Cyborg Korzeniowski doprowadził rywala do ruiny. "Nigdy nie widziałem kogoś w takim stanie" [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
Nawet przyjaciele z lekkoatletycznej kadry mieli go za cyborga. - Ale pod tą powłoką krył się człowiek - mówi Robert Korzeniowski. Ciekawe czy zgodziłby się z tym Denis Niżegorodow, który omal nie umarł, próbując pokonać naszego czterokrotnego mistrza olimpijskiego.

Robert Korzeniowski, urodzony w 1968 roku. Były lekkoatleta uprawiający chód sportowy. Jedyny w historii polskiego sportu czterokrotny mistrz olimpijski. Jego największe sukcesy to:

  • złoty medal igrzysk olimpijskich Atlanta 1996 na 50 km
  • złoty medal igrzysk olimpijskich Sydney 2000 na 20 km
  • złoty medal igrzysk olimpijskich Sydney 2000 na 50 km
  • złoty medal igrzysk olimpijskich Ateny 2004 na 50 km
  • złoty medal MŚ 1997
  • złoty medal MŚ 2001
  • złoty medal MŚ 2003
  • brązowy medal MŚ 1995
  • złoty medal ME 1998
  • złoty medal ME 2002
Zobacz wideo "Jeśli Fajdek zmieni szlafrok na habit, to wystartuje na IO w 2032 roku"

Łukasz Jachimiak: Zacznijmy od cytatu, który chyba dużo o panu mówi. "Po zdobyciu złotego medalu w Atlancie Robert usiadł spokojnie i czekał, aż pojawią się sponsorzy. Czekał godzinę, dzień, tydzień, miesiąc i nic. Bardzo go to zdziwiło, więc postanowił poszukać sam. Tak dotarł do prezesa Sanu i do mnie. Przyjechał do Izabelina pod Warszawą na ostatniej kropli benzyny, głodny, bez pieniędzy, bo zgubił portfel. Najpierw wpadł do mojej kuchni i wziął sobie coś do jedzenia. Zaimponowała mi jego nietypowa reakcja w sytuacji kryzysowej, kiedy najpierw należało się wytłumaczyć ze spóźnienia. Dostrzegłem, że Robert potrafi iść pod prąd, co mi się spodobało, bo sam mam taki charakter. I zaczęła się nasza współpraca" - opowiedział kiedyś "Gazecie Wyborczej" Jacek Kazimierski, szef Elite Cafe. Pan się z taką postawą urodził czy z czasem wyrobił Pan w sobie przekonanie, że trzeba iść pod prąd?

Robert Korzeniowski: Trudno powiedzieć, co było pierwsze - jajko czy kura. Ale powiedziałbym, że raczej lubię działać niestandardowo i jestem przebojowy niż że idę pod prąd. Bo ja przeciwko nikomu nigdy nie szedłem. Natomiast zawsze byłem w swoich działaniach śmielszy od otoczenia, ale to nie znaczy, że byłem tak brawurowo śmiałkowaty, żeby dać się zastrzelić za pierwszym rogiem. Zawsze oceniałem ryzyko. Ale z pewnością zawsze też mnie cechowała i nadal cechuje odwaga w podejmowaniu decyzji. A przytoczone zdarzenie pokazuje, że coś, co dla innych byłoby barierą, dla mnie jest sprzyjającą okolicznością. Mając kłopot, uznałem, że wykorzystam go, żebyśmy od razu się poznali jak najlepiej.

Jaka decyzja w życiu wymagała od pana największej odwagi?

- Było ich wiele. Ale sportowo rzecz ujmując, to najważniejszym momentem był rok 1999. Wtedy nie ukończyłem zawodów podczas mistrzostw świata w Sewilli i postanowiłem, że na igrzyskach olimpijskich Sydney 2000 będę walczył nie o jeden złoty medal, a o dwa. To nie była kwestia chciejstwa. To była śmiałość w planowaniu czegoś, co jeszcze do niedawna wydawało mi się celem obiektywnie niemożliwym do osiągnięcia.

Jak wiele musiał pan zmienić, żeby zrealizować ten plan?

- Musiałem bardzo zaryzykować. Musiałem zrobić przegląd swojego otoczenia - kto może ze mną pracować w zespole, na jakich zasadach. Musiałem w jasny sposób powiedzieć, że jestem liderem, który bierze odpowiedzialność za to, co się wydarzy. Konieczna była zmiana systemu przygotowań, poddanie go głębokiej analizie również pod kątem specyficznych warunków klimatycznych panujących w Australii. To było moje pierwsze tak odważne działanie biznesowe. To był wóz albo przewóz. Mogłem przecież nie zdobyć żadnego medalu, gdybym przyjął błędne założenia.

