W piątek na konferencji prasowej Polskiego Związku Narciarskiego w Szczawnicy Kamil Stoch i Adam Małysz przedstawią sztab szkoleniowy, z którym trzykrotny mistrz olimpijski planuje pracować przez kolejne dwa lata.
Po godzinie 15 potwierdzą się informacje Sport.pl z połowy kwietnia: indywidualnym trenerem skoczka zostanie Czech Michal Doleżal. Szkoleniowiec kilka tygodni temu zrezygnował z pracy w Niemczech, gdzie był asystentem w kadrze Stefana Horngachera. Miał kontrakt do igrzysk olimpijskich w 2026 roku, ale nagle odszedł, samemu prosząc o zgodę na rezygnację.
Doleżal pracował już w Polsce: najpierw jako asystent Horngachera, gdy ten prowadził kadrę w latach 2016-2019, a następnie sam został jej głównym szkoleniowcem do 2022 r. Wówczas PZN nie przedłużył z nim kontraktu po słabym sezonie, a Doleżal udał się do Niemiec. Teraz wraca, żeby pomóc Stochowi.
Wielu może zdziwić się, słysząc, kto zostanie asystentem Doleżala. W tej roli w sztabie Stocha pojawi się Łukasz Kruczek - trener, z którym Stoch sięgał po podwójne olimpijskie złoto w Soczi w 2014 roku, gdy ten prowadził polską kadrę od 2009 do 2016 r. W ostatnim czasie Kruczek pracował w PZN na dwóch stanowiskach: w sezonie 2022/2023 jako koordynator ds. skoków narciarskich, a kolejnej zimy był w roli team managera kadr polskich skoków. Trenersko udzielał się w AZS Katowice, pomagając m.in. skoczkini Nicole Konderli.
Poza nim ze Stochem będą współpracować jeszcze serwismen Kacper Skrobot i fizjoterapeuta Łukasz Gębala, którzy do tej pory wspierali kadrę polskich skoczków i byli zatrudnieni w PZN.
Odejście Doleżala z Niemiec zostało przyjęte przez środowisko jako spora niespodzianka. Czech miał tam spokojną i pewną posadę u boku Stefana Horngachera i nie wyglądało na to, że w najbliższym czasie chce coś zmieniać. Wiele osób na początku wręcz nie chciało w to wierzyć. Informacje o tym, że Doleżal trafi do prywatnego teamu Stocha pojawiły się po tym, jak ogłosił swoje odejście niemieckim działaczom. To oni zaczęli rozmawiać z największymi postaciami światowych skoków i w ten sposób wieści dotarły także do otoczenia polskiej kadry i PZN.
Doleżal podjął wielkie ryzyko. Gdy Kamil Stoch przekonał go do wspólnej pracy w kolejnych dwóch latach, Czech miał nawet nie usłyszeć żadnych konkretów. Nie wiedział nawet, czy projekt szykowany przez skoczka wypali. Nie miał też pojęcia, czy będzie zatrudniony przez PZN, czy Stocha, ani ile będzie zarabiał. Osoby, z którymi rozmawialiśmy o decyzji Czecha, nazywają ją "bardzo naiwną". Było zagrożenie, że Doleżal zostanie na lodzie.
Stoch poinformował prezesa PZN Adama Małysza o swoich zamiarach już w kwietniu. Prosił wtedy o pomoc w zorganizowaniu indywidualnego szkolenia, ale jedną sprawę uważał za zamkniętą. "O trenera się nie martw" - przekazał Małyszowi i nie wspomniał nawet, że tym trenerem ma być Doleżal.
Jednak problem polegał na tym, że poza przekonaniem trenera do pracy w Polsce, trzeba było jeszcze znaleźć środki na jego pensję. Budżet na nowy sezon PZN ustala o wiele wcześniej i poszukiwania sponsora na kolejną zimę wiosną wykraczają nie tylko poza plany, ale wręcz i możliwości związku. Bo koszt takiego przedsięwzięcia odpowiada zatrudnieniu nowego trenera dla całej kadry - tak, jakby Małysz sprawił sobie drugiego Thurnbichlera.
Małysz od początku podkreślał, że propozycja zmian u Stocha go cieszy, bo sam mu już to wcześniej proponował. Według niego to dobry kierunek dla doświadczonego zawodnika. Nie był jednak optymistą w kontekście poszukiwań wsparcia finansowego tak późno. Niesmak budził fakt, że podczas ostatnich konkursów sezonu w Planicy Stoch zapewniał, że ufa Thomasowi Thurnbichlerowi i może z nim pracować na nowych, zaprezentowanych wówczas zawodnikom przez trenera polskiej kadry zasadach. Że wystarczy mu inny tryb treningów i startów w zawodach. Po kilkunastu dniach zmienił jednak zdanie i postanowił, że chciałby spróbować pracy z własnym zespołem.
