Kasia Dulnik urodziła się w 1968 r. Jest koszykarką, trenerką, córką reprezentantki Polski Haliny Beyer-Gruszczyńskiej i bratanicą Romy Gruszczyńskiej-Olesiewicz, czołowej koszykarki Europy lat 50. Prowadzi Fundację Kasi Dulnik.
Jej największe sukcesy to mistrzostwo Polski i mistrzostwo Europy zdobyte w 1999 r. Złoto EuroBasketu to nie tylko największy sukces w historii polskiej koszykówki, lecz także pierwsze europejskie złoto w sportach zespołowych. To jednak także sukces nieco zapomniany, niedoceniany. Trudno w to uwierzyć, ale w 1999 r. meczów koszykarek w Polsce nie pokazywano, choć to my byliśmy gospodarzem turnieju.
Kasia Dulnik: Na to wygląda! Chociaż oczywiście wiem, do czego nawiązujesz…
Bardzo chciałam być znów blisko rodziny. Usiadłam do negocjacji z ówczesnym dyrektorem Polonii i…
Byłam wtedy – proszę wybaczyć, że bez fałszywej skromności – jedną z najlepszych zawodniczek w Polsce. Poprosiłam o dwuletnią umowę, ale prezes nie chciał się zgodzić, zrobił się markotny: „Pani Kasiu, ale dziś pani jest, jutro pani nie będzie, i co ja zrobię? A jak zajdzie pani w ciążę, to co?".
No i wtedy rzeczywiście usłyszałam słowa, których nie zapomnę. „Pani Kasiu, zespół koszykówki kobiet to jak fabryka garnków emaliowanych. Istnieje, ale nikt tego nie chce kupować".
Zatkało! Ale o przyszłość się nie bałam. Sama zaczęłam szukać sponsora dla klubu. Pamiętam, że "Ziółek" [Witold Ziółkowski, ówczesny trener – red.] powiedział: "Chodź, bierz medal, idziemy szukać kasy".
Podpisałam roczny, ale bardzo dobry kontrakt. Jestem zresztą jedną z niewielu koszykarek, które dostały wszystko co do grosza. Po tamtym sezonie Polonia ogłosiła upadłość, ale ja napisałam do sądu, by zwrócili mi pieniądze. Chyba się wystraszyli, bo kilka dni później dostałam przelew.
Dzięki temu udało mi się spłacić mieszkanie przy Nalewki. Wymarzone, ukochane. Pamiętam, że w trakcie remontu najdroższe okazały się… telefony. Akurat byłyśmy na zgrupowaniu na Cyprze, mój mąż dzwonił do hotelu na recepcję i wisieliśmy na słuchawce – jakie kafelki, w którą stronę płytki.
Byłyśmy tam tylko my i niemieccy emeryci. Rzeczywiście, pojechałyśmy odpocząć po sezonie. Piłki nie dotykałyśmy, trochę się rozciągałyśmy, codziennie rano był też bieg tlenowy po plaży – do falochronu i z powrotem. Ja nie cierpiałam i nie cierpię biegać, ale z Cypru mam miłe wspomnienia – zakładałam słuchawki, wkładałam do walkmana kasetę Tracy Chapman i biegłam, ile sił. Gośka Dydek się śmiała, że ja już zawracałam, a ona nie była nawet w połowie. A ja tuż przed metą zrzucałam z siebie ciuchy, słuchawki i wskakiwałam do basenu.
O, przepraszam! Moja mama, Halina Bayer-Gruszczyńska, dobrze wytypowała całe podium. Mówiła, że my wygramy złoto, pomyliła się tylko co do dalszej kolejności – mówiła, że Rosja będzie druga, a Francja trzecia.
