Adam Korol, urodzony w 1974 roku. Jeden z najwybitniejszych polskich wioślarzy w historii. Były minister sportu. Obecnie prezes Polskiego Związku Towarzystw Wioślarskich. Ogromne sukcesy osiągał w czwórce podwójnej. Razem z Markiem Kolbowiczem, Michałem Jelińskim i Konradem Wasielewskim stworzył osadę nazwaną "Dominatorami". Największe osiągnięcia Korola to:
Adam Korol: Ha, ha, ha! To moje słowa zaraz po tym, jak coś wygraliśmy?
Tak było. Zdradzę, jakie naprawdę były moje pierwsze słowa po zdobyciu tego złota. Tuż za metą, siedząc w łódce, powiedziałem głośno: "K***a, jest!". Do kamery nigdy bym się tak nie wysłowił, ale do samego siebie mogłem. A nawet czułem, że muszę. Dla nas to był moment spełnienia po czterech latach orki. I strasznie istotne było to, że osiągnęliśmy wielki sukces po tym, co się stało na igrzyskach cztery lata wcześniej.
- Ludzie widzieli to tak: złoty medal 2005, złoty medal 2006, złoty medal 2007, czyli seria. O tym się fajnie mówiło, a tylko my wiedzieliśmy, że do każdego z tych medali szliśmy drogą może nie aż przez mękę, ale drogą naprawdę katorżniczych treningów. Nam po każdym złotym medalu było coraz trudniej. Też dlatego, że trudniej się mówi do mistrza świata niż do kandydata na mistrza świata. Niestety, człowiek często wychodzi z założenia, że jak jest mistrzem świata, to już wszystko wie i wszystko potrafi najlepiej. Na szczęście szybko zrozumieliśmy, że tak nie jest. Ten mój okrzyk "K***a, jest!" był po naszym najlepszym wyścigu w historii. A przecież tuż przed igrzyskami zaczęliśmy się bać, że jednak nie wygramy.
- Tak. Na ostatnim Pucharze Świata, w Poznaniu, zajęliśmy trzecie miejsce. Przegraliśmy z Włochami i Francuzami i wszyscy zaczęli się niepokoić. Nas uratowała świadomość, że dopiero przed nami jest bezpośrednie przygotowanie startowe, a my w ramach tego czasu wchodziliśmy na taki poziom i robiliśmy takie rzeczy, że nikt inny na świecie tego nie robił.
- Jechaliśmy w góry i przez dwa tygodnie zupełnie nie wiosłowaliśmy. Robiliśmy ogromną objętość treningową. Myślę, że wielu biegaczy górskich na nasz widok powiedziałoby: "Wow! Faceci po 100 kilo, a zasuwają jak kozice". Po tych dwóch tygodniach byliśmy zbudowani fizycznie i mieliśmy ogromny głód wody. Ale kiedy z gór zeszliśmy i pojechaliśmy do Chin, to pojawił się problem, jakiego we wcześniejszych latach nigdy nie mieliśmy.
- Naszą ukochaną łódkę, tę na której zdobyliśmy trzy złote medale mistrzostw świata, już trzy miesiące przed igrzyskami wysłaliśmy do Chin. Ona na nas czekała pod Pekinem, w miejscowości, w której mieliśmy ostatnie, przedolimpijskie treningi. Dotarliśmy na miejsce, męczyliśmy się ze zmianą czasu, z ogromną wilgotnością i wysokimi temperaturami, ale najgorsze się okazało to, że wsiedliśmy do tej naszej ukochanej łódki i poczuliśmy, że to już nie jest nasza ukochana łódka. Okazało się, że zdążyliśmy się przyzwyczaić do tej, która została w Polsce.
