• Link został skopiowany

Nitras robi z Polski Gwatemalę. Osiem gwiazdek ważniejsze od sportu [OPINIA]

Michał Kiedrowski
Igrzyska olimpijskie wciąż u nas trwają. Minister sportu Sławomir Nitras chce rozliczać prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Radosława Piesiewicza. Zanosi się na długą i krwawą wojnę, której ofiarą będzie przede wszystkim polski sport - pisze Michał Kiedrowski ze Sport.pl.
Sławomir Nitras, Radosław Piesiewicz
Screen z Agencja Wyborcza.pl

Kiedy patrzę na to, jak minister sportu Sławomir Nitras zabiera się na wojnę z prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego Radosławem Piesiewiczem, od razu wracają mi wspomnienia z wielkiego konfliktu szefa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki (potem przekształconego w Ministerstwo Sportu) z rządu koalicji AWS-UW Jacka Dębskiego z Marianem Dziurowiczem, prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej.  

Zobacz wideo

UEFA i FIFA nie dały zrobić krzywdy działaczom

Patrzyłem na to z bliska. Wtedy, w 1998 roku, poszło na ostro. Minister zawiesił szefa związku, jego zastępcę i sekretarza generalnego. A potem kolejnych 30 działaczy. Sąd wyznaczył nawet kuratora, który miał przejąć władzę w związku. Nic jednak z tego nie wyszło. FIFA i UEFA uznały działania ministra za nieuprawnioną ingerencję władz państwowych i wystosowały ultimatum, że jeśli działacze nie wrócą do pracy, to polskie drużyny nie będą mogły grać w żadnych rozgrywkach międzynarodowych. Podziałało. Dziurowicz wrócił na stanowisko. Na nic się zdało, że Dębski miał po swojej stronie wiele klubów ekstraklasy i media sportowe, które kibicowały mu, by pogonił "leśnych dziadków" z PZPN.

Minister ugrał tylko tyle, że PZPN ostatecznie przeprowadził nowe wybory na nadzwyczajnym zjeździe delegatów. Zamiast Dziurowicza, który miał nie kandydować, ale ostatecznie stanął do wyborów, działacze wybrali na prezesa Michała Listkiewicza. 

Potem jeszcze dwa razy ministrowie sportu szarżowali w stosunku do PZPN w podobnym sposób. Najpierw był to Tomasz Lipiec w 2007 r., a potem Mirosław Drzewiecki półtora roku później. Za każdym razem kończyło się tak samo, ale dużo szybciej niż w 1998 r. FIFA i UEFA nie uznawały zawieszania szefów PZPN i groziły wycofaniem polskich drużyn z rozgrywek. W 2008 r. doszła jeszcze jedna groźba: pozbawienie prawa organizacji Euro 2012.  

PZPN dał przykład PKOl., jak radzić sobie z ministrem

Jak widać, PZPN umiał sobie radzić z każdym ministrem sportu, jaki chciał mu wchodzić w paradę. I jestem pewny, że i Polski Komitet Olimpijski doskonale pamięta tę lekcję. On też ma broń, która może skutecznie powstrzymać zapędy ministra. W Polsce do takich sytuacji, jeśli chodzi o ruch olimpijski, nie dochodziło, ale już w takiej Gwatemali czy Kuwejcie - tak. Jeśli Międzynarodowy Komitet Olimpijski uzna, że minister w grillowaniu szefa PKOl posunął się za daleko, to zawiesi polskich sportowców i zagrozi im, że na następne igrzyska do Mediolanu i Cortiny d'Ampezzo w 2026 roku nie pojadą. Marzenia o tym, że uda się w PKOl zrobić rozłam i przeprowadzić nowe wybory, można sobie między bajki włożyć.  