Byłam z mamą bardzo związana. Wtedy była na wszystkich naszych meczach – najpierw w Poznaniu, gdzie grałyśmy mecze grupowe, a potem w Katowicach, w Spodku. Trener Tomasz Herkt na mnie nie stawiał, siedziałam całe mecze na ławce rezerwowych. Podczas któregoś z nich mama podeszła do mnie – a przypominam, że jesteśmy w trakcie mistrzostw Europy – i dała mi poduszkę, mówiąc: "Masz, Kasiu, podłóż sobie, żebyś sobie odcisków nie zrobiła!". Złość i frustracja zeszły w sekundę.
Ale to nie była w ogóle moja wina… To znaczy nie do końca. No, może jednak trochę moja (śmiech).
Było tak: przed mistrzostwami Europy zagrałyśmy w Gdyni w Meczu Gwiazd – my, szykujące się do turnieju reprezentantki Polski, kontra najlepsze zagraniczne zawodniczki z polskiej ligi, głównie Amerykanki. Bardzo silna ekipa.
Nawet nie pamiętam już wyniku. Ale po meczu był konkurs wsadów…
Nie było jeszcze opuszczanych konstrukcji, więc organizatorzy nałożyli na tablicę nakładkę z płyty pilśniowej, przez co obręcze były niżej. Niby mówili, żeby się na nich nie wieszać, ale skoro to całe życie było moim marzeniem? Żeby pofrunąć, zawisnąć na obręczy, żeby nogi swobodnie latały?
No i w trakcie konkursu poniosło mnie. Odbijałam się od krzesła, cuda. I w finale zrobiłam tak, jak chciałam zawiesiłam się na obręczy, nogi poleciały do góry, a ja – na ziemię. Z obręczą i kawałkiem tablicy w ręce.
Grzmotnęłam tak, że słychać było chyba w całym Trójmieście. A tu pełna hala, kibice, telewizja. Leżę, patrzę w sufit hali. I nie mogę się podnieść. Ból kręgosłupa taki, że aż przeszywa. A do tego jaki wstyd. Jaka masakra!
Ale myślę sobie: Kaśka, trzeba wstać. I jakoś zebrałam się w sobie, oczywiście udając, że nic mi nie jest. Pamiętam, że na meczu był Władek Kozakiewicz, który na pociechę opowiedział mi, że jak kiedyś skakał o tyczce na pokazowych zawodach na Placu Czerwonym w Moskwie, to akurat tak wiatr zawiał, że zamiast na materacu, to wylądował na kostce brukowej. Ale tylko sobie głowę rozbił.
No to myślałam jak on z trzeciego piętra zleciał, to ja się nie pozbieram?
Parę następnych dni próbowałam coś jeszcze trenować, wszystkim wokół mówiłam, że upadłam na tyłek, to musi boleć. Dopiero po trzech dniach powiedziałam do Tomasza Herkta: "Trenerze, ja chyba muszę do lekarza".
A skąd! W każdym razie: w Warszawie zrobili mi rentgen, okazało się, że mam złamany wyrostek poprzeczny kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. Po prostu mi odpadł. Nic z tym się nie da zrobić, nie można włożyć w gips, po prostu musi się zrosnąć.
A ja wtedy byłam już bardzo zmęczona przygotowaniami do mistrzostw. To był moment, kiedy chciałam rezygnować.
Nie miałam najlepszych relacji z trenerem Herktem. Miałam swoje zdanie i wizję koszykówki. Nie znosiłam grać taktyk, zagrywek, uwielbiałam prostą koszykówkę, grę jeden na jeden – czyli taką, jaką gra się dziś. A poza tym Herkt, który pracował także jako trener Fota Porta Gdyni, w trakcie sezonu namówił mnie na przeprowadzkę z Warszawy nad morze. Obiecywał złote góry, grę o mistrzostwo, a tymczasem ja najczęściej siedziałam u niego na ławce.
Miałam więc dość i chciałam wracać do domu. Ale ja jestem zadziorna. Jak prawie złamałam kręgosłup, to wtedy wymyśliłam: "Ja nie pojadę na mistrzostwa? Niedoczekanie wasze!".