- Na pewno nikt by nie odróżnił. Były identyczne, identycznie ustawione. Ale my przez 10 dni zgrupowania chodziliśmy jak zbite psy. Ta łódka nam nie płynęła tak, jak powinna. Wyglądaliśmy źle, każdy trening był mordęgą. W głowie się kotłowały myśli, co to będzie. Pojechaliśmy do wioski olimpijskiej załamani. Myśleliśmy, że trochę bez sensu jest nasz start na igrzyskach, więc jak tu w ogóle myśleć o złotym medalu.
- Trochę to zabawne ale wydaje mi się że duży wpływ na to, co się wydarzyło później miało jedzenie. Przy tak wyczerpującym treningu myśmy potrzebowali nawet po 8 tysięcy kalorii dziennie. Po przyjeździe do wioski mieliśmy do startu jeszcze cztery dni. Pierwsze co zrobiliśmy w wiosce, to poszliśmy zjeść. Zauważyliśmy, że jedzenie nam bardzo smakuje. Wreszcie, bo zupełnie inaczej było na zgrupowaniu pod Pekinem. Rozmawialiśmy w trakcie tego pierwszego posiłku na olimpijskiej stołówce, że czujemy, jakby nasze organizmy wyciągały teraz z jedzenia każdą pojedynczą kalorię. Po posiłku poszliśmy na wodę, przepłynęliśmy 1000 metrów i stanęliśmy. "Jezus, Maria! Co się dzieje? No inna osada zeszła na wodę" - takie były nasze reakcje. Jakbyśmy pstryknęli palcami. Już na każdym treningu było świetnie. I w każdym wyścigu olimpijskim.
- Wygraliśmy pierwszy bieg, zdecydowanie pokonaliśmy Francuzów, czyli osadę, z którą w ostatnim przedolimpijskim starcie przegraliśmy. Minęliśmy linię mety zadowoleni tym mocniej, że jeszcze czuliśmy, że mamy rezerwy. No i tacy szczęśliwi podpływamy do pomostu, przybijamy piątki z trenerem, a on mówi: "Ale nie mam dla was dobrych informacji. W pierwszym przedbiegu Australia pobiła wasz rekord świata z 2006 roku, a w drugim przedbiegu Włosi byli dwie sekundy szybsi niż teraz wy". Od razu nas trener zgasił. Pomyśleliśmy sobie: "No to będzie wesoło". I już w półfinale było, bo dostaliśmy najszybszych Australijczyków.
I dobrze. Uznaliśmy, że zmierzymy się z nimi już wtedy i będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Wynik każdego jednego wyścigu był ten sam - wygrywaliśmy i to z komfortową przewagą. A jak patrzę na nasz finał z Pekinu, to widzę, jak już od 250. metra dziób naszej łodzi się systematycznie wysuwa do przodu przed wszystkich. Prowadziliśmy ten finał niemal od początku do końca.
- W ogóle nie ma takiej opcji! Wiedziałem, ale 250 metrów przed metą. Od 250 metrów po starcie do mety to jeszcze były lata świetlne. Ale wiedziałem, że płyniemy bardzo dobrze, wiedziałem, w których miejscach będziemy atakować, gdzie będziemy wypracowywać przewagę, żeby komfortowo wpłynąć na finisz. Zrobiliśmy wszystko tak jak zawsze. Po tysiącu metrów wypracowaliśmy przewagę prawie długości łodzi, wtedy widzieliśmy już wszystkich i mogliśmy reagować na ataki naszych przeciwników. Wszystkich mieliśmy za sobą i mogliśmy liczyć chwyty, bo ostatnie 500 metrów to niecałe 60 pociągnięć. A jak na ostatnich 250 metrach pojawiły się magiczne, czerwone boje, to już było wiadomo, że za chwilę będzie wielkie szczęście.
