Maja Włoszczowska, urodzona w 1983 roku, najlepsza polska kolarka górska w historii. Jej największe sukcesy to:
Maja Włoszczowska: Tak, efekt uprawiania sportu. Drobiazg. Nic, o czym warto byłoby opowiadać.
- Niewiele. Miałam raptem jeden poważny wypadek, kiedy złamałam nogę. Nasz sport wcale nie jest tak kontuzjogenny, jak się może wydawać. Choć jedną tragiczną sytuację pamiętam. Na Pucharze Świata dziewczyna przeskoczyła przez drewniany mostek i upadła na krawężnik. Mimo że miała kask, to kilka godzin później zmarła w szpitalu.
- No dobrze, Canberra tak naprawdę była nawet dla mnie dużo cięższa. Bo przecież tam chodziło o twarz. Ale wypadek w Australii wyłączył mnie z trenowania raptem na tydzień. Może na dwa. Osłabiło mnie to, bo miałam mnóstwo szwów wewnątrz jamy ustnej i musiałam przyjmować antybiotyk. Ale wróciłam błyskawicznie. A po wypadku w Livigno było składanie stopy tam, a później miałam jeszcze dwie operacje w Polsce i bardzo długą, żmudną rehabilitację.
- Nie, nie łudziłam się. Ale kontaktu z mediami nie miałam i długo nie dostaliście jasnej informacji. Wtedy leżałam w szpitalu i myślałam, jak znieść ból, a kontakty z mediami wziął na siebie Przemek, mój partner. Wszyscy mówili, by wstrzymać się z jakimikolwiek informacjami do czasu jak wrócimy do Polski, do kliniki profesora Krzysztofa Ficka w Bieruniu. To genialny lekarz, cudotwórca, więc liczyliśmy, że uda mu się postawić mnie na nogi. Ale nie miał szans. Gdybym miała złamaną tylko piątą kość śródstopia, to jasne, Justyna Kowalczyk z taką kontuzją zdobyła olimpijskie złoto. Ale ja miałam złamaną jeszcze kość stępu, czyli tę, wokół której są ułożone wszystkie mniejsze kosteczki, a do tego miałam pozrywane wszystkie więzadła w stopie. Stopa wyglądała jak urwana. Dlatego nie wierzyłam w cuda.
- Nie pomagała, bolało przeraźliwie. Nie zapomnę, jak znosili mnie z trudno dostępnego miejsca na trasie i jak najpierw podłączyli mnie do kroplówek, które pozawieszali na krzakach. A jak już w szpitalu mi tę stopę ponastawiali i powiesili na wyciągu, to myślałam, że wyjdę z siebie, tak potworny ból czułam przy każdym, minimalnym ruchu. Miałam pręt w pięcie, przewiercili mi kość po to, żeby stopę powiesić. Później pan Darek Miłek przysłał po mnie swój prywatny samolot. Mogłam dzień później lecieć Wizzairem, ale dzięki "Szeryfowi" miałam o dzień mniej tego bólu. Nic nie było w stanie mnie bardziej uszczęśliwić w tamtym momencie.
- Tak. I wzorowo mnie poprowadził. Inni lekarze proponowali szycie wszystkich więzadeł, a profesor Ficek je zostawił, żeby się same zrosły. Później po zdjęciu gipsu stopa się nie ruszała wcale, nawet na centymetr. To było kolejne traumatyczne przeżycie. Nie byłam w stanie chodzić. Rehabilitacja była żmudna i bolesna.
Ale dopóki był postęp, to się nie martwiłam. Niestety, w pewnym momencie żadnymi ćwiczeniami nie byliśmy już w stanie uzyskać poprawy. Wtedy zaczęłam się konsultować po całym świecie. Poleciałam do Szwajcarii, do lekarza, którego mi poleciła Jolanda Neff (koleżanka Mai z grupy). I jak on zobaczył moją stopę oraz całą dokumentację medyczną, to powiedział, że mój lekarz wykonał znakomitą robotę i nie dało się nic zrobić lepiej. Później u doktora Ficka zrobiłam jeszcze zabieg czyszczenia blizn w środku. Żeby zyskać trochę ruchomości. Odrobinę to pomogło. Nie tyle, ile bym chciała, ale chociaż miałam spokojną głowę, że zrobiłam wszystko, żeby poprawić sprawność stopy.
- Nie mam. Nie zrobię pełnego przysiadu. Ale jeżdżąc na rowerze nie odczuwam problemu. Dopiero, gdy chcę pochodzić w szpilkach. Na szczęście szpilek nie lubię.
