Ankie powoli wchodziła po schodach, zbliżała się do drzwi mieszkania, w którym doszło do masakry. Tuż przed progiem niemiecki policjant zagrodził jej drogę. - Nie powinnaś tam wchodzić, to zbyt drastyczne - ostrzegał z troską. Weszła. Musiała zobaczyć miejsce, w którym Andre, trener szermierki w izraelskiej kadrze, spędził ostatnie godziny swojego życia. Ze szczytu schodów kapała krew. Otworzyła kolejne drzwi. W pokoju leżał wykrwawiony ciężarowiec Yossef Romano, a ściany były dziurawe od kul. Pozbierała rzeczy męża, z nocnej szafki wzięła jego zegarek. Wciąż działał.
O tym widoku opowiadała dziesiątki razy kolejnym szefom Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego przy okazji igrzysk w Montrealu, Moskwie, Barcelonie, Londynie i Rio. Pokazywała wstrząsające zdjęcia, by przekonać ich, że minuta ciszy podczas głośnej ceremonii otwarcia będzie właściwym uhonorowaniem jedenastu członków izraelskiej drużyny olimpijskiej zabitych przez terrorystów "Czarnego Września" na igrzyskach w Monachium. Razem z Ilaną Romano, wdową po Yossefie Romano, były na wszystkich igrzyskach od 1972 r. - z wyjątkiem Sydney 2000 - by przypominać o zamordowanych sportowcach i prosić o ich upamiętnienie. Zawsze wracały zawiedzione. O tę minutę ciszy walczyły blisko pięćdziesiąt lat. - To niemożliwe, mamy związane ręce - słyszały od kolejnych prezesów MKOl. - To nasi mężowie mieli związane ręce. Wy jesteście tchórzami - odpowiadały.
- Gdy dostałyśmy zaproszenie od Thomasa Bacha na ceremonię otwarcia w Tokio, pomyślałam: "Skoro podczas pandemii zaprasza nas na drugi koniec świata, chyba zamierza coś zrobić". Nie wiedziałam jednak co konkretnie. Dopiero tuż przed ceremonią dowiedziałyśmy się, że spełni się nasze najważniejsze życzenie. Nawet nie potrafię powiedzieć, co czułam - wzruszała się Ankie Spitzer w rozmowie z "Daily Mail".
Spiker czytał, a na stadionie w Tokio przyciemniono światła, zostały tylko te świecące na biało i niebiesko. "My, olimpijska społeczność, pamiętamy również o tych z naszego grona, którzy niestety nas opuścili. W szczególności o tych, którzy stracili życie w czasie igrzysk. Jedna grupa nadal jest obecna we wszystkich naszych wspomnieniach i reprezentuje wszystkich tych, których straciliśmy: to członkowie izraelskiej delegacji na Igrzyska Olimpijskie w Monachium 1972".
- Czekałyśmy na to 49 lat. Zobaczyłyśmy, że wszyscy ludzie wstają. Cesarz Japonii, prezydent Francji, wszyscy. Nie należę do płaczących, ale wtedy nie mogłam przestać płakać. Byłam przytłoczona, nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam o mężu. "Andre, zajęło mi to 49 długich lat, 49 cholernych lat, ale posłuchaj - to dla ciebie, masz to. Byłam to winna tobie i twoim kolegom z drużyny. MKOl nie powinien o was zapomnieć i ignorować waszej śmierci. To twoja minuta". To był bardzo ważny moment. Cieszyłam się, że się udało, że doczekałam, że wydarzyło się to za mojego życia, że moje dzieci nie muszą brać udziału w tej walce, że nie będą na to traciły energii i nie będą zmagały się z tym bólem. Chciałam je przed tym uchronić.
Tylko Ankie Spitzer wie, od ilu drzwi się odbiła, zanim dotarła na stadion olimpijski w Tokio. W Montrealu, cztery lata po tragedii, władze MKOl odmówiły, bo państwa arabskie groziły bojkotem. W Barcelonie w 1992 r. usłyszała, że to wprowadzanie polityki do sportu. Po czterdziestu latach, na igrzyskach w Londynie, działacze powiedzieli, że wciąż jest za wcześnie, by wspominać tę tragedię. Wniosek o minutę ciszy poparli wtedy Barack Obama i książę Karol, podpisało się pod nim 100 tys. kibiców, ale MKOl i tak odmówił. Minęły kolejne cztery lata. Na igrzyskach w Rio Thomas Bach zaproponował kompromis. Chciał zbudować pomnik z nazwiskami ofiar, zorganizować też minutę ciszy, ale w wiosce olimpijskiej, a nie na stadionie podczas ceremonii otwarcia. Anike odmówiła.