Przychodził do mnie do domu śp. Andrzej Krawiec z AWF. Popijał drinka z moim mężem, a w międzyczasie mnie masował. I po kilku dniach – w trakcie których nie mogłam sama iść do łazienki – postawił mnie na nogi. Wsiadłam w pociąg, pojechałam do Gdyni, zapukałam do Herkta i mówię: "Jestem!".
Po latach przyznał, że wtedy – po tym, jaki charakter pokazałam – nie mógł mnie nie wziąć na turniej.
Miejscem finałów miała być Warszawa – wiadomo. A na Torwarze wielka kiszka. Miał być remont, a wyszło kilkumiesięczne opóźnienie i trzeba było szukać nowej hali. Ale tych prowizorek było więcej, mnóstwo – takie były czasy.
Wcześniej dostawałyśmy dresy, które były po prostu za małe. Najwyższe w drużynie śp. Gosia Dydek i jej siostra Kasia dostały więc po dwie pary, a potem ich mama doszywała nogawki, żeby pasowały do ich wzrostu.
Gdy dostałyśmy koszulki meczowe i okazały się za duże, to jeden z działaczy powiedział: "Jesteście kobietami, to siadajcie do maszyny i zwężajcie". Dopiero na turniej dostałyśmy wszystko jak należy.
Buty? Rozwaliły mi się przed samym turniejem i jak zgłosiłam się do PZKosz, że chciałabym nowe, to nasłuchałam się takiego wzdychania, jaka to ja jestem roszczeniowa… Dziś, w czasach, gdy juniorzy na pierwszym zgrupowaniu dostają torby pełne sprzętu na cały rok, wydaje się nieprawdopodobne, jak my funkcjonowałyśmy.
Zresztą, jak spojrzysz na zdjęcia z mistrzostwo, zobaczysz, że wszystkie mamy takie same buty. Nie dlatego, że taką sobie wymyśliłyśmy stylówę. Po prostu innych nie było. Ale my się z tego śmiałyśmy.
Jan Nowak, nasz trener od lekkiej atletyki i wybitna postać, zawsze potrafił nas rozbawić. Gdy było źle, wściekałyśmy się na to, co działo się wokół, a tu trzeba było trenować, on potrafił rozbawić nas, rozluźnić:
"Dziewczyny, robimy teraz trening na cellulit na pupie, obecność obowiązkowa!". I od razu robiło się lżej.
Niestety nie ma go już z nami. Podobnie jak trenera Andrzeja Nowakowskiego.
Udało nam się stworzyć ekipę, która naprawdę się lubiła, przyjaźniła. Pamiętam nasze długie tygodnie na obozach w Cetniewie. Na treningach tłukłyśmy się do krwi. Do krwi! O każdą piłkę. A potem wracałyśmy do tych naszych baraczków i potrafiłyśmy spędzać czas razem. Nie w grupkach – razem. W jednym pokoju. Ktoś przy ciasteczku, ktoś przy papierosku, piwku, na plotkach, przy filmie.
I wiesz co? Dziś w ogóle nie przeszkadza mi fakt, że grałam wtedy mało. 20 lat temu wściekałam się, frustrowałam. Ale dziś wiem, że jestem częścią drużyny, która przeszła do historii. I moim zdaniem – tak samo mogą myśleć o sobie zawodniczki, które się nie załapały na turniej, ale tworzyły tę drużynę wcześniej, one też są częścią tego sukcesu. Wiadomo – Gosia Dydek była MVP, Krysia Szymańska-Lara była w pierwszej piątce mistrzostw, ale cegiełkę dołożyły też trzynasta, czternasta, piętnasta zawodniczka.
Ale to miało swoje zalety. Nikt od nas niczego nie wymagał, nie było wobec nas żadnych oczekiwań. Poprzednie medale Polki zdobyły jeszcze w głębokim PRL. A my dzień po dniu stawiałyśmy sobie cele – najpierw wyjść z grupy, potem załapać się na igrzyska, czyli wejść do najlepszej czwórki.