W wymienionej wyżej Gwatemali tego próbowano. Gerardo Aguirre został pozbawiony szefowania miejscowego komitetu olimpijskiego przez wszelkie możliwe sądy i trybunały, a MKOl i tak to jego uznaje za szefa. Olimpijskim władzom nie przeszkadza nawet fakt, że Aguirre ma zarzuty prokuratorskie i zakaz opuszczania kraju. Przed igrzyskami w Paryżu rząd w Gwatemali musiał się ugiąć i przywrócić prezesa na stanowisko. Nawiasem mówiąc, kraj z Ameryki Środowej zdobył we Francji swoje pierwsze złoto w historii za sprawą Adriany Ruano, która wygrała konkurencję trap w strzelectwie. 

Obawiam się więc, że wszelkie szykany, jakie planuje Nitras wobec PKOl, przyniosą polskiemu sportowi dużo więcej szkody niż pożytku. Ale podejrzewam, że ministrowi z rządu Donalda Tuska bardziej chodzi, by ***** *** niż o poprawę stanu polskiego sportu. Radosław Piesiewicz to przecież człowiek z zaplecza poprzedniego rządu. 

Zagrywka Nitrasa w najlepszym populistycznym stylu

Już pierwsza reakcja ministra sportu na słaby występ Polaków podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu miała prawdopodobnie pokazać pisowską niegospodarność. Minister w geście pełnego oburzenia na sportowe związki w Polsce, które nie umieją wychować medalistów olimpijskich, opublikował wykaz wsparcia, jakie poszczególne związki dostały z budżetu ministerstwa w okresie od poprzednich igrzysk w Tokio do obecnych.

Była to zagrywka w najlepszym populistycznym stylu. Z zestawienia podanego przez ministra wynika bowiem, że polskie związki sportowe na 10 medali wydały 472 miliony złotych. Wychodzi po 47 milionów złotych na jeden medal i 2,2 mln na głowę każdego olimpijczyka. Gigantyczne marnotrawstwo publicznych pieniędzy.  

Chciałbym jednak zauważyć, że takie wyliczenia są po prostu głupie i wrzucanie wszystkich wydatków na całą dyscyplinę sportową pod hasłem, że były to pieniądze na przygotowania, by zdobywać medale w Paryżu, też za mądre nie jest. Przecież w międzyczasie każdy z tych związków miał dziesiątki imprez międzynarodowych w wielu kategoriach wiekowych (czasami w bardzo dalekich krajach), na których polscy zawodnicy startowali dzięki wsparciu ministerstwa i z których przywozili medale i tzw. punktowane miejsca. I zgodnie z ustawą o sporcie - dostawali za to nagrody i stypendia. 

Karygodne marnotrawstwo. Po co Polacy zdobywają tyle medali!

Na przykład w 2021 roku polscy kajakarze i kajakarki zdobyli sześć medali na mistrzostwach świata, w 2022 – siedem, a w 2023 – dziewięć. Narazili tym samym budżet państwa na kolosalne wydatki. Uzyskali bowiem prawo do stypendiów. Za złoty medal to 9200 złotych brutto, za srebro - 8280, a za brąz - 7360 itd. aż do ósmego miejsca, które wyceniane jest na 4140 zł.  

"Karygodnie" postępowali też lekkoatleci. Do amerykańskiego Eugene w 2022 r. wysłaliśmy na mistrzostwa świata 45 sportowców. Teraz wyobraźcie sobie państwo, ile to nas kosztowało. Bo przecież trzeba było zafundować bilety lotnicze i pobyt za oceanem nie tylko zawodnikom, ale też ich trenerom i działaczom. 

W tym samym roku w kolumbijskim Cali odbyły się lekkoatletyczne mistrzostwa świata juniorów. Wysłaliśmy tam 39 zawodników i zawodniczek. Zupełnie bez sensu, bo nikt z nich miał szans na medale na igrzyskach w Paryżu. To przecież dopiero juniorzy. W dodatku Mirosław Gawenda zdobył brązowy medal w skoku tyczce, a Zuzanna Maślana w pchnięciu kulą i zapewnili w ten sposób stypendia – astronomiczne 2760 złotych brutto miesięcznie według obecnych stawek.

