Horngacher zaskoczył słowami o pracy w Polsce. "Żyło mi się bardzo ciężko"

Jakub Balcerski
- Może to nie był idealny moment, można było zostać jeszcze rok, czy dwa dłużej w Polsce. Kolejne lata tutaj byłyby świetne, ale dwa, albo trzy lata później pewnie nie miałbym już możliwości pracy w Niemczech - mówi Sport.pl Stefan Horngacher. Austriak w dużym wywiadzie zdradza, że w Polsce pracowało mu się trudno, bo był daleko od rodziny.

Stefan Horngacher - były trener polskich skoczków i twórca ich wielkich sukcesów, a obecnie szkoleniowiec niemieckiej kadry - nie rozmawiał z polskimi dziennikarzami ponad dwa lata. Jego relacja z Polską zmieniła się zwłaszcza rok temu: po tym, jak oprotestował nowe buty firmy Nagaba, które Polacy założyli na zawody Pucharu Świata w Willingen, tuż przed igrzyskami w Pekinie. Ostatecznie ich zakazano, a Horngacher był mocno krytykowany za wychodzenie z roli trenera.

Zobacz wideo

Austriak teraz wraca do tamtych wydarzeń i mówi Sport.pl, jak trudno było mu podjąć decyzję o proteście przeciwko byłym kolegom z zespołu, tłumaczy, czemu twierdzi, że mógłby zostać w Polsce dwa lata dłużej niż pracował w rzeczywistości i zdradza, że obecnego trenera Thomasa Thurnbichlera mógł ściągnąć do Niemiec już rok przed ofertą z polskiej kadry.

Jakub Balcerski: Jakie były dla pana ostatnie dwa lata? Najtrudniejsze w trenerskiej karierze? W trakcie igrzysk w Pekinie mówił pan, że ma dość takich skoków i nie wie, czy chce dalej w tym wszystkim uczestniczyć.

Stefan Horngacher: Przez ostatnie lata mieliśmy sporo zmian i to był trudny czas dla każdego. Sprawa kontroli sprzętu nie szła w dobrym kierunku, teraz mam nadzieję, że będzie lepiej. Na pewno najtrudniejszym punktem były igrzyska olimpijskie w Pekinie. Nie wiem, co oni mieli w głowach, żeby na igrzyskach zrobić coś takiego. Byłem zły i znudzony, myślałem: "Co oni w ogóle robią?". Pracujemy każdego dnia bardzo ciężko na to wszystko, a tu przychodzi jeden taki dzień i niektórzy niszczą to, co wypracowaliśmy przez cztery lata.

Faktycznie zadawałem sobie pytanie: "Czy tego właśnie chcę?". Ale po kilku tygodniach podjąłem decyzję, że zostaję. Chciałem, żeby sytuacja się poprawiła i myślę, że teraz wszystko zmierza ku lepszemu. Obyśmy wrócili do skoków, także dziennikarze. Do rozmów o zawodnikach, technice, sile odbicia, a niekoniecznie kombinezonach i sprzęcie. To znacznie ważniejsze dla naszego sportu.

Ale jedno pytanie o ten sprzętowy chaos jeszcze muszę zadać. W styczniu zeszłego roku złożył pan protest przeciw butom polskich zawodników, a te zostały zakazane przed igrzyskami w Pekinie. Czyli zagrał pan przeciw swojemu byłemu zespołowi. Jak się z tym pan czuł - dziwnie, czy naturalnie, bo łamano zasady i należało to zgłosić?

- To była trudna decyzja i dziwna sytuacja, ale na koniec stwierdziłem, że nieważne, w którym byłem zespole wcześniej, teraz muszę walczyć o swoje i dlatego taki był mój wybór. To, że ta zmiana w butach nie była zgodna z zasadami, było zupełnie jasne, ale w tym czasie człowiek, który odpowiadał za kontrolę sprzętu skoczków (Fin Mika Jukkara - red.) pozwalał, żeby takie rzeczy na niej przechodziły. Ja tego nie akceptuję i dlatego złożyłem protest.

Może dla Polaków to było trudne, ale ja zrobiłem wszystko właściwie. Gdy byłem w Polsce, dawałem z siebie wszystko dla tego zespołu i zrobiłem wiele dla waszych skoków narciarskich. Czasem zdarza się, że wszystko zmieni się tak jak wtedy i Polacy wtedy muszą zrozumieć moją sytuację.

Trudno było spojrzeć w oczy Michala Doleżala na wieży, czy bez przesady? W końcu, jeśli mamy być szczerzy, to nie była jedyna sytuacja, gdy ktoś próbował ugrać coś, mamiąc kontrolera. I wiele ekip tak robiło.

- Cóż, nie ja ustalam zasady, więc ich także nie kontroluję. To nie moja robota. Moja praca opiera się na zapewnieniu dobrego samopoczucia zawodnikom i zrobienia wszystkiego, żeby daleko skakali. Ale w tamtym roku trzeba było się skupić i na tym, bo możliwe, że bez tego nie mielibyśmy żadnych szans. Dla wszystkich trenerów to była dziwna, głupia sytuacja. Nikt nie był w stanie pójść i złożyć tego protestu, choć wszyscy o tym mówili i zgadzali się, że patrzymy na coś niezgodnego z zasadami. Znów tylko ja, to już dla mnie normalne. Na szczęście to już przeszłość i nadal mam dobry kontakt z polską kadrą. Z Adamem Małyszem też, ze wszystkimi. Nie ma już żadnych problemów w naszej relacji.