Przed igrzyskami w Sydney mówił pan tak: "Na 50 km może mnie pokonać tylko diabeł tasmański". Ale o 20 kilometrach nic Pan nie mówił.

- A po co miałem się pojawiać w roli głównego pretendenta? Nie zawsze wypada powiedzieć rywalom, że idzie się ich zaskoczyć. Prowadziłem z nimi grę psychologiczną. A ci, którzy patrzyli na moje wyniki z sezonu 2000, widzieli, że chodzę na 20 km bardzo szybko, że wygrywam Puchar Europy, że jestem w top 3 najważniejszych, światowych mityngów. W związku z tym to, czego można po mnie spodziewać się na krótszym dystansie, nie było dla fachowców aż tak trudne do przewidzenia. Ale ja się z tym nie obnosiłem. Do tego stopnia, że nie zwracałem na siebie uwagi nawet szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. I pan prezes miał do mnie lekkie pretensje, dlaczego mu nie powiedziałem, że idę po medal, bo wtedy on by się inaczej nastawił i inaczej by nastawił całą ekipę.

Czyli został pan mistrzem olimpijskim, a szef PKOl-u miał pretensje!

- W cudzysłów weźmy te pretensje.

Jasne, śmieję się.

- Mówił tak: "No mógł pan powiedzieć, że pan idzie po medal. Myśmy myśleli, że to będzie tylko przetarcie przed głównym startem na 50 km". Naprawdę tylko ci, którzy ze mną pracowali, wiedzieli, że idę po dwa złota na jednych igrzyskach.

Igrzyska w Sydney oglądałem jako mocno kibicujący polskiej kadrze nastolatek i wierzyłem, że pan może mieć medal na 20 km, a nawet dziwiłem się, że nikt czegoś takiego nie zapowiada.

- To naprawdę gratuluję, bo był pan jednym z nielicznych.

Szczerze mówiąc, żałowałem, że zdobył pan srebro, bo przecież przez chwilę wydawało się, że został pan wicemistrzem olimpijskim. Pan nawet rundę honorową zrobił jako srebrny medalista, prawda?

- To nie była runda honorowa. To była runda godzenia się z tematem!

 

Czyli myśląc, że ma pan srebro, czuł pan więcej niż niedosyt.

- Miałem wtedy w głowie duży problem. Powiem szczerze: plan miałem taki, że wychodzę ze stadionu pierwszy i wchodzę pierwszy, co się prawie powiodło, bo ze stadionu faktycznie wyszedłem pierwszy i do tunelu prowadzącego na stadion wchodziłem jako pierwszy, ale już z tunelu wyszedłem jako drugi, za Bernardo Segurą. Oczywiście, że gdyby jego nie zdyskwalifikowano, to jakoś bym się z tym pogodził, że mam srebro. Ale ja się czułem poważnie oszukany przez rywala. Dlatego gdyby nie doszło do korekty, to srebro byłoby dla mnie bolesne. Niewiele by to zmieniło pod kątem walki na 50 km tydzień później, natomiast zmieniłoby to wszystko, jeżeli chodzi o moją ocenę tamtych igrzysk. I przede wszystkim wróciłby niesmak z historii barcelońskiej.

Przypomnijmy: na igrzyskach Barcelona 1992 szedł pan po srebrny medal, ale na 400 metrów przed metą zdjęto pana z trasy.

- I gdyby Segura nie został zdyskwalifikowany, to jeszcze raz miałbym poczucie, że wynik jest poza sferą czystej rywalizacji sportowej. Na szczęście stało się inaczej. Segura został zdyskwalifikowany już siedem minut przed naszym finiszem na stadionie (sędziowie pokazali Meksykaninowi czerwoną kartkę dopiero za metą, bo wcześniej nie zdążyli - red), ale ja o tym nie wiedziałem i miałem taką myśl: "Kurczę, znów mu się udało". "Znowu on", bo już wcześniej miałem z nim taką historię z mityngu w La Corunii, gdy też zaatakował na samej końcówce i chociaż łamał przepisy, to sędziowie nie zareagowali. W Sydney miałem pretensje, że ten jego spryt nie jest karany. Miałem poczucie, że wygrałem, a wynik jest jaki jest i ktoś inny będzie odbierał telefon od prezydenta. Całe szczęście, że nie musiałem się zbyt długo mierzyć z tymi myślami.

Czy istniał spisek sędziów z Meksyku, Hiszpanii i Włoch? Ten wątek przewija się w publikacjach o pana trudnych początkach, o dyskwalifikacjach na igrzyskach w Barcelonie i na mistrzostwach świata w Stuttgarcie w 1993 roku.