A co powiedzieć o pływakach? Ci dopiero naciągną ministra Nitrasa na wydatki. Na igrzyskach co prawda medali nie było, ale wcześniej były mistrzostwa Europy. Polacy zdobyli 18 krążków. I teraz mają prawo do stypendiów: 5750 za złoto, 5060 za srebro i 4600 za brąz. Nawiasem mówiąc, to nie ich wina, że brązowy medal słabo obsadzonych mistrzostw Europy ministerstwo wycenia tak samo wysoko jak ósme miejsce na igrzyskach.  

A dorzućmy do tego też stypendia za samą kwalifikację olimpijską - 2300 zł brutto lub 4140, jeśli kwalifikacja jest imienna. Pomnóżmy to przez 12 miesięcy i 211 sportowców w Paryżu wyjdzie nam astronomiczne 10,5 mln przy tej drugiej stawce. A jeszcze sprzęt dla nich, a jeszcze trenerzy, lekarze, ubezpieczenia, masażyści, zgrupowania, wynajem obiektów itd.  

Nawet Sodomę warto było ocalić dla 10 sprawiedliwych

471 mln złotych to oczywiście bardzo duża kwota i na pewno można je wydać lepiej w polskim sporcie niż przez ostatnie trzy lata. Za nią nie stoi jednak tylko 10 medali z igrzysk i 211 sportowców reprezentacji w Paryżu, ale cała masa innych, którzy z tej kwoty korzystali, ale na igrzyska pojadą dopiero w Los Angeles, albo jeszcze później. Albo też takich, którzy na igrzyska w Paryżu nie awansowali, bo reprezentują dyscypliny, w których o awans jest szalenie trudno. Jak np. w grach zespołowych. One jednak mają o tyle wartość, że przyciągają na treningi największą liczbę młodych ludzi i jeden trener może "ogarnąć" całą dużą grupę.

Natomiast z wrzutki ministra Nitrasa wynika ni mniej, ni więcej, że gigantyczną kasę wyrzuciliśmy w błoto i że nie będzie już z tego pożytku. Tymczasem, jak cała rzeczywistość, to też ma drugie dno. 

Tak samo jak fakt, że na igrzyska jadą za pieniądze PKOl działacze i działaczki nawet tych związków sportowych, które na igrzyskach nie mają żadnego zawodnika czy drużyny. Minister Nitras bardzo się na nich oburzył. Ale moim zdaniem bez sensu. Tu akurat stoję po stronie działaczy. Gdzie, jak nie na igrzyskach, nawiązywać kontakty międzynarodowe, gdzie, jak nie na igrzyskach, uczyć się, podpatrując zawodników i zawodniczki z innych krajów, gdzie "wyhaczyć" nowego trenera z zagranicy dla reprezentacji Polski? Wreszcie, gdzie, jak nie na igrzyskach, uczyć się jak organizować duże imprezy sportowe? 

Oczywiście nie jestem naiwny, żeby nie wiedzieć, o co tak naprawdę chodziło w tym wypadku. A mianowicie problemem był wyjazd Tomasza Poręby, byłego europosła PiS, który związany był ze związkiem badmintona (na igrzyska nie mieliśmy ani jednego badmintonisty). Sam polityk prawicy broni się, że pojechał do Paryża jako wiceprezes PKOl. Jak było naprawdę, to niech sobie z ministrem Nitrasem ustalą. Ja bym tylko nie chciał, żeby z powodu jednego Poręby, nagle pod pręgierzem stanęli także ci, którzy w Paryżu - jak napisałem wyżej - zbierali doświadczenia i podpatrywali wielką imprezę. Nawet jeśli takich pasjonatów była mniejszość w tłumie naszych działaczy, to warto ich zachować od bezsensownej krytyki i ciągania po trybunałach. Wszak nawet Bóg był gotowy ocalić całą Sodomę dla dziesięciu sprawiedliwych.