- Jej trenerem był Krzysztof Korzeniowski, bardzo dobry szkoleniowiec, z Polski, z przeszłością w naszej reprezentacji. I jego wioślarze jako pierwsi nas obudzili. Z nimi przegraliśmy na Pucharze Świata w Lucernie, w mekce wioślarstwa. Czuliśmy, że powinniśmy wygrać, byliśmy do tego przyzwyczajeni, to tam przydarzyła nam się pierwsza porażka od lat. Po niej przyszła następna w Poznaniu, o której już mówiłem. Ale my już po tej w Lucernie, wiedzieliśmy, że przyszedł pierwszy sygnał, że nic nie jest nam dane na zawsze i trzeba się zabrać do jeszcze cięższej pracy przed Pekinem. A w Pekinie komentator pracujący na torze dobrze pamiętał, że Amerykanie jako pierwsi od lat nas pokonali.
- Tak było, padliśmy wyjątkowo. Tor był co prawda kilkadziesiąt kilometrów za wioską olimpijską i podróż trochę trwała, ale my się pospaliśmy bardzo szybko, zaraz po tym jak kierowca ruszył. Tamten dzień nam się niesamowicie dłużył i wysysał z nas energię. Pamiętam, że wszystko się skończyło dopiero około godziny 11 czasu polskiego, bo wtedy na mszy w mojej parafii ksiądz ogłosił, że zdobyliśmy złoto. W Pekinie to było już późne popołudnie. Nas od rana męczył stres. Taki, że trudno było cokolwiek zjeść. No i jak już zostaliśmy mistrzami olimpijskimi, to poczuliśmy się bardzo zmęczeni. A jeszcze bardziej zmęczeni byliśmy kilka godzin później, bo dopiero po kilku godzinach mogliśmy wrócić z toru. Mnie wzięto na kontrolę dopingową i strasznie długo tam czekałem. Koledzy przez ten czas zdążyli udzielić wywiadów, rozkręcić łódkę i zapakować do kontenera.
W końcu Robert Korzeniowski, który wtedy pracował w TVP, zaproponował, żebyśmy wrócili do wioski taksówkami, bo tam na nas wszyscy czekają, więc tak będzie szybciej. Pamiętam, że kierowca pomylił drogę, zaczął błądzić, a później to tak się zrobiło błogo, ciepło, że przebudziliśmy się dopiero pod wioską. I tam uznaliśmy, że najpierw musimy iść się najeść, żeby mieć siłę poświętować. Była godzina 23, gdy przyszliśmy do ekipy, która nas witała.
- Ha, ha! Też było wesoło. Czekali na nas wszyscy, bo my się wszyscy znaliśmy i wszyscy na nas bardzo liczyli, od nas powszechnie oczekiwano złota. Mieszkaliśmy w Pekinie z piłkarzami ręcznymi - z nimi lecieliśmy razem na igrzyska i od początku się razem trzymaliśmy. Przyszły też dziewczyny z siatkówki, a przez nasz pokój przewinęli się chyba przedstawiciele wszystkich sportów. W międzyczasie okazało się, że czasu na poświętowanie za bardzo nie mamy, bo już o godzinie 5 rano jest zbiórka i musimy wracać do Polski. I tyle było z naszych planów, że teraz to my sobie zobaczymy w Pekinie to i tamto. Zobaczyliśmy tylko lotnisko. Ale na wesoło, bo nie ukrywam, że trochę tamtej nocy wypiliśmy. Proszę tylko sobie nie wyobrażać nie wiadomo czego. Święci nie byliśmy, ale moment był wyjątkowy, więc mogliśmy sobie pozwolić. Jednak zaznaczam, że nie na dużo, bo byliśmy bardzo zmęczeni.
- Tak było. I tak, przypominało mi się, jak w Atenach czułem, że być może to była moja ostatnia szansa. Niewykorzystana. Po igrzyskach w 2004 roku było mi bardzo trudno. Ja i Marek Kolbowicz musieliśmy zdecydować czy stać nas na to, żeby się ogromnie poświęcić na jeszcze cztery lata.
