marzeniu trudno ocenić wniosek. Ale powiedzenie czym jest dla ciebie sport chwyta za serca całą radę funduszu.
- Ktoś powiedział, że chciałby przeznaczyć stypendium na aparat na zęby. Bo dzięki niemu mógłby się uśmiechać i normalnie mówić i w końcu poczuje się pewnie na zawodach. Ktoś inny napisał, że potrzebuje pieniędzy, bo codziennie dojeżdża 30 km na trening i chciałby się przenieść do bursy. To decyzja młodego człowieka o wyjścia z domu, z komfortowych warunków. To pokazanie gotowości do pójść w sport. Mieliśmy też chłopca, który opowiadał o swojej pasji do sportu i o pasjach jego dwóch braci. Do zupełnie innych dyscyplin. Wszyscy bracia sport pokochali, on się stał rodzinną pasją, chociaż rodzice nie mieli ze sportem nic wspólnego.
- Tak, to historia trochę jak moja. Na początku maja zaczniemy już piąty nabór. Wybieramy zawsze tych, którzy prawdziwie mówią albo piszą, czym jest dla nich sport. Liczy się to, że ktoś mówi od siebie. Dostajemy od tej młodzieży informacje, że dzięki nam przełamuje wstyd czy strach. My wymagamy teraz, żeby nagrali się dla nas na wideo. Czasy są takie, że po zawodach będą musieli być otwarci na media. Piszą nam, że to dla nich straszne, ale dziękuję, przyznając, że się dzięki nam przełamali.
- Stypendystkami były Sofia Ennaoui, mistrzyni świata we wspinaczce Ola Rudzińska dziś już nazywająca się Mirosław, Pia Skrzyszowska, Klaudia Siciarz, pływaczka Zuzanna Harasimowicz. Warto też wspomnieć Kubę Barana, który był karateką, został sprinterem, a w końcu trenerem młodzieży w jednym z klubów piłkarskich. To dla nas przykład rozwoju człowieka. O to nam chodzi. Bo nam nie zależy, żeby mieć fabrykę mistrzów, tylko, żeby pomóc w spełnianiu marzeń i w edukacji.
- Dzięki nauczycielom dzieciaki są przygotowane. 70 procent z nich wie, że skakałam o tyczce. I są tego bardzo ciekawe. Pytają zwłaszcza o ekstremalną część - o strach, o latanie w chmurach.
- Bardzo. A ja zawsze mówię, że to jest dowód, że można walczyć ze swoimi słabościami. I z nawet największymi ograniczeniami.
- To prawda. Miałam taką sytuację, ale nie była tak dramatyczna w skutkach, jak u Ani Rogowskiej [głęboko rozcięta dłoń] czy u Roberta Sobery [złamanie jednej z kości śródręcza].
- O właśnie! Mnie się to zdarzyło na początku przygody ze sportem i nawet nie mam o czym opowiadać, bo nic nie odczułam, tylko trener się wystraszył i przybiegł sprawdzić czy ze mną wszystko dobrze. Sama więc traumatycznej sytuacji nie miałam, ale podziwiam tych, którzy nie pękają. Pamiętam taki sezon Piotrka Liska na hali, gdy łamał tyczkę za tyczką. Pomyślałem sobie: "Boże, jaką on musi mieć silną psychikę, żeby brać kolejnego kija i skakać".
- Zawsze mi się śni, jak mam jakąś sytuację stresową! I wtedy zawsze mi się śni to samo: że biegnę po rozbiegu i nagle biegnę jakimiś tunelami. Skręcam, szukam dołka i materaca i się zastanawiam: "Boże, jak ja przyspieszę te sześć ostatnich kroków, jak ja nie wiem, kiedy one będą?!". Czasami śni mi się też, że mi się gubią tyczki, że otwieram na zawodach pokrowiec, a on jest pusty.
- Niestety. Linie lotnicze mają z tyczkami wielki problem. Mnóstwo jest historii po latach brzmiących zabawnie. Na przykład Ani Wielgus kiedyś bodajże w Chile upiłowano 20 cm tyczek, żeby się zmieściły do luku bagażowego. A jak się PKS-ami z tyczkami jeździło do Spały! Kiedyś nikt nie miał samochodu, więc się jechało do Łodzi pociągiem, tam z tyczkami trzeba było najpierw przejechać miejskim autobusem z dworca Łódź Kaliska na Łódź Fabryczną, a tam trzeba było błagać kierowcę PKS-u, żeby nas w ogóle wpuścił do środka z tymi kijami.
- Ha, ha, ha! Jakie piękne! Dzieci nie mają szans pamiętać mnie czy Adama ze sportu. Śmieję się czasami, że powinnam robić projekty raczej dla 50-latków niż dla dzieci z podstawówek, bo tam mogłabym liczyć na rozpoznawalność. A tak serio - dzieciaki bardzo interesuje sam skok o tyczce, bardzo też to, że tańczyłam w programie. Tak bardzo, że często włączają Tik-Toka i chcą ze mną tańczyć i to nagrywać!
- Jasne, że pytają. Ale nie o samo auto, tylko czy naprawdę je dostałam, czy może tylko tak na chwilę mi je dali, przed kamerami, ha, ha! Dzieciaki mylą też skok o tyczce ze skokiem wzwyż. Ale to normalne. Nawet niektórym dziennikarzom się zdarzało. Przez lata bywałam nie tylko skoczkinią wzwyż, ale też Anną Pyrek albo Moniką Rogowską, ha, ha! Chociaż najczęściej to jestem mylona z Agnieszką Radwańską.
Nie wiem dlaczego. Wydaje mi się, że nawet podobne nie jesteśmy. No chyba że brunetka, długie włosy, wysoka i szczupła - to są jedyne podobieństwa. O, albo była taka zabawa na Facebooku: ktoś napisał, że ma na imię Kasia, ale nie jest Kasią Kowalską, ktoś, że ma na imię Adam, ale nie jest Adamem Mickiewiczem itd. Zabawa dotarła do mnie, napisałam: "jestem Monika, ale nie Bellucci. A szkoda!". Ktoś mi napisał: "Ale pani też ma piękne nazwisko, po tej sportsmence!". A jak już dzieci wyczają, że znam Roberta Lewandowskiego, to mam przechlapane!
- Dokładnie! Ale to też jest super. Mówiąc o Robercie można przecież opowiedzieć piękną historię o sporcie i w ten sposób dzieciaki do sportu zachęcić.