Przed pandemią jeszcze raz rozmawiała z Bachem. - Przyjął mnie w siedzibie MKOl w Lozannie. Powiedziałam: "Proszę, zorganizuj to w Tokio, jestem już stara, a nie chcę zostawiać tej walki moim dzieciom. One całe życie żyły w cieniu igrzysk, co cztery lata mnie traciły, bo jeździłam od kraju do kraju, by zapukać do każdych drzwi. Nie chcę zostawiać im tej niedokończonej sprawy". Jestem Bachowi wdzięczna. Ta minuta ciszy to jego zasługa. Inni prezesi MKOl w Londynie, Atenach, Pekinie i Barcelonie byli obojętni. Chcieli wymazać śmierć jedenastu członków swojej olimpijskiej rodziny - mówiła Ankie Spitzer "Daily Mail".
Choć dopięła swego, wstrząsające wspomnienia lata 1972 wciąż powracają. I ta myśl, że śmierci męża można było uniknąć. Andre na igrzyska dojechał spóźniony, bo opiekował się w szpitalu roczną córką. Miała kaszel, nic bardzo poważnego, ale chciał być przy niej. Pożegnanie było trudne, mieli nie widzieć się kilkanaście dni. Anike popędzała, a Andre jeszcze przytulał. Nie zdążył na pociąg do Eindhoven. Odjechał na jego oczach. Wrócił do samochodu, a Anike pruła jak najszybciej na kolejną stację. Wyprzedziła pociąg, Andre wybiegł z samochodu bez pożegnania. Zadzwonił już z wioski olimpijskiej. Podziękował za ekspresowy transport, pożartował, zapytał jak córeczka. Do ataku terrorystów pozostawały cztery godziny.
To miały być igrzyska uśmiechu i dobrej zabawy. Wspaniała impreza w Monachium, która przykryje haniebne igrzyska zorganizowane w Berlinie w 1936 r. przez Adolfa Hitlera. Izraelczycy zastanawiali się, czy w ogóle wziąć w nich udział. Od zakończenia wojny mijało zaledwie 27 lat, rany jeszcze się nie zabliźniły, a Niemcy już zapraszali na igrzyska do miasta oddalonego o 16 km od Dachau, gdzie powstał pierwszy obóz koncentracyjny. Izraelczycy wystąpili, by symbolicznie pokazać, że nazistowski plan zniszczenia narodu żydowskiego się nie powiódł. Część rodzin sportowców była też zaniepokojona tym, że w Monachium mieszka tak wielu Arabów. Sytuacja była napięta, Niemcy zapewniali jednak, że zorganizują igrzyska bez agresji i przemocy.
Wielu badaczy zamachu uważa, że z tą uprzejmością i gościnnością zdecydowanie przesadzili. Wioska sportowców nie była odpowiednio zabezpieczona, ochroniarze nie mieli broni, brakowało kontroli przy bramach, po mieście kręciło się niewielu policjantów, bo organizatorzy podkreślali, że igrzyska to czas pokoju. Robili wszystko, by odróżnić tę imprezę od tej zorganizowanej przez Hitlera. Co prawda kilka miesięcy przed igrzyskami w 1972 r. Georg Sieber, policyjny psycholog, opracował raport "26 potencjalnych sytuacji kryzysowych" i w punkcie 21. ostrzegał, że możliwy jest zamach na reprezentantów Izraela, ale nie został potraktowany poważnie.
Była 4:30, gdy ośmiu ubranych w dresy członków "Czarnego Września", niosąc torby marynarskie z ukrytymi kałasznikowami, pistoletami i granatami, przeskoczyło przez dwumetrowy płot na teren wioski. Pomogli im amerykańscy sportowcy, którzy wracali z imprezy i uznali terrorystów za równie rozrywkowych kolegów. Nikogo nie zaniepokoiło, że przeskakują przez płot, bo sportowcy robili tak dość często. Nie chciało im się w nocy obchodzić całego terenu, by wejść przez bramę. To były igrzyska pokoju, Niemcy unikali legitymowania. Zresztą, terroryści doskonale wiedzieli, w którym miejscu wedrzeć się do wioski, by zamach powiódł się bez przeszkód, bo trzech z nich od miesięcy pracowało na jej terenie: dwóch przy pielęgnacji trawników, jeden w kuchni. Wszyscy mieli opinię całkowicie "zniemczonych".
Izraelczycy nawet nie zamknęli na noc drzwi do klatki schodowej, więc terroryści weszli, jak zaproszeni. Usłyszał ich sędzia sportowy Josef Gutfreud, zobaczył karabiny i zaczął krzyczeć, by inni uciekali. Mosze Weinberg, trener, próbował zatarasować drzwi. Został kilkukrotnie postrzelony, zmarł na miejscu, a zamachowcy wyrzucili jego ciało przed budynek, by pokazać światu swoją determinację. Josef Romano, ciężarowiec, też walczył z Palestyńczykami. Próbował wyrwać im broń, od której zginął. Wykrwawił się na oczach kolegów, którzy zostali pojmani jako zakładnicy. Terroryści domagali się uwolnienia przez izraelski rząd 234 palestyńskich bojowników, przetrzymywanych w więzieniach w Izraelu oraz dwóch terrorystów osadzonych w Niemczech. Golda Meir, premier Izraela, stwierdziła, że jeśli na to przystanie, żaden Izraelczyk nie będzie już bezpieczny. Z terrorystami negocjowali niemieccy policjanci.