- Tak i to już dużo. Ale chodziło nie tyle o nasze poświęcenia, co o poświęcenia naszych najbliższych. Ja byłem przygotowany do wysiłku, do wyjazdów. Życie sportowca na zgrupowaniach jest bardzo proste i oderwane od rzeczywistości. Sportowiec ma być gotowy do kolejnego treningu, ma zapewnione jedzenie, ma sprzęt, ma tylko trenować i odpoczywać. A przecież gdzieś obok płynie normalne życie. Z problemami dnia codziennego, z chorobami dzieci, z odwożeniem ich do szkoły, ze zrobieniem obiadu i z pójściem do pracy. Z tym wszystkim zostawała moja żona. Trudno więc było podjąć decyzję, że ona ma tak żyć beze mnie jeszcze przez cztery lata.
Dlatego postanowiliśmy, że nie zadeklarujemy ładowania bliskich w taki kierat na cztery lata. Ustaliliśmy, że próbujemy do mistrzostw świata w 2005 roku. Gdybyśmy tam mieli przypłynąć na szóstym miejscu, to perspektywa walki o medal olimpijski w 2008 roku byłaby raczej marna. Ale skoro w 2005 roku zdobyliśmy złoto, to trudno było o lepszą motywację, żeby wytrwać do Pekinu. Po tym naszym pierwszym złotym medalu środowisko światowego wioślarstwa było pod takim wielkim wrażeniem, że w branżowym magazynie "World Rowing" napisano, że nadchodzi era polskiej czwórki podwójnej. Ktoś po naszym pierwszym złocie dosłownie nam wywróżył następne triumfy.
- Tak, były dwie zmiany, bo trener zarządził nową rywalizację o miejsca w czwórce.
- Tak, to wybitna postać. Wszystkie sukcesy zawdzięczamy trenerowi Wojciechowskiemu. On ma ogromną wiedzę, a do tego jest bardzo dobrym człowiekiem i potrafił naszą grupę skonsolidować i okiełznać. My byliśmy dorosłymi facetami, nikt nas do niczego nie musiał zmuszać, ale hamować trener nas czasami musiał. I w odpowiednim momencie potrafił zgasić konflikty. To na pewno kluczowa postać dla naszej osady. Pracowałem z nim od 1997 do 2012 roku, wszystkie sukcesy osiągnąłem z trenerem Wojciechowskim.
- Proszę sobie wyobrazić, że 250 dni w roku od rana do wieczora spędza pan z tymi sami ludźmi. I że tak jest przez wiele lat. Przecież ze swoimi rodzinami nikt tyle czasu nie spędza, bo idzie rano do pracy i z bliskimi widzi się dopiero o godzinie 17 czy 18. A my w pokoju byliśmy razem, na treningu razem, na posiłku razem - to nie było życie usłane różami. Mieliśmy konflikty, wielokrotnie mieliśmy siebie nawzajem dosyć. Ale wspólny cel te konflikty gasił. Wszyscy wiedzieliśmy, że jedziemy na tym samym wózku, co akurat w wioślarstwie można rozumieć dosłownie. Dlatego każdy z nas umiał zrobić krok wstecz, każdy potrafił się wycofać, żeby konfliktu nie zaogniać. A trener Wojciechowski bardzo w tym pomagał, bo to niebywale spokojny człowiek.
- Tak, wiem, co słychać u każdego z chłopaków. A największy kontakt mam z Michałem Jelińskim, bo obaj jesteśmy we władzach wioślarskiego związku i codziennie współpracujemy. Ale my razem stanowliśmy zgrany zespół. I mówię o naszej piątce, razem z trenerem. Bo mówienie tylko o naszej czwórce jest złe, nas tak naprawdę było pięciu.
- To trener wymyślił. Chyba w rozmowie z Darkiem Szpakowskim. Po którymś z kolei naszym złotym medalu trener szukał dobrego określenia i nazwał nas chyba terminatorami, a Darek dodał dominatorów. I tak to zaczęło funkcjonować. Na szczęście, bo wcześniej mieliśmy inną ksywkę, zgryźliwą - Agenci 007.