- Ja bym tego spiskiem nie określił. To są słowa dziennikarzy, nie moje. Sędziowie podejmowali decyzje mniej lub bardziej subiektywnie, a ja byłem pierwszy do ukarania, bo byłem trochę znikąd, nie pasowałem do uznanych marek. Swoją markę musiałem sobie boleśnie wyrabiać. Minęło trochę czasu, zanim zaczęto mnie postrzegać jako rzetelnego pretendenta do medali, a nie chłopaka znikąd. Ale powiedzmy też sobie szczerze, że temu chłopakowi trenerzy i działacze tłumaczyli rzeczywistość w dziwny sposób. Mówili, że my nawet jak jesteśmy gorsi od innych, to też możemy być fajni. Albo że nasze błędy nie są tak straszne jak błędy innych. Strasznie dużo było relatywizacji. Nie uczono nas perfekcjonizmu, tylko cały czas tłumaczono, że właściwie my ciągle jesteśmy z PRL-u i inni mają jakąś władzę, a my nic nie zrobimy. To był trochę popis bezradności. I mojej osobistej, i tych wszystkich, którzy powinni mi powiedzieć, co jest do zmiany, powinni sformułować dla mnie jakiś konstruktywny komunikat. Zamiast tego wylewali wiadra pomyj na sędziów, na decydentów, na całe kraje. I ja się z tym musiałem borykać przez kolejne lata. Przecież ci ludzie czytali gazety i mieli z tym problem. Nawet jeżeli popełnili błędy. Mieli rację. Pomyślmy, że sędzia piłkarski z Włoch popełnia błąd. Po meczu nie ma komunikatu, że Włosi wypaczyli mecz, prawda?

Zgoda, po głowie dostaje ten sędzia.

- A w moim przypadku dostawały kraje. Niepotrzebny był ten czarny PR przeciwko całym nacjom. Cóż, społeczeństwo tak nieporadnie mnie broniło.

Ze względu na tę nieporadność, na to mentalne tkwienie ludzi w PRL-u podjął pan decyzję o wyjeździe do Francji w 1991 roku?

- Podjąłem tę decyzję ze względu na ogromny bałagan, który u nas panował na przełomie lat 80. i 90. Na szczęście coraz mniej ludzi pamięta, jak straszna była wtedy u nas bylejakość, jak wyglądał nasz rynek pracy, studiów, sportu. Trzeba było zejść na jakiś inny tor, żeby się rozwijać. Potrzebowałem znaleźć się w warunkach bardziej globalnych, żeby się stać sportowcem globalnym. Musiałem się znaleźć w środowisku, w którym się mogłem rozwijać, a nie borykać się z hiperinflacją, z zamykanymi klubami, z ultraograniczeniami, jeśli chodzi o dostępność sprzętu sportowego. Potrzebowałem mieć inny klimat. Też dosłownie, pogodowy do trenowania. Ale przede wszystkim potrzebowałem spokojniejszego otoczenia i stabilnego rozwoju. Sportowiec potrzebuje wiedzieć, co go czeka dzień po dniu. Malarz może dokończyć swój obraz po pół roku, a my niczego nie możemy przesunąć. Talent i możliwości musimy wykorzystać w ściśle określonym czasie. Dlatego zdecydowałem się przyjąć zaproszenie z Francji. Język już znałem, koledzy zapraszali, odnalazłem się nieźle, aczkolwiek to nie było życie luksusowe. Byłem chłopakiem, który musiał się odnaleźć w wielkim świecie.

Nie robiono panu trudności? Artur Partyka opowiadał nam, jak mniej więcej w tamtym czasie działacze Polskiego Związku Lekkiej Atletyki dowiedzieli się, że znalazł sobie sponsora, więc zażądali, żeby się z nimi podzielił pieniędzmi.

- Też miałem taką historię. A z wyjazdem było tak, że świętej pamięci prezes Czesław Ząbecki najpierw mnie zachęcał, żebym sobie znalazł jakiś klub na tak zwanym Zachodzie, a kiedy go sobie znalazłem, to przez długi czas związek nie dawał mi zgody na reprezentowanie tego klubu. Skończyło się na tym, że Racing Club de France musiał zapłacić PZLA niewielką kwotę za to, żebym dostał zgodę na reprezentowanie tego klubu. Nie znajdowałem żadnej podstawy prawnej, ale Francuzi zapłacili, bo chodziło o kwotę wysokości dzisiejszych 2-3 tysięcy euro i było po problemie. Dogadać się bez pieniędzy nie było jak, bo polscy działacze czegoś chcieli, ale nie potrafili powiedzieć czego. Koniec końców po ładnych paru miesiącach dostałem zgodę i na szczęście dla mnie trochę zostałem przez związkową administrację zapomniany.