- W telewizji trwała transmisja. Wtedy ostatni raz widziałam Andre. Mówił po niemiecku i w kilku innych językach, więc był rzecznikiem zakładników. Terroryści zwinęli zasłony i podprowadzili go do okna. Miał związane ręce za plecami, bili go karabinem, ale dali coś powiedzieć. Wepchnęli z powrotem do pokoju i zaciągnęli zasłony. Tyle - wspomina Ankie Spitzer.
Po 21 godzinach niemieckie władze spełniły żądania terrorystów dotyczące dostarczenia dwóch helikopterów, którymi mieli polecieć prosto na lotnisko, a stamtąd - podstawionymi samolotami - do Egiptu. Mieli wziąć zakładników ze sobą, zapewnić im bezpieczeństwo i z czasem wymienić na palestyńskich więźniów. Niemcy tylko pozornie spełniali oczekiwania terrorystów. Na lotnisku przygotowywali bowiem zasadzkę, by odbić izraelskich sportowców.
Niestety, akcję przeprowadzili fatalnie. Nie mieli dobrego planu, odpowiedniego sprzętu i przeszkolonych ludzi. Obstawili lotnisko pięcioma snajperami. Za broń chwycili nowicjusze, którzy najlepiej poradzili sobie na ostatnich testach strzeleckich. "Snajper nr 2" zeznał później, że nie uważa się za dobrego strzelca. Co więcej, policjanci przebrani za pilotów i załogę podstawionego terrorystom Boeinga 727 w ostatniej chwili opuścili samolot, bo bali się o swoje życie. To zapewniło terrorystom przewagę liczebną nad snajperami.
Wywiązała się dwugodzinna strzelanina, ale w tym czasie policyjne wozy pancerne i tak nie zdążyły dojechać na lotnisko, bo utknęły w korkach. Terroryści wpadli jednak w panikę. Nie spodziewali się wymiany ognia. Do pierwszego helikoptera z zakładnikami wrzucili granat, zakładników z drugiego helikoptera zabili serią z kałasznikowa. Z ośmiu terrorystów, przeżyło trzech. Trafili do niemieckiego więzienia, a kilka tygodni później zostali uwolnieni po tym jak inni palestyńscy bojownicy porwali samolot Lufthansy i zażądali wymiany pasażerów na zamachowców z 5 września.
Ankie Spitzer chciała za wszelką cenę odtworzyć ostatnie godziny życia Andre: dowiedzieć się, co się z nim działo, jak zginął, w którym momencie. Dźwigała te pytania przez dziesięciolecia, bo Niemcy utrzymywali, że nie mają żadnych dokumentów, mogących wyjaśnić, co konkretnie stało się w olimpijskiej wiosce i na lotnisku. Dopiero w 1992 r. Anike odebrała telefon od swojego prawnika. Niemcy ujawnili cztery tysiące dokumentów. Wśród nich były też zdjęcia. - Nie pokażę ci ich, jeśli nie będzie z nami lekarza - ostrzegał prawnik. - Po prostu rozłóż je wszystkie na stole. Na pewno nie są tak tragiczne, jak wyobrażałam sobie przez 20 lat - stwierdziła Spitzer.
- To był sobotni poranek. Wciąż to pamiętam. Wtedy zrozumiałam, przez co przeszedł mój mąż i co się z nim stało. Mieliśmy później spotkanie z innymi rodzinami zamordowanych sportowców. 34 osoby. Powiedziałam im, że widziałam zdjęcia, że każdy ma prawo je zobaczyć, ale wszystkim doradzam, żeby lepiej zapamiętali swoich ojców i mężów takimi, jakimi byli za życia. Nikt nie chciał ich obejrzeć. To były zdjęcia sądowe. Ciała w ubraniach, bez ubrań, bez skóry… - Anike w tym miejscu przerwała rozmowę z dziennikarką "Daily Mail".
Dopiero w tym roku, w odległym Tokio, poczuła, że zamknęła tę sprawę. Ale i tak pojedzie na igrzyska do Paryża w 2024 r. - Bo ja naprawdę wierzę w olimpijskie ideały: że to święto sportu, czas łączenia ludzi, czas bez dyskryminacji i bez polityki. W Paryżu wreszcie będę mogła cieszyć się pięknem sportu. Ta jedna minuta ciszy zmieniła wszystko. Była jedną z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Spojrzałam na tych wszystkich stojących tam ludzi… Zobacz, wreszcie, po prawie pięćdziesięciu latach, znów się uśmiecham, gdy mówię o igrzyskach.