- Tak, bo tam brązowy medal przegraliśmy o 0,07 sekundy.
- Faktycznie.
- Oj tak, ogromna afera się rozpętała. Ogromna! Aż troszeczkę żałowałem swoich słów. Pamiętam artykuł na Wirtualnej Polsce - na czerwono: "Były minister sportu potwierdza, pozytywny wynik próbki B Tomasza Zielińskiego". A ja wtedy po prostu przeczytałem na stronie Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów taką informację i napisałem, co myślę na Twitterze. Następnie ruszyłem w drogę do Zakopanego, gdzie planowałem kilka dni pochodzić po górach, i w drodze zacząłem dostawać kolejne telefony z pytaniem "A skąd pan wie"?". No jak to skąd? Przeczytałem na stronie związku. Co się okazało? Że artykuł stamtąd został usunięty.
Straszną jazdę ze mną dziennikarze zrobili. "Jak pan może?" itd. Ale to jeszcze nic. Zadzwonił do mnie dziennikarz, który bardzo dobrze zna braci Zielińskich, i mówił, że to są wspaniali ludzie, a ja nie mam prawa tak ich oczerniać. W tamtym momencie chciałem się zapaść pod ziemię. Trwało to kilka godzin aż wszystko się potwierdziło i okazało się, że wcale nie chodziło o śladowe ilości niedozwolonego środka. Cieszę się z rozmowy, którą przeprowadziliśmy później z tym dziennikarzem. Mówił, że zna tych chłopaków od dzieciństwa i czuje się, jakby go ktoś uderzył w twarz. Wszystko sobie wyjaśniliśmy. Ale na tym nie koniec - jeden z byłych koksiarzy, karany za doping dwa razy, mówił w mediach, że takich jak ja powinno się wieszać.
- Też sztangista, ale nazwiska już nie pamiętam. Poszedłem z nim za to do sądu i okazało się, że taki hardy był tylko wypowiadając się na Facebooku. Potem jego słowa ukazały się w artykule w "Przeglądzie Sportowym" i w "Gazecie Wyborczej", a później w sądzie się nie stawiał i wysyłał emisariuszy, żebym mu odpuścił. Sąd mu kazał zamieścić przeprosiny na pierwszych stronach tych gazet, w których chciał mnie wieszać. Te przeprosiny miał publikować przez tydzień. W końcu mu odpuściłem o tyle, że pewną kwotę musiał wpłacić na hospicjum w Gdańsku.
- To jest oszustwo i ci oszuści naprawdę nie są godni nosić biało-czerwonych koszulek. Przed chwilą w Tokio też mieliśmy takich, na paraolimpiadzie. Nie rozumiem, jak ci niepełnosprawni kolarze (Marcin Polak i Michał Ładosz - red) mogli po oszustwie wejść na podium i się cieszyć z medalu, który komuś ukradli. Nie rozumiem, co tacy ludzie myślą. Że im się uda? Że to nie będzie wykryte? Jak nie będzie wykryte teraz, to będzie za ileś lat, bo próbki są przechowywane 10 lat i badane nowymi metodami. Nienawidzę takiego oszustwa. To wstyd. Na podium powinien stać ktoś, kto zajął czwarte miejsce. Powinien świętować, mieć pamiątkowe zdjęcia na całe życie. Co mu z tego, że kiedyś dostanie medal pocztą?
Proszę mi wierzyć - wejście na podium to jest największa nagroda. Stanąć tam, zobaczyć flagę swojego kraju, a jeszcze wysłuchać hymnu - to najpiękniejsze. Dla mnie najwspanialszym momentem był "Mazurek Dąbrowskiego" z Pekinu. Staliśmy razem, moi koledzy płakali, śpiewaliśmy - nie wyobrażam sobie, że jacyś oszuści mogliby nam to zabrać. A i w wioślarstwie zdarzają się przypadki dopingu. Trzeba to tępić. Dopingowicze powinni mieć dożywotni zakaz startów na najważniejszych światowych imprezach sportowych. I proszę mi nie mówić, że wszyscy biorą.