- Tak. Sprawdziliśmy z czystej ciekawości. Okazało się, że przysługiwałaby mi renta pierwszego stopnia. Ale absolutnie nikomu nie zależało na tym, żebym na nią poszła. Doktor Ficek już drugiego dnia po operacji przysłał mi fizjoterapeutów z gumami, żebym pracowała nad górną częścią ciała. Aż się wkurzyłam. "Serio?! Leżę z ledwo co naprawioną nogą, ucieka mi sezon, więc na razie mam gdzieś czy podtrzymam siłę mięśniową, czy nie" - tak wtedy myślałam.
- Jako może najtrudniejszy w życiu. Bo ja tam byłam. Poleciałam z mamą. Byłam wówczas w programie Procter & Gamble "Z dumą wspieramy mamy". Mama miała mnie dopingować, a skończyło się tak, że poleciałyśmy obie. Wspierałyśmy ekipę, w której morale spadło po tym jak zabrakło mnie, liderki.
- Tak, faktycznie doszło do kolejnych w tamtym czasie medialnych przepychanek, ekipa nie miała łatwo. Uznałam, że przydam się na miejscu. Ale wyścig był dla mnie bardzo, bardzo trudny. Całe szczęście, że miałam ze sobą wielkie okulary słoneczne. Okazały się ważniejsze od wózka inwalidzkiego. Wózek zostawiłam, chodziłam po trasie o kulach, spotykałam kibiców, którzy już wcześniej kupili bilety, licząc, że będą mnie dopingować.
"Pani Majko, my tu dla pani" - zagadywali, mając dobre intencje. A ja się rozklejałam. Poza tym jak oglądasz wyścig z boku, to wydaje ci się, że wszyscy jadą tak wolno, że ty bez problemu byś powalczył o zwycięstwo. Szczerze - wolałabym tam nie być.
- Zdecydowanie aż srebro. To był mój najlepszy wyścig w życiu. Nic nie mogłam zrobić lepiej, inaczej. Po prostu Szwedka Jenny Rissveds była tego dnia lepsza.
- W Tokio było naprawdę super z formą, a moje 20. miejsce to był kataklizm w odniesieniu do tego, jak się czułam. Powinnam być w czołówce, ale zaraz po starcie trasa się zakorkowała, a że ja ruszałam z trzeciego rzędu, to utknęłam. Jeszcze do tego się pogubiłam, wchodziłam na rower i z niego zeskakiwałam, bo wydawało mi, że przejadę, a okazywało się, że nie. Miałam nadzieję, że kamery tego mojego całego motania się nie pokazują.
- Na szczęście okazało się, że tylko początek. Ale zaraz po przyjeździe na metę tego nie wiedziałam i bardzo niechętnie szłam do dziennikarzy. Wszyscy przyjęliście mnie bardzo ciepło. Ulżyło mi. Bo ja naprawdę nie jechałabym na te igrzyska, gdybym podejrzewała, że wrócę na tarczy. Po co mi to? Mam już dwa olimpijskie medale, nie potrzebuję sobie psuć kariery jakimś złym wynikiem. Jechałam do Tokio z przekonaniem, że absolutnie powalczę. Forma była, ale oprócz formy potrzebujesz szczęścia. Dziękuję, że to zrozumieliście. Wiem, jak ciężko jest, gdy pojawia się krytyka. Kiedy kibice i dziennikarze zapominają, że my też jesteśmy tylko ludźmi i że może nam nie wyjść, mimo że się bardzo staramy. Gdybym imprezowała, zawalała treningi, to zasługiwałabym na krytykę. Ale nigdy tak nie robiłam, więc kiedy pojawiały się negatywne komentarze, to bardzo bolało.
- Wielkiego hejtu nigdy nie doświadczyłam, bo mam naprawdę świetnych kibiców. A dziennikarze też pisali raczej dobrze, bo przez lata starałam się dostarczać sukcesów. Ale trudny moment był. Nawet bardzo trudny. W 2011 roku, gdy zmieniłam trenera. Wtedy było dużo medialnej krytyki. Wynikającej z zachowań drugiej strony. Druga strona prowokowała media, chociaż umawialiśmy się inaczej. W którymś momencie aż przestałam w ogóle zaglądać do internetu. To było jedyne wyjście, żeby chronić psychikę.