W ostatnich tygodniach Stoch i Małysz pracowali nad tym, jak zapewnić skoczkowi sprawne funkcjonowanie na nowych zasadach. Skoczek otrzymał z PZN propozycję warunków współpracy i sposobu opłacania poszczególnych członków sztabu. Rozważał ją do końca maja, to był termin, kiedy miał się zgodzić z tym, co przedstawił mu związek lub negocjować ostatnie poprawki w całym projekcie.
Według informacji Sport.pl ostatecznie Małysz (PZN) i Stoch podzielą się kwestią finansowania sztabu zawodnika mniej więcej 50:50. Doleżal miałby być opłacany przez samego zawodnika - zapewne dzięki wsparciu od sponsora. Reszta kosztów - w tym zapewne te logistyczne i organizacyjne podczas sezonu - spadłaby na PZN, choć umowę ze związkiem podobno ma mieć podpisaną tylko Kacper Skrobot.
W międzyczasie Stoch znalazł się w kadrze narodowej polskich skoczków, ale z dopiskiem "szkolenie zindywidualizowane". To oznacza jednak, że będzie pełnoprawnym członkiem zespołu Thomasa Thurnbichlera i choć ma trenować z innym szkoleniowcem, to formalnie będzie też pod skrzydłami głównego trenera Polaków. W końcu to Austriak będzie ustalał skład Polaków na każde kolejne zawody i to on będzie mógł zawrzeć w nim Stocha lub powołać w jego miejsce kogoś innego - wszystko w zależności od formy, jaką zaprezentuje skoczek.
Thurnbichler w rozmowie ze Sport.pl mówi, że nie ma problemu z decyzją Stocha: że to nie jest dla niego żaden bolesny cios. Życzy zawodnikowi, żeby nowy sposób przygotowań pomógł mu wrócić na szczyt. Jednocześnie obiecuje, że będzie go wspierał, jeśli miałby puścić go z wieży trenerskiej, czy gdyby skoczek zapytał go o poradę. Był gotowy nawet "przyjąć go z powrotem" - zaakceptować trenowanie Stocha, gdyby jego współpraca z Doleżalem nie wypaliła. Nawet wiedząc, że jego zawodnik preferował wsparcie kogoś innego.
Ciekawa w projekcie nowego sztabu dla Stocha będzie z pewnością rola Łukasza Kruczka, który wiosną odszedł z PZN. W roli team managera przepracował tylko rok, a związek uznał, że nie będzie odpowiednią osobą do zarządzania skokami narciarskimi i kombinacją norweską w roli dyrektora - szerszej i o wiele bardziej odpowiedzialnej niż te dotychczas pełnione przez Kruczka.
A to, że u Stocha będzie asystentem Doleżala, brzmi po prostu dziwnie. Przecież nie pełnił tej funkcji od ponad piętnastu lat, gdy pracował u boku Hannu Lepistoe, a potem zastąpił Fina w roli głównego trenera kadry. Do tej pory nie współpracował też z Doleżalem - gdy ten był w Polsce, Kruczek najpierw zajmował się jeszcze włoskimi skoczkami, a potem wrócił i przejął kadrę skoczkiń.
Wiadomo za to, że Kruczek dobrze rozumie się ze Stochem. Skoczek walczył o niego w 2012 roku, gdy Polacy słabo rozpoczęli sezon w Ruce i pojawiały się informacje, że to może być koniec Kruczka w kadrze. Stoch zareagował na to bardzo konkretnie: mówił "Przeglądowi Sportowemu", że "jeśli Kruczek odejdzie, to on też". Sezon udało się jednak uratować, a Kruczek pozostał na stanowisku. Za to gdy szkoleniowiec opuszczał polską kadrę w 2016 roku, to właśnie Stocha uważało się za skoczka, który stał za nim najdłużej. I słuchał się jego porad, nawet gdy pozostali zawodnicy już dawno przestali mu ufać. Już po ogłoszeniu informacji o odejściu szkoleniowca po zakończeniu tamtej zimy, pojawiła się możliwość, że Kruczek zostanie jego indywidualnym trenerem i już wtedy Stoch odłączy się od kadry. Tak się jednak nie stało, a Stocha i pozostałych polskich skoczków prowadził Stefan Horngacher.
Po jego pracy z polskimi skoczkiniami Kruczek nie ma już jednak najlepszej opinii nawet w PZN. Uważa się go za trudnego we współpracy. Tu nie będzie miał jednak do czynienia z grupą zawodników, a samym Stochem, który mu ufa. Pytanie: jak będzie wyglądała jego współpraca z Doleżalem? I czy nie będzie tak jak w sezonie 2021/2022 w polskiej kadrze? Wtedy Czech, który w roli osoby na pierwszym planie nigdy nie czuł się bardzo pewnie, głównie wspomagał Grzegorza Sobczyka. Ten pełnił funkcję asystenta Doleżala, ale, zwłaszcza po sezonie, nikt nie ukrywał już, że Sobczyk wszedł w rolę lidera, osoby dominującej w tamtym sztabie, a Doleżal mu na to pozwolił.