- A we mnie się wszystko trzęsie, kiedy tego słucham. Jacy wszyscy? Nawet w Rosji, gdzie doping był systemowy i państwowy, są sportowcy, którzy się wyłamali, poddali się restrykcjom WADA, pozwalają się kontrolować wszędzie, gdzie przebywają. I ci sportowcy mogą startować. Nienawidzę wrzucania wszystkich do jednego worka. Wszyscy się koksują, czyli ja albo moi koledzy koksowaliśmy? Nasza czwórka była dostępna dla kontrolerów zawsze i wszędzie - w domach, na zgrupowaniach, w czasie podróży. Nikt z nas nigdy się nie ukrywał, nikt z nas nigdy nie jeździł w miejsca niedostępne dla kontrolerów. Byliśmy zawsze do dyspozycji. Przypominam sobie zgrupowanie w Zakopanem gdzie byłem sprawdzany dwa razy w ciągu dnia przez dwie różne kontrole antydopingowe.
- Na szczęście ta skala nie jest aż tak duża. Ale dziwiłem się, że świadomi zawodnicy bawią się w takie rzeczy. I oczywiście najbardziej mnie denerwował doping w mojej dyscyplinie. W wioślarstwie nie ma dużych pieniędzy, a i tak były przypadki złapania naszych zawodników - na szczęście nie z pierwszej reprezentacji - na ciężkich środkach anabolicznych. To dla mnie megadziwne. Są też przypadki stosowania przez młodzież środków pobudzających. Młodzież kupuje zanieczyszczone odżywki. Nie rozumiem tego. Środki pobudzające można stosować w treningu, ale nie można na zawodach. W takim razie po co ich używać? Młodzi w odżywkach za często widzą zbawczą moc. A nie widzą pracy, którą trzeba zrobić. Odżywki owszem mogą pomóc, ale powinny być stosowane pod kontrolą lekarza reprezentacji. Chociaż dobrze wiemy, że dobrze zbilansowana dieta może zastąpić większość z nich.
- Oczywiście, chociaż przyjaźń to bardzo duże słowo. Ale dużo znajomości się zawarło. Do dziś drogi z innymi olimpijczykami mi się krzyżują i jest dużo fajnych wspomnień. To dotyczy nie tylko olimpijczyków letnich.
- Bardzo się z Justyną polubiliśmy. Ona przyjeżdżała do Wałcza, jeździła na rolkach i biegała, a my dopiero pracowaliśmy na to, żeby zostać terminatorami i dominatorami. My podziwialiśmy jej ciężką pracę, a ona patrzyła, jak my zasuwamy. Byliśmy z dyscyplin wytrzymałościowych, w nich jest po prostu orka, charakter naszych sportów jest bardzo podobny, dlatego się rozumieliśmy. A pomagało też to, że my bardzo lubiliśmy biegać na nartach. I jak na naszą masę, podchodzącą pod 100 kilo, my sobie na biegówkach świetnie radziliśmy. Tak naprawdę teraz, po latach, z całego treningu najbardziej mi brakuje właśnie nart. Chciałbym pojeździć sobie łyżwą na dobrze przygotowanej trasie. W piwnicy mam jeszcze sprzęt, którego używałem i na pewno z racji funkcji, którą teraz mam, wkrótce te narty odkurzę.