Miałam szczęście, że wtedy trafiłam na śp. Marka Galińskiego. On został moim trenerem. Widział, że ze złości chodzę po ścianach, że chcę jakoś reagować i się bronić. Ale zachowywał wielki spokój, radził, żebym robiła swoje, żebym się wyłączyła. Posłuchałam go i szybko odzyskałam radość, a to się przełożyło na wyniki. Ekipa z Markiem na czele, ze wszystkimi zaufanymi współpracownikami, którzy do mnie wrócili, bardzo mi pomogła. A nagonka medialna skończyła się po tym jak wygrałam Puchar Świata, a na mistrzostwach świata jechałam po złoto, a po defekcie przywiozłam srebro. Wtedy mogłam o temacie zapomnieć.
- Niestety, pan Ryszard był wtedy pod wpływem osób mi nieprzychylnych. Do niego pretensji nie miałam. Oczywiście już wystarczająco bolało, że nie jadę na igrzyska, a jeszcze te komentarze mnie dobijały. Gotowałam się z wściekłości. Ale miałam już doświadczenie i skoro rok wcześniej strategia niekomentowania zadziałała, to postanowiłam się tej strategii trzymać. Chociaż jeden paszkwil zagotował mnie do tego stopnia, że zaczęłam działać prawnie, aby przynajmniej wymusić sprostowanie.
- Nie, to był tekst dziennikarza sportowego, który znalazł się pod złym wpływem i niewiele wiedział o całym problemie.
- Nie. Cieszę się, że podjęłam decyzję o zmianie trenera. Cieszę się, że cała ekipa - i zawodnicy, i osoby współpracujące - była za mną. W którymś momencie wykazałam się odwagą i myślę, że zrobiłam tym wiele dobrego. Warto było wypaść za to nawet z finansowania przez PZKol.
- Pretekstem było moje przejście do drużyny zagranicznej. Postanowiłam nie robić burzy, skupić energię na trenowaniu. Sama sobie wszystko finansowałam, a trenowałam z kadrą Rosji, dla której pracował Marek Galiński. To wszystko zadziałało tak, że od razu po powrocie kończyłam na podium Pucharu Świata i związek przywrócił mi wsparcie. Przez pół sezonu robiłam swoje, unikając walki, i sytuacja wróciła do normy. Nigdy nie skupiałam się na walce w mediach i tej strategii się trzymam. Dlatego nie mam ochoty wracać do tamtego czasu.
- Naprawdę nie chcę wracać do tamtych lat.
- Oczywiście dostałam wezwanie i składałam zeznania. Byłam blisko sprawy, o którą pytasz, więc trudno, abym została pominięta jako świadek. Byłam na przesłuchaniach i w prokuraturze, i później w sądzie.
(Chodzi o sprawę Andrzeja P. Były trener i były dyrektor w Polskim Związku Kolarskim pod koniec 2018 roku trafił do aresztu. Zatrzymano go w związku z wielowątkowym śledztwem dotyczącym nieprawidłowości w Polskim Związku Kolarskim w latach 2010-2017. Andrzeja P. oskarżono o gwałt i próbę gwałtu. Od marca 2020 roku trwa proces, a mężczyzna przebywa na wolności. Grozi mu do 12 lat więzienia)
- Nie musiałam zauważać. To było tak, że sąsiad zapukał i powiedział, że złodzieje wyłamali drzwi, a nie tak, że chciałam pojeździć i zobaczyłam, że nie mam na czym. Ostatnio miałam na głowie tyle spraw - prywatnych, sponsorskich, związanych z MKOl-em i PKOl-em - że nie jeździłam. Ale na pewno z tego nie zrezygnuję i tak sobie wszystko poukładam, żeby mieć czas na treningi i starty w amatorskich wyścigach.
Absolutnie nie jest tak, że nie mogę na rower patrzeć. Po Tokio walczyłam o medal na mistrzostwach Europy, ale złapałam kapcia. A na mistrzostwach świata w ostatniej rundzie upadłam i nie zdobyłam medalu, ale do końca liczyłam się w walce o podium. W końcu w mistrzostwach świata w maratonie zdobyłam srebro. Skończyłam karierę w dobrym stylu.
- Faktycznie ekipy techniczne rywalek pięknie mnie pożegnały. Myślę, że to się stało z inicjatywy Kornela Osickiego, menedżera naszego Kross Orlen Cycling Teamu, ale wiem, że wszyscy się chętnie podłączyli, bo środowisko mamy fantastyczne. A ja się w nim mocno udzielałam, będąc w komisji zawodniczej Międzynarodowej Unii Kolarskiej.