Stoch decyduje się na odejście od treningów z polską kadrą po jednym z najgorszych sezonów w karierze - jego najlepszym wynikiem w Pucharze Świata zeszłej zimy było jedenaste miejsce, które zajął trzykrotnie: podczas zawodów na ulubionej Bergisel w Innsbrucku, na mamuciej skoczni w Oberstdorfie i na koniec sezonu w Planicy. Poza tymi chwilami głównie się na skoczni męczył. Nie tylko nie liczył się w czołówce, ale wielokrotnie miał problemy z punktowaniem w konkursach - nie było go w najlepszej "30" dziewięć razy, a raz nie zakwalifikował się do pierwszej serii zawodów. W długiej rozmowie ze Sport.pl w marcu tłumaczył, że miniony sezon poświęcił głównie na próbę spojrzenia na skoki z innej perspektywy i odzyskania radości z tego, co robi. To jasne, że ten okres był dla niego bardzo trudny i nie dziwi, że właśnie teraz skoczek chce coś zmienić.
Jednak trudno wróżyć, czy to mu się opłaci. Na pewno dobrze, że idzie ścieżką, którą wybrał sam i musi twierdzić, że to ona najbardziej mu odpowiada. Choć Stoch nigdzie sam tego nie przyznał, było widać, że nie we wszystkim potrafił się odpowiednio porozumieć z Thomasem Thurnbichlerem. Trener Polaków ciekawie mówił o współpracy z najbardziej doświadczonymi skoczkami kadry, w tym ze Stochem, w rozmowie ze Sport.pl z lutego. - Chyba nie nazwałbym jej trudniejszą, a właśnie inną. I może nie do końca chodzi tylko o to, że osiągnęli więcej sukcesów niż pozostali: mają inne osobowości. Czasem trzeba odnaleźć odpowiednie podejście do każdego człowieka. (...) Z Kamilem zawsze znajdowaliśmy odpowiednią drogę, którą mogliśmy wspólnie podążać. W zeszłym sezonie był bardzo blisko, żeby wreszcie wrócić na podium. W tym roku było gorzej, musimy być szczerzy: nie znaleźliśmy najlepszej ścieżki. Gdyby to się udało, byłby w zupełnie innym miejscu niż teraz - wskazał Thurnbichler. A czy w takim razie po słabszym sezonie Stoch byłby w stanie mu zaufać i być w pełni przekonanym do jego nowych metod? Czy raczej tylko oszukiwaliby się nawzajem, że to może wypalić? Wydaje się, że łatwiej zaakceptować, że nie było im pisane razem odnieść wielki sukces. I wygląda na to, że obaj mają to już za sobą. Zresztą Thurnbichlerowi i polskiej kadrze to też może wyjść na dobre.
Rozwiązanie wybrane przez Stocha oczywiście tworzy pewne wątpliwości, ale jednocześnie przenosi ciężar odpowiedzialności na skoczka. To on wybrał, co jest dla niego najlepsze i będzie mierzył się z tym, co przyniosą zmiany. Od dłuższego czasu dało się wyczuć, że Stochowi brakuje trochę wolności i korzystania głównie ze swojego doświadczenia. Sam wie, co będzie dla niego odpowiednie, więc teraz wziął sprawy w swoje ręce i może robić wszystko po swojemu. Taka swoboda Stochowi nie powinna zaszkodzić.
A ryzyko, że nie wszystko pójdzie po myśli skoczka? Jest, ale Stoch osiągnął już tak wiele, że nic nie musi: teraz chciałby po prostu jeszcze raz wrócić na szczyt. Ma potrzebę, żeby zaspokoić to pragnienie, które ciąży mu już przez ostatnie trzy sezony. Ma też jasny cel - igrzyska olimpijskie w Mediolanie i Cortinie d'Ampezzo w 2026 roku, a po drodze także mistrzostwa świata w Trondheim w przyszłym roku. I świetnie byłoby, gdyby choćby jeden jedyny raz zabłysnął na wielkiej imprezie. Nie ma znaczenia z kim u swojego boku. Ważne, żeby miał szansę zrobić to w swoim stylu. Żebyśmy widzieli Stocha uśmiechniętego i cieszącego się tym, co robi. Tak, jak w tych nielicznych chwilach w zeszłym sezonie, gdy potrafił odlecieć. A nie tego bezradnego, którego wręcz zżerała własna niemoc.