Mam wrażenie – choć mogę dobrze nie pamiętać – że Gosia Dydek w jednej z akcji ważnego meczu rąbnęła głową o parkiet. Wtedy wszyscy zamarli. To był finał z Francją albo półfinał z Rosją. Tak czy inaczej – bez niej byłoby z nami krucho...
Uwielbiałam ją, choć bądźmy szczerzy – jej nie dało się nie uwielbiać. Gośka to był leń. Sama mówiła, że gdyby była 20 cm niższa, toby nie grała w koszykówkę. Była taka ciepła, nigdy nie zadzierała nosa. Zawsze miała dla ciebie czas.
Aha, no i przez to zawsze była spóźniona. W trakcie turnieju spóźniła się na oficjalną konferencję, bo chciała każdemu chętnemu dać autograf, chwilę porozmawiać. Była nieoceniona – nie tylko na boisku.
Staram się nie być wojującą, radykalną feministką, ale czasami muszę. W PZKosz ten problem jest, istnieje od lat. Pamiętaj, że kadra seniorek po naszym sukcesie niemal zniknęła na lata. W ogóle jej nie było! Skupiono się na drużynie panów. A przecież prowadzenie równolegle obu drużyn jest zapisane w statucie związku. To wymóg!
Najbardziej mi żal, że nie wykorzystano naszego potencjału. Jesteśmy wykształcone, mamy wiedzę. Ale chodziłam na zebrania związku, gdzie na dwustu mężczyzn było pięć kobiet, więc mój głos, by wykorzystać nasz potencjał, to było wołanie na puszczy. Szkoda.
Wracając do naszego turnieju i tego, że zostałyśmy ciut zapomniane – dziś w ogóle mnie to nie dziwi.
Więcej sportowych treści, także o polskiej koszykówce, znajdziesz na Gazeta.pl.
My o tym nie myślałyśmy. Wiedziałam, że na trybunach jest moja mama, i to mi wystarczyło.
No dobrze, nie myślałyśmy do czasu, bo już po finale sytuacja była upokarzająca. Zaproszono nas, już ze złotymi medalami, do studia TVP w Katowicach, mimo że nikt tego meczu nie transmitował, choć mógł.
Namawiano nas na tę wizytę, a my z jednej strony byłyśmy megapodekscytowane mistrzostwem, ale z drugiej – piekielnie zmęczone miesiącami przygotowań, już spakowane do domów. Każdy chciał zabrać swoje złotko i pojechać do domu. O niczym innym nie marzyłam, niż o tym, by spotkać się z Wojtkiem [kilkuletnim wówczas synem Katarzyny Dulnik – red.], usiąść w nowym mieszkaniu i po prostu w nim pobyć. Przez kilka miesięcy byłyśmy tylko we własnym sosie, niemal nie widziałyśmy rodzin, domów, niczego! Tylko te baraki w Cetniewie. Ale trener Herkt poprosił nas, czy nie zgodziłybyśmy się wystąpić w telewizji. Powiedziałyśmy: okej, pojedźmy.
Siedziba telewizji mieściła się na obrzeżach miasta, po wieczornym meczu było już oczywiście ciemno. Weszłyśmy do studia, nikt nas za bardzo nawet nie przywitał. Dozorca pokazał, gdzie mamy czekać. I tyle.
W końcu ktoś uchylił drzwi i powiedział, że mamy być gotowe, bo wejdziemy na żywo po programie, który się właśnie kończy. W sali był telewizor, więc zerkałyśmy z niecierpliwością. Program się skończył, ale do nas nikt nie przychodzi. A w telewizji zaczyna się jakiś tasiemiec brazylijski!
Już wcześniej mówiłyśmy trenerowi, że nie chcemy dłużej czekać, ale jak ruszyła telenowela, a wiadomo, że taki odcinek to przynajmniej pół godziny, to wstałyśmy i wyszłyśmy. Zostałyśmy totalnie olane.