- Robimy różne projekty dla zawodników. Na przykład jest program, który ma pomagać w szkoleniu się w różnych kierunkach, w odbywaniu stażów w firmach, z którymi MKOl współpracuje. Chodzi o to, żeby jeszcze w trakcie karier sportowcy zdobywali kwalifikacje, które przydadzą im się później. Jest też program wspierający zawodników borykających się problemami mentalnymi. Dla nich działa 24-godzinna linia telefoniczna, w wielu językach. Jesteśmy też grupą konsultacyjną, z którą MKOl porozumiewa się w każdej nowej sprawie. W ostatnim czasie oczywiście jest dużo dyskusji na temat restrykcji covidowych na igrzyskach, możliwości transportowych, zmienianych systemach kwalifikacji olimpijskich. Trafiłam też do komisji, która zajmuje się młodymi sportowcami występującymi na igrzyskach. Pojawiają się przecież dyscypliny, w których wygrywają już 13-latkowie.
- Tak, między innymi. To jest bardzo trudny temat. Jak 13-latek zostaje mistrzem olimpijskim, to ma później do udźwignięcia bardzo duży ciężar. Podam przykład z mojej dyscypliny - Jenny Rissveds miała 22 lata, gdy została mistrzynią olimpijską, a i tak nie udźwignęła ciężaru sytuacji. Po sukcesie pojawiły się u niej tak wysokie oczekiwania, że nie mogła im sprostać. Jenny czuła, że jako mistrzyni olimpijska musi wygrywać wszystkie zawody. Nie wygrywała, wpadła w depresję i wychodziła z niej przez lata.
- I może dobrze, że tam medalu nie zdobyłam. Nie byłam na to gotowa. Tak sobie to tłumaczyłam wtedy i później przy innych sytuacjach. Nawet w Canberze. To był 2009 rok, po olimpijskim srebrze byłam bardzo mocna i jechałam tam absolutnie pewna, że zdobędę mistrzostwo świata! Dwa dni przed startem się rozbiłam, straciłam szansę, ale potrafiłam sobie wytłumaczyć, że widocznie tak miało być. Umiałam cierpliwie zaczekać, przygotować się jak najlepiej i wygrać rok później. Miałam silną psychikę, byłam odporna. Ale jednocześnie wiele rzeczy biorę do siebie. I wcale nie jestem twarda jest skała.
Zdrowo podchodzić do sportu pomagało mi wsparcie mamy. Jest niesamowicie rozsądna i zawsze potrafiła mi wytłumaczyć, że sport to nie jest cały świat, że nawet jak gdzieś nie pojadę i czegoś nie zdobędę, to nic strasznego się nie dzieje. Potrafiła mnie do tego przekonać nawet, gdy przez zniszczoną stopę uciekły mi igrzyska w Londynie. Wtedy zrozumiałam, że sport mógł się nagle skończyć. I się cieszyłam, że wybrałam, za namową mamy, porządne studia, czyli nie zaoczny marketing sportowy, na który chciałam iść, żeby mieć więcej czasu na rower, tylko matematykę finansową i ubezpieczeniową na Politechnice Wrocławskiej. Choć marketing też by się pewnie przydał.
- Zaczęłam i skończyłam w trybie dziennym. Nie było łatwo, ale dałam radę. Studiowałam i zdobywałam medale. Oczywiście żadnego życia studenckiego nie miałam. Sporo mnie ominęło. Ale mam poczucie, że więcej zyskałam niż straciłam.
- Tak, banki, firmy ubezpieczeniowe - do takich miejsc trafia się po kierunku, który skończyłam. Można zostać aktuariuszem, czyli osobą odpowiadającą za wycenę składek ubezpieczeniowych. Można robić analizy wyników finansowych i oceniać ryzyka finansowe inwestycji dla zarządów wielkich firm. Ale oczywiście trzeba się dokształcać. Ja skończyłam studia w 2008 roku i niewiele pamiętam. Jednak to żaden problem. Liczy się to, co zyskałam w tamtych latach. Byłam sportsmenką, osiągałam sukcesy, a nie zamknęłam się tylko w tym światku. Rozwijałam się wszechstronnie, bo studiując matematykę korzystałam też z wielu innych zajęć na uczelni i na przykład nauczyłam się języka włoskiego. Poznałam wtedy mnóstwo fajnych ludzi.