Krótko po pana przyjeździe do Francji były te dyskwalifikacje w Barcelonie i w Stuttgarcie. Czy po nich faktycznie postanowił pan wymyślić siebie jako chodziarza na nowo? Czy nauczył się pan inaczej chodzić technicznie?

- Wtedy zrozumiałem, że już niczego nie mogę relatywizować. Cały czas mi mówiono: "chodzisz nie gorzej niż ktoś tam, jemu dają dojść do mety, a tobie nie". Nie wiem czy tak usprawiedliwiano mnie czy nieudolność trenerów. Na tym polegało to wymyślenie siebie na nowo, że postanowiłem tak popracować nad techniką, żeby ona nie była relatywnie okej, tylko żeby była najlepsza.

Zrozumiałem, że technika ma mi pomagać, a nie mnie ograniczać. W 1994 roku zmieniły się też przepisy. Wydawało mi się, że jest tak trudno, że nie wiem co pocznę, a jednak stałem się najlepszym technikiem na świecie. I ci sędziowie, którzy mnie kiedyś pokazywali jako enfant terrible, zaczęli mnie wskazywać jako wzorowego studenta, który odrobił lekcje. Nawet sobie zaczęli przypisywać, że to oni mnie tego nauczyli. A prawda była taka, że musiałem przejść na inny poziom komunikacji i ze światem, i z samym sobą.

Pewnie wtedy zaczął pan też dbać o powiedzmy ogólnie nowinki technologicznie. Pan już 25 lat temu, na igrzyskach w Atlancie, miał opracowany system chłodzenia organizmu, bo szedł pan z kostkami lodu umieszczonymi między dwiema czapeczkami. A wspomniany już Partyka mówił nam, że on uchodził za wielkiego innowatora, gdy kupił maszynę do krioterapii, ale że pan mu w takich inicjatywach co najmniej dorównywał.

- Tak, była cała seria innowacji. Pracę magisterską o analizie środków treningowych pisałem, opierając się na danych z monitorów pracy serca. A wtedy nie było jeszcze możliwości posiadania takich urządzeń.

Który to był rok?

- Pisać zacząłem w 1992, a w 1993 ją oddałem. Sport-tester ,,Polar" pożyczałem z Zakładu Lekkiej Atletyki. Ze specjalną walizką, w której był papier perforowany i na nim się drukowało wykresy z urządzenia. A że ja nie zawsze miałem do tej walizki dostęp, to dla pewności, że dysponuję danymi, przenosiłem sobie ołówkiem wykresy na papier milimetrowy. Następnie na początku 1996 roku zainwestowałem w pierwszy laptop. Można się dzisiaj śmiać, ale wtedy to była poważna inwestycja. Wkrótce pojawiło się oprogramowanie do analizy treningu, więc je miałem i zacząłem obiektywizować porównywanie danych. Innowacje takie jak kostki lodu to niby nic wielkiego, ale świadomość, jakie temperatury były w Atlancie i co zrobić, żeby przetrwać, była ważna. Natomiast chyba ostatnią innowacją, którą wprowadziłem i która dziś jest oczywista dla każdego, było zrezygnowanie z picia z bidonów. Zaproponowałem zestaw jednorazowych butelek. Każda z nich była napełniana tym, co na dane okrążenie było potrzebne. Butelki numerowałem. Nikt wtedy tego nie robił.

Pan opracowywał skład butelek z pomocą jakiegoś eksperta?

- Ależ skąd. Jedynie z mądrymi ludźmi dyskutowałem - z lekarzami, z fizjologami. Ale do mnie należała decyzja, co będzie w butelkach.

Można powiedzieć, że wprowadził pan izotoniki własnej roboty?

- Nie własnej roboty. Robiłem sobie kompozycje z tego, co było dostępne na rynku. Czasami ściągałem coś w skomplikowany sposób, na przykład gdy były to produkty testowe. W każdym razie dbałem o to, żeby mieć i jedzenie stałe, i węglowodany w płynie, i napoje izotoniczne, i hipotoniczne. Wszystko było dobrze skomponowane, zanim wystartowałem. Skończyło się machanie do trenera: "Daj mi to, daj mi tamto".

Myśli pan, że Denis Niżegorodow miał jakiś system w Atenach? Ja stawiam, że napędzała go tylko myśl, żeby pana pokonać. Wspominam go, bo nigdy nie widziałem kogoś tak sponiewieranego rywalizacją. Szczerze mówiąc, bałem się, że on nie dojdzie do mety olimpijskiego chodu na 50 km, tylko padnie na ostatnich kilkuset metrach.