- Nie mam, bo nigdy z żadnym sportowcem nie zrobiłem sobie zdjęcia. Głupio by mi było - to raz. A dwa - dla mnie na igrzyskach zawsze najfajniejsze było to, że przebywam z innymi sportowcami z Polski, a nie z zagranicznymi gwiazdami. Na igrzyskach wszyscy jesteśmy jedną drużyną, integrujemy się, mnóstwo czasu spędzamy razem na stołówce. Obiad, kawa, woda - siedzi się i się gada. To coś bardzo fajnego i niepowtarzalnego. Na żadnych mistrzostwach świata tego nie ma, tam się ludzie kiszą we własnym sosie, widzą tylko swoich przeciwników i cały czas myślą o startach. A na igrzyskach poznaje się ludzi, którym się kibicuje, którym się dobrze życzy. Oczywiście trzeba uważać, żeby na igrzyskach swojego medalu nie zostawić na stołówce. Trzeba zachować równowagę, nie zapomnieć o swoim zadaniu. I szczególnie sportowcy z dyscyplin, gdzie waga ma kluczowe znaczenie, muszą się na tej stołówce hamować. Powiem panu jedną ciekawą rzecz - olimpijskie stołówki są ogromne, różnorodność posiłków jest wielka, a nie zgadnie pan, do czego jest zawsze najdłuższa kolejka.
- Dokładnie! Tam zawsze jest full. Dla mnie to coś niebywałego. Zjawisko socjologiczne. Jedzenia w wiosce mnóstwo, przepysznego, a wszyscy pchają się do McDonalda. Ale teraz powiem panu coś jeszcze - my po powrocie do wioski ze złotymi medalami prosto z taksówki poszliśmy właśnie do McDonalda! Jedyny raz.
- Też tak myślę. Nie jem w tej restauracji i nigdy nie jadłem z wyjątkiem tamtego razu. A wtedy, po złotym medalu olimpijskim, jedzenie z McDonalda naprawdę świetnie smakowało!
- "Nieźle" to jest mało powiedziane.
- Polskie związki sportowe ocenia się głównie po olimpijskich medalach. A Ryszard Stadniuk tak zarządzał związkiem, że zawodnicy mieli wszystko, żeby się jak najlepiej mogli przygotować do igrzysk. Wiem to po sobie. Za kadencji Ryszarda Stadniuka polskie wioślarstwo zdobyło osiem medali olimpijskich. To było najlepsze 25 lat w historii dyscypliny. I to jest nie do powtórzenia. Chociażby przez fakt, że teraz można być prezesem tylko przez dwie kadencje. Ja będę chciał utrzymać poziom naszej pierwszej reprezentacji. Zrobię wszystko, żeby zawodnicy mieli komfortowe warunki przygotowań. Ale trzeba też pomyśleć o lepszej współpracy z klubami, bo ona trochę została zaniedbana. Byliśmy zapatrzeni tylko w pierwszą reprezentację, a przecież reprezentanci przychodzą z klubów. Trzeba też wesprzeć wioślarstwo amatorskie i akademickie. Oraz wioślarstwo osób z niepełnosprawnościami. Chcemy też, żeby dzieci zaczynały treningi w wieku 11 lat, a nie jak do tej pory w wieku 13 lat. Musimy się postarać szybciej wychowywać przyszłych olimpijczyków.
- A mimo to zdobywamy praktycznie tyle samo medali. To zaskakujące. Kiedyś rozmawiałem z prezesem wioślarstwa w regionie berlińskim i wiem, że tam jest 60 klubów. A w całej Polsce jest 40. Wystarczy, żeby zorientować się, jaki oni mają potencjał, a jaki my, prawda? W mistrzostwach świata juniorów w niższych kategoriach wiekowych Niemcy w każdej konkurencji zdobywają medale. Ale im wyższa kategoria, tym jest im trudniej. A w seniorach rywalizujemy i w większości konkurencji z nimi wygrywamy. Bo my system szkolenia topu mamy perfekcyjny. A szkolenie dzieci i młodzieży będziemy chcieli wesprzeć, na co potrzebujemy trochę zewnętrznych środków, o jakie na pewno będę zabiegał.