A na zawsze została mi taka korzyść wizerunkowa, że jak tylko mówię, jakie studia skończyłam, to od razu wzbudzam szacunek. Bo mówiąc, że jestem magistrem-inżynierem matematyki po studiach dziennych od razu przekreślam mit, że sportowiec to musi być ktoś słabo wykształcony. Tomek Majewski, Justyna Kowalczyk, Otylia Jędrzejczak - to są dobrze wyedukowani ludzie. To sportowcy łamiący stereotyp.
- Tak, firma jest naprawdę duża. Zatrudniamy 160 osób. Moja mama ma niesamowity talent do zarządzania ludźmi. To jej zasługa oraz mojego brata, że wszystko świetnie działa. Ja, poza dawaniem wizerunku, pomocą w kontaktach i testowaniem strojów, niewiele się udzielam, a żyję z uprawiania sportu.
Generalnie my, kolarze górscy, jesteśmy finansowo daleko od piłki nożnej, od tenisa, nie mam też co się porównywać z kolarstwem szosowym. Faktycznie, w 2008 roku było najtrudniej, bo przez wielki kryzys finansowy wielu sportowców traciło sponsorów. Na szczęście dobrze sobie wówczas radził pan Darek Miłek i gdy zgłosiłam się do niego, do firmy CCC, to choć pierwotnie chciał wesprzeć tylko mnie, finalnie wsparł całą drużynę i mieliśmy spokój na cztery lata.
Pewnie potencjał marketingowy mogłam wykorzystać lepiej. Ale musiałabym częściej być w Warszawie, w mediach, a wtedy nie mogłabym się skupić na treningu tak, jak chciałam.
- Jeżeli chcesz zdobyć sponsora, musisz mieć bardzo duże zasięgi. Będąc na studiach i trenując, potrafiłam przyjechać do Warszawy, żeby o szóstej rano wystąpić w "Kawie czy herbacie", a później wracać na zajęcia i treningi. To był hardkor. Ale później już mówiłam, że zapraszam do siebie - do Jeleniej Góry albo na zgrupowanie. W sumie i tak mam szczęście, że uprawiam sport bardzo popularny wśród amatorów. Co ma powiedzieć taka Karolina Naja, wybitna kajakarka, która zdobyła cztery olimpijskie medale? Ona wygrała dla Polski więcej niż ja, ale o jej dyscyplinie słychać tylko przy okazji igrzysk.
A u nas jest stała grupa osób zainteresowanych. I z kontraktów z producentami sprzętu rowerowego można dobrze żyć. Nie ustawisz się na całe życie, ale nie jest źle. Oczywiście pod warunkiem, że jesteś w światowym top 20. A naprawdę dobrze masz, gdy jesteś w top 5. Bez tego, bez umów ze sponsorami, miałabym dziś za piąte miejsce mistrzostw świata tysiąc złotych z haczykiem z ministerialnego stypendium. Nie byłoby opcji, żeby z tego wyżyć. Tym bardziej że uprawiając zawodowo sport, nawet ze wsparciem związku i sponsorów, zawsze w coś musisz zainwestować.
Mój dziadek kiedyś mnie usilnie przekonywał, że powinnam grać w tenisa, bo w tenisie są wielkie pieniądze. A ja powtarzałam: "Tak, dziadek, mogłabym grać w tenisa, ale po pierwsze nie wiadomo czy byłabym dobra, a po drugie jeżdżenie na rowerze sprawia mi mnóstwo przyjemności". Oczywiście sportowców zachęcam, żeby nie tylko robili to, co kochają, ale żeby też inwestowali w swoje social media, żeby tam kreowali swój wizerunek. Warto, bo same sukcesy dziś nie wystarczą. Podam przykład z kolarstwa górskiego. Mamy dwie znane Kanadyjki - Catharine Pendrel, medalistkę olimpijską, mistrzynię świata, zdobywczynię Pucharu Świata i Emily Batty, która jest w czołówce, ale nigdy nie osiągnęła spektakularnego sukcesu. Pierwsza ma na Instagramie 20 tysięcy followersów, a druga prawie 400 tysięcy. A to dlatego, że Batty ma zawsze przyklejone rzęsy, makijaż, blond loki i dostarcza dużo kontentu lajfstajlowego. I dzięki temu zyskuje sponsorów.
- Naprawdę poważna była jedna, ale na szczęście się nie zdecydowałam. Wolę być kojarzona z osiągnięciami sportowymi.