 

- Istotna różnica między mną a Denisem Niżegorodowem była taka, że Denisowi kazano coś robić, on realizował czyjąś taktykę i był w bardzo niewielkim stopniu podmiotowy. Po prostu inni mu mówili czy ma brać do picia sole, czy wodę. Natomiast ja byłem autorem tego, co tam się działo, w pełni nad wszystkim panowałem i znałem wagę każdego gestu. Myślę, że Denisowi zabrakło przekonania o tym, że to, co robi ma głębsze konsekwencje, dlatego przegapił jedno czy drugie nawadnianie i skończył w fatalnym stylu. Poza tym, wie pan, tajemnicą poliszynela jest, że Rosjanie bardziej wierzyli w środki farmaceutyczne niż we wspomaganie wodą i napojami. Oni mówili, że kuszają, czyli jedzą, to, co im potrzebne i to im wystarczy. O dopingu tak mówili - że go jedzą. Jak widać, na takich trudnych dystansach, w 38 stopniach Celsjusza to nie wystarcza. Oczywiście Denis Niżegorodow został medalistą i za doping nie został zdyskwalifikowany. Ale gdzie indziej miał swoje słabsze momenty dopingowe w karierze. Wojewodin, który zdobył brązowy medal, też był na innym etapie swojej kariery dyskwalifikowany za niedozwolone specyfiki.

Czy na panu robiło wrażenie to, że dwa miesiące przed igrzyskami Niżegorodow uzyskał nieoficjalny rekord świata?

- Uważnie się temu przyglądałem, ale się nie przejąłem. Na chłodno analizowałem, że po pierwsze rekord ustanowił w Rosji, a wiedziałem, jakie tam są warunki do ustanawiania rekordów i uznałem, że poza Rosją trudno będzie mu tak pójść. A poza tym on to zrobił w czerwcu, czyli paradoksalnie to, że osiągnął wtedy tak dobry wynik, działało trochę na moją korzyść.

Bo dwóch szczytów formy w tak krótkim czasie nie da się zrobić?

- Tak. Kiedy ja się oszczędzałem, on się zużywał. Podchodziłem do tego bardzo pragmatycznie. Nie zazdrościłem mu tego rekordu. Raczej myślałem, że ustanawiając dwa razy rekord świata, otworzyłem drzwi innym, że pokazałem, jak szybko da się chodzić. A że moje wyniki będą bite, to wiedziałem. Sam miałem jeszcze rezerwy, mimo że już kończyłem karierę. Ale absolutnie nie ignorowałem Niżegorodowa. Byłem ciekaw rywalizacji z nim. Nigdy wcześniej nie miałem z nim do czynienia. On poszedł w Atenach bardzo odważnie. Myślę, że w głowie mu ten rekord trochę namieszał i zaszkodził. On czuł się rekordzistą świata - mimo że ostatecznie ze względów formalnych ten rekord nie został zatwierdzony - i myślał, że jest najmocniejszy.

Czy kiedykolwiek widział pan kogoś, kto aż tak opadł z sił i wyglądał aż tak źle?

- Nie, nigdy. A na pewno nie widziałem rywala, który w takim stanie doszedłby do mety. On jeszcze siedem-osiem godzin później nie doszedł do siebie. Tyle czasu minęło od finiszu do dekoracji medalowej. Pamiętam, że na dekorację przyjechał cały szary. I w VIP roomie leżał owinięty w koc, do końca czekając na znak, że ma wstać, bo trzeba przyjąć medal.

On pojechał karetką do szpitala zaraz po tym jak przyszedł drugi na metę. I - jak rozumiem - wrócił na stadion, żeby odebrać medal, ale tak naprawdę powinien jeszcze leżeć w szpitalu.

- Takie są fakty. Pewnie mu dali dożywianie pozażołądkowe. Ale nie był za bardzo w stanie odebrać medalu.

A ile pana kosztowały takie starty? Wiem, że był pan świetnie wytrenowany, że pan wygrywał w wielkim stylu, ale wyobrażam sobie, że organizm później jednak się odzywał.

- Oczywiście, że przez trzy-cztery dni wszystko mnie bardzo bolało. Objawy były jak przy grypie. Byłem rozbity, miałem podwyższoną temperaturę. A było tym trudniej, że kiedy osiągałem sukces, to otoczenie nie dawało mi odpocząć. Miałem kompletnie zaburzone proporcje między wysiłkiem a wypoczynkiem. Wywiady i spotkania trwały godzinami, to się nigdy nie kończyło, spałem po trzy-cztery godziny. Byłem w stanie permanentnego zmęczenia.

A może Ppn naprawdę jest nakręcany? W 2001 roku "Przekrój" opublikował taki zwariowany artykuł, w którym można było przeczytać, że ma pan w środku "mechanizm zegarmistrzowski o napędzie wahadłowym".