Dopiero na 20-lecie tego sukcesu, od Maćka Bukowskiego, męża "Dody" [Doroty Szwichtenberg – red.], dostałyśmy nagranie całego finału. A całość widziałam dopiero w zeszłym roku, kiedy w trakcie pierwszej fali koronawirusa komentowałam archiwalne mecze w TVP...
Może być nam dzisiaj trochę przykro. Nasz sukces wcale nie był mniejszy niż siódme miejsce panów na mistrzostwach Europy czy obecne wyniki koszykarzy. Ale to ja musiałam założyć fundację i od lat chodzę, gdzie mogę, na własną rękę, ze swoim medalem, by promować koszykówkę, jaka to cudowna dyscyplina.
Zamknęliśmy drzwi od mieszkania i od razu pojechaliśmy z przyjaciółmi do Włoch. Nawet trochę żałuję, że tak szybko, bo ominęła mnie sesja zdjęciowa do magazynu "Marie Claire", w której dziewczyny zaprezentowały się jako tygrysice. Ale już bardzo chcieliśmy odpocząć.
I tam było szaleństwo. Chociaż to też nie było łatwe. Wychodzisz z treningowego reżimu i nagle nic nie musisz. W trakcie turnieju i przygotowań codziennie z samego rana miałyśmy pobieranie krwi. A tu mogłam zacząć dzień od wina do śniadania i nikt mi nic nie mógł zrobić.
– Kilka dziewczyn studiowało w Stanach: Kasia Dydek, Patrycja Czepiec, Aśka Cupryś, a Gośka Dydek to w ogóle była światowa dziewczyna. Już widziały Amerykę. Dla mnie to było jak spełnienie snów.
Poprosiłyśmy trenera, by zwolnił nas na jeden dzień, byśmy mogły pojechać do Elizy. Zamówiłyśmy limuzynę, mam nawet zdjęcia, jak pędzimy mostem Golden Gate, głowy wystają nam przez szyberdach, a wiatr rozwiewa włosy.
Eliza czekała na nas ze swoją dziewczyną i mamą. Spędziłyśmy super czas.
Mnie zapadło w pamięci jedno: że sala treningowa w pierwszym lepszym liceum była piękniejsza niż najpiękniejsze wówczas hale w Polsce. No i kibice. Odkryłam, że na trybunach mogą siedzieć ludzie, wcinać frytki i kurczaka, popijać colą i przy okazji oglądać mecz. Do dziś nie mieści mi się to w głowie.
Swego czasu Gośka Dydek bardzo mnie namawiała, by zagrać w tej lidze. Mówiła, że mój styl gry bardzo by się w Ameryce podobał. Ale – tak jak mówiłam – byłam bardzo rodzinna, nie chciałam wyjeżdżać. Choć jest to moje niespełnione marzenie.
Zadzwonił do mnie trener Herkt. Już wtedy na komórkę! Powiedział wprost, że nie jadę, bo musi jechać ktoś inny, kto nie był na mistrzostwach. Jak nazwać to inaczej niż układy? Wtedy miałam 32 lata i zdecydowałam, że urodzę Hanię. Choć w zasadzie powinnam nazwać córkę Sydney...
Przez wiele lat w łazience. Teorie były różne – goście najczęściej podejrzewali, że stoi akurat tam, bo każdy prędzej czy później każdy będzie musiał z niej skorzystać i na pewno złota nie przegapi. Ale dla mnie po prostu miał on drugorzędne znaczenie – w najważniejszym miejscu w salonie wolałam postawić rodzinne zdjęcia.
Akurat teraz delikatnie choruję, mam kłopoty z układem nerwowym. Ale wpadłam na to, że skoro to poniekąd głowa ją wymyśliła, to i ona ją uleczy. Więc nastawiam się do życia optymistycznie. I zbieram siły. Gdyby nie ból, to jestem gotowa, by grać, biegać. Wciąż mam w sobie chęć zwycięstwa.