Robert Korzeniowski według 'Przekroju'Robert Korzeniowski według 'Przekroju' http://mbc.malopolska.pl/Content/90384/przekroj_2001_013.pdf

- A to dobre! Nie widziałem tego!

A ma pan jakiś ulubiony artykuł albo wywiad z czasów kariery? Jakieś szczególnie wspomnienie, które zostało na zawsze?

- Zabawny i trochę podobny do tego, co pan przytoczył z "Przekroju" był komentarz mojego kolegi, Sebastiana Chmary. On kiedyś zaświadczał ludziom oglądającym transmisję w TVP, że nie jestem cyborgiem. Tłumaczył, że chociaż idę po złote medale i rekordy świata i wyglądam jakbym był robotem, to on naprawdę zna mnie z innej strony i naprawdę nie jestem cyborgiem! Ludzie myśleli, że jestem tak skonstruowany, że nic mi nie zaszkodzi. Pamiętam zdziwienie Artura Partyki, gdy w 2003 roku szedłem na mistrzostwach świata w Paryżu i Artur powiedział kolegom: "No, chodźcie, posiedzimy sobie na kawce, Korzeń przejdzie swoje 30 km i wtedy się zainteresujemy, popatrzymy sobie na jego zwycięstwo, bo sprawa jest oczywista". A jednak działo się bardzo dużo i ta kawka wcale nie była taka spokojna.

Ale złoto i tak pan zdobył.

- Tak, ale ten w ich mniemaniu cyborg miał jednak sporo walki z innymi humanoidami. Wiem, że ja stworzyłem przekonanie o mojej niezwyciężoności, o tym, jak bardzo jestem odporny. Ale pod tą powłoką był człowiek. I ci, którzy mnie lepiej poznali, tego człowieka widzieli.

Szedł pan do tych wszystkich sukcesów, pamiętając swoje początki? Pewnie nie wszyscy kibice wiedzą, że w swoich pierwszych ogólnopolskich zawodach był pan ostatni, a przedostatni chodziarz pana zdublował!

- Nie wracałem do tego.

Myślę, że ta historia może być bardzo inspirująca.

- Tak, ale ja nie siedziałem i nie myślałem: "Ale fajnie, bo kiedyś byłem ostatni, a teraz wygrywam". Dla mnie to była historia rodzinna jak te o dziecku, które spadło z huśtawki albo zgubiło się w parku. Owszem, kiedy już zakończyłem sportową karierę i sobie ją opowiadałem etapami - bo to jest bardzo ważne, żeby sobie pewne sprawy podzielić na etapy i przypomnieć - to doceniałem wagę tego, co się wydarzyło. Dzisiaj to jest dla mnie ważniejsza historia niż wtedy, kiedy byłem zawodnikiem. Teraz tamtą historię pamiętam, gdy podejmuję jakieś decyzje.

Dla mnie w historii o pana początkach najważniejsze jest to, że rok po debiucie i ostatnim miejscu wrócił pan na te zawody i je wygrał.

- Od chłopaka, który został zgarnięty z podwórka szybko przeszedłem drogę do prawdziwego zawodnika. Zmotywował mnie też wyjazd, na który mnie zabrano w tak zwaną nagrodę. Nie powinni mnie zabrać, ale byłem w teamie, więc wzięli mnie do Rumunii. Zauważyłem, że inni trenują w sposób bardziej uporządkowany, że mają jakieś cele. W kilka miesięcy postanowiłem zostać sportowcem. W życiu bym wtedy nie pomyślał, że w ciągu roku to przyniesie takie efekty. Ale sportowo, trenersko i biznesowo kapitalnie odrobiłem lekcje.

Ile lat miał pan wtedy?

- 16, gdy byłem ostatni i 17, gdy wygrałem.

Późno pan zaczął.

- Tak, między innymi dlatego, że gdy miałem 13 lat, to ogłoszono stan wojenny i mój klub przestał działać. A wcześniej, do 12. roku życia, byłem wyłączony ze sportu, bo dużo chorowałem. Ale też wtedy później się zaczynało treningi w klubach, bo wszystkie dzieciaki były wyśmigane dzięki zabawom na podwórkach. Dziś trzeba dzieciom tryb sportowy organizować. Z żoną w klubie, w RK Athletics, prowadzimy już 7-latków. Kiedyś nie było potrzeby zaczynać tak wcześnie, bo dzieci swoje wypływały, wybiegały, świetnie jeździły na rowerze i na łyżwach. A dziś musimy to wspomagać.

Rozwińmy trochę wątek pana chorób z dzieciństwa. Dokuczały panu astma, ciągłe anginy i groził reumatyzm?

- Nie upraszczajmy. Nie można mylić reumatyzmu z chorobą reumatyczną. Gorączka reumatyczna wynikała z zakażenia paciorkowcem. On atakował stawy, a wynikał z częstych angin. To była choroba wieku dziecięcego, teraz została wyeliminowana dzięki lepszym antybiotykom. Natomiast skłonności do astmy miałem już gdy byłem bardzo małym dzieckiem, a potem przeszło to w stan uśpienia. Objawy oskrzelowe wróciły w późnym wieku nastoletniości, a prawdziwe problemy z astmą zdefiniowano u mnie już gdy byłem dorosły, kiedy miałem ponad 25 lat.

U pana było trochę tak jak u Marit Bjoergen, u której astmę też zdiagnozowano w trakcie kariery i po iluś latach startów pozwolono jej przyjmować określone dawki lekarstw przed zawodami?

- Ja nie miałem zgody na przyjmowanie leków przed startami. W latach 2002-2004, czyli w ostatnim etapie kariery, zdarzały się działania interwencyjne, ale stałego papieru na przyjmowanie lekarstw nie miałem. Nie chciałbym porównywać przypadku Marit Bjoergen do mojego, bo mamy trochę inne historie. U mnie intensywne leczenie nastąpiło dopiero po tym jak zakończyłem karierę. Nie chciałem tego robić wcześniej, bo póki dawałem sobie radę, to nie chciałem tworzyć nowej historii, że teraz będę osiągał wyniki, mimo że jestem chory na astmę. Ale całkowicie rozumiem, że sportowcy się posługują lekami. Wtedy jeszcze MKOl nie dał zgody na używanie mikrodawek. Pamiętam, że mój lekarz kadrowy, wszystko prowadził, że mógł zgłosić lek, który miałem prawo przyjąć w razie zaostrzenia choroby. Ale ten lek musiał być podawany nie w bliskości zawodów, tylko dwa albo nawet trzy dni przed startem. Szczerze, już nawet tych regulacji nie pamiętam. Doktor Marek Prorok tego pilnował i dawaliśmy radę - mimo zmian klimatu i otoczenia udawało nam się rozwiązywać astmatyczne kryzysy.

Pamiętam, że w kryzysie czy nawet w wojnie o astmę między Justyną Kowalczyk a Marit Bjoergen był pan często przywoływany jako polski sportowiec, który ma astmę i jest mistrzem. Pana i Leszka Blanika używano trochę jak tarczy mającej powstrzymać ataki Justyny na rywalkę.

- To było bardzo instrumentalne posługiwanie się nami. Każdy przypadek jest inny, każdy sportowiec ma trochę inną historię. W sposób zupełnie niefortunny sklejano mnie czy Blanika z Marit Bjoergen. Zastanawiam się nawet czy miało sens to, że myśmy się na ten temat wypowiedzieli, bo powstało bardzo dużo skrótów myślowych. A chodziło i mi, i Leszkowi przede wszystkim o to, żeby broń Boże rodzice nie zabraniali dzieciom astmatycznym trenować i przyjmować leków, które pomogą im w treningu. Chodziło o przekazanie, że trening sportowy to jeden z elementów leczenia astmy. Zależało nam, żeby te dzieciaki nie siadały na wiecznej ławce, żeby nie były na aucie, tylko żeby się normalnie rozwijały. Astma w sportach wytrzymałościowych to coś normalnego. Astma okołowysiłkowa rozwija się u 40 proc. biegaczy narciarskich. W sportach letnich ten odsetek jest mniejszy, ale pamiętam jak komisja medyczna przy PKOl-u wyliczyła, że w polskiej ekipie na igrzyska olimpijskie 2008 już 12 proc. stanowili astmatycy. Taką mamy cywilizację. I tyle.

Dopytam o Justynę Kowalczyk - Wy, wielcy mistrzowie, się nie lubicie? W przestrzeni medialnej doszło między Wami do kilku potyczek.

- Nie użyłbym takiego stwierdzenia. Polemika nie wyklucza normalnej współpracy czy wręcz sportowego sympatyzowania. Wielokrotnie z Justyną się spotykałem, rozmawiałem i myślę, że przyjmowanie pewnych figur stylistycznych do celów publicystycznych ma niewiele wspólnego z osobistymi sympatiami. A poza tym bardzo często redakcje to podkręcają. Nie chcę obwiniać mediów, ale każde nasze zdanie ma swoje życie po życiu. Oceniając wyłącznie to, co jest w mediach, możemy dojść do przerysowania tego, co jest prawdą. Z Justyną będziemy za chwilę współpracować, bo jesteśmy w jednej, Eurosportowej, drużynie na igrzyska olimpijskie Pekin 2022, i nie wyobrażam sobie, żebyśmy się mieli spierać choćby w temacie Marit Bjoergen i żeby to nas poróżniło.

Jak się panu pracuje w dziennikarstwie? Był pan wielkim mistrzem i są rzeczy, które widzi pan u sportowców i ich nie akceptuje. Pamiętam jak rozmawialiśmy na lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Dausze w trakcie chodu, siedząc przy trasie. Warunki były ekstremalne - bardzo wysokie temperatura i wilgotność sprawiały, że zawodnicy padali jak muchy. Ale pan ich surowo oceniał, tłumacząc, że nie poodrabiali lekcji.

- Odpowiedź nastąpiła w Tokio. Na igrzyska Dawid Tomala przyjechał przygotowany. Odrobił lekcje i wygrał. Moją rolą jest wytykanie nieodrobionych lekcji i podpowiadanie ludziom, jak powinni te lekcje odrobić. W Eurosporcie jako ekspert, dziennikarz i publicysta swobodnie mówię to, co mam do powiedzenia. Jak mam chwalić, to chwalę, a jak krytykować, to krytykuję. Od nikogo tu nie zależę, mogę być osobą absolutnie prezentującą swoje zdanie. Prezentowałem je śmiało w Dausze, a teraz chwaliłem podejście Tomali do przygotowania ale też mówiłem, że Łukasz Niziołek zszedł z trasy chodu na 20 km i że to jest coś, co nie powinno mieć miejsca. Potrafię docenić zachowania, które według mnie wskazują na profesjonalizm, ale też nie mam problemu z pokazaniem, że coś nie działa.

Jako dziennikarz na igrzyskach na pewno czuł się pan inaczej niż sportowiec. Ale jak inaczej - bardziej komfortowo czy mniej?

- W Tokio nie byłem, ale w Turynie w 2006 roku i w Pekinie w 2008 byłem jako szef ekip olimpijskich TVP. To zupełnie inne emocje niż te, które się przeżywa będąc zawodnikiem. Jako sportowiec skupiałem się na swoim wycinku i robiłem z niego sacrum. A później musiałem być skupiony ileś razy, na wielu wątkach. Musiałem sprawiedliwie je ocenić. To trudna materia. Inna. Ale poczucie odpowiedzialności jest równie wysokie.

Jak to się stało, że już chwilę po zakończeniu kariery sportowej został szefem sportu w TVP?

- Tu wracamy do pytania o odważne decyzje. Postanowiłem, że natychmiast po Atenach wejdę w inne życie zawodowe. W Grecji wygrałem kolejne złoto i nie dałem sobie na przykład roku na nacieszenie się z tak zwanej sportowej emerytury. Dwa miesiące po zejściu z podium w Atenach już pracowałem w Telewizji Polskiej. Nad stworzeniem TVP Sport.

"Traktowano mnie trochę jak nieszkodliwą gwiazdę, wariata. Ale w końcu po niespełna dwóch latach funkcjonował kanał TVP Sport" - tak pan kiedyś wspominał tamten czas.

- Tak, wszyscy chcieli to zrobić, ale ktoś musiał powiedzieć "wchodzę w to, robię!". To było bardzo trudne. Ale to mnie zdefiniowało na kolejne lata. Dziś jako menedżer pracuję nad projektami, bo wtedy tak postanowiłem i wdrożyłem bardzo trudny projekt.

Pewnie po przyjściu do TVP dowiedział się pan, jak to się stało, że Lesław Skinder narzekał po pana złotym medalu w Atenach, mówiąc tak: "Szaranowicza miałem na uszach i zgłupiałem!"?

 

- Oczywiście, że znam tę historię! Siłą rzeczy nie mogłem tego słyszeć, kiedy finiszowałem po złoto w Atenach. Ale dobrze rozumiem, co i jak się stało. Kiedy byłem uczniem, to mieliśmy stały skecz, w którym pochód 1-majowy mieszał się z Wyścigiem Pokoju, dzięki czemu powstawały takie właśnie gagi jak ten. W Atenach po prostu w sposób niezamierzony nałożyły się na siebie ścieżki dźwiękowe Telewizji Polskiej i Polskiego Radia. Włodek Szaranowicz wytrzymał napór tekstów Lesława Skindera i nie dał znać widzom o tym, że słyszy jego komentarz. Natomiast Lesław Skinder był tak zirytowany Szaranowiczem na uszach, że się tym ze wszystkimi podzielił. Włodzimierz Szaranowicz zawsze się doskonale przygotowywał do takich sytuacji jak finisz oczekiwanego przez niego mistrza czy jakieś podsumowanie i on sobie pisał teksty. Nie było tak, że szedł na feelingu. Jemu pomogło to, że miał tę laudację przygotowaną i jego ta dziwna sytuacja nie zbiła z pantałyku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.