Zeszły sezon dla niemieckich skoków nie był zbyt udany. Może w Planicy udało się zdobyć medale, ale ogółem to były jedne z gorszych wyników pańskich skoczków w ostatnich latach. Teraz pojawiło się sporo zmian w kadrach i sztabie: to już zupełnie nowy zespół, czy tylko usprawnienia?

- To jasne, że poprzedni sezon nie był dla nas dobry. Wykonaliśmy sporo dobrej roboty w Planicy, to na pewno, ale poza tym to był czas ciągłej walki. Zawsze byliśmy nieco z tyłu, przed konkursem się zbliżaliśmy, ale wyniki zawodów i tak nie były dla nas korzystne. To był trudny sezon, ale uważam, że takie też są potrzebne i bardzo ważne dla rozwoju. To czas, gdy myślisz o wprowadzaniu wyżej młodych zawodników, twoim systemie, treningach, wszystkim, co tworzyłeś do tej pory. W tym roku wystartowaliśmy już z nieco innego punktu, trochę pozmienialiśmy i mam dobre przeczucie. Że jesteśmy na dobrej drodze z tymi młodymi zawodnikami, ale doświadczeni też sobie radzą. System przygotowań jest dla nich dość trudny, wymagający. Nawet podczas zawodów w Zakopanem było widać, że młodzi zrobili pewien progres. To sprawia, że wciąż mam sporo motywacji, żeby dalej iść w tym kierunku, pracować tak, jak to zaplanowaliśmy.

Nawet, gdy był pan w Polsce, wydawało się, że trafi pan do niemieckiej kadry A. To pańska wymarzona praca?

- Nie wiem, czy w tym zawodzie istnieje coś takiego jak wymarzona praca. Jestem trenerem skoków i tyle. Dużym krokiem naprzód był dla mnie czas, gdy wróciłem do Polski (Horngacher w latach 2004-2006 był trenerem polskiej kadry B, a od 2016 do 2019 roku zajmował się kadrą narodową - przyp.) i po raz pierwszy zostałem głównym trenerem. Sądzę jednak, że byłem dobrze przygotowany, bo czekałem z tym wiele lat. Miałem wiele ofert, ale odrzucałem je, bo żadna mnie aż tak nie zainteresowała. Nie tak jak ta z Polski. Jednocześnie nie mogłem tu zostać na całe moje życie. Dlatego, gdy z Niemiec odszedł Werner Schuster, skorzystałem z okazji i oferty związku. Omawiałem to też z rodziną. Może to nie był idealny moment, bo można było zostać jeszcze rok, czy dwa dłużej w Polsce...

Czyli żałuje pan tej decyzji?

- Kolejne lata w Polsce byłyby świetne, ale dwa, albo trzy lata później pewnie nie miałbym już możliwości pracy w Niemczech.

Tak już jest w trenerskim świecie, że podejmuje się trudne decyzje i czasem niełatwo znaleźć własne miejsce, czy idealne dla siebie rozwiązanie. Pańska historia dobrze to pokazuje. W Austrii to chyba zwłaszcza efekt uboczny świetnego systemu edukacji trenerów. Macie ich dużo i nie ma dla nich wystarczająco miejsca w kraju.

- Jak w sporcie, na szczycie miejsce jest tylko jedno, tak tutaj też główny trener w kadrze jest jeden. Teraz jestem szczęśliwy, że mogę prowadzić kadrę narodową, bo to nigdy nie może trwać zbyt długo. Ta praca zabiera ogromnie dużo energii. 10, może 11 lat, potem trzeba odpocząć i ewentualnie można wracać do juniorów, czy robić coś innego.

Przejście do Niemiec było dla mnie szansą. W Polsce żyło mi się ciężko, nawet bardzo ciężko. To był miły czas, świetni ludzie, dużo sukcesów i znakomici zawodnicy, ale...

Był pan daleko od rodziny.

- Tak. Teraz jestem zadowolony z miejsca, w jakim się znajduję. W Niemczech pracuje mi się dobrze i chciałbym tu zostać. Choć nie wiem, jak długo tu będę.

O to chyba musimy spytać Horsta Huettela (dyrektora ds. skoków narciarskich w niemieckim związku - red.).

- Ha, ha, tak. Nie mam kontraktu na lata, więc wszystko zależy od niemieckiego związku. Zobaczymy, jak będzie wyglądał najbliższy sezon i co wydarzy się w przyszłości.

W polskich skokach jest nowy człowiek, którego do niedawna kojarzyło niewielu, ale pan zna go akurat świetnie. Thomas Thurnbichler to człowiek wychowany w pańskim mieście, Woergl. Tam uczył się skakać u swojego ojca, Helmutha, czyli jednego z pańskich pierwszych trenerów.

- To ciekawe, bo faktycznie przez długi czas trenował mnie nie tylko Helmuth, jego ojciec, ale także jego wujek, który był nawet moim pierwszym trenerem. I tak, znam go, od kiedy był dzieckiem. Wyrósł jednak na naprawdę świetnego szkoleniowca. Skoczkiem był bardzo utalentowanym, ale chyba nieco za bardzo szaleńczym. Trochę jak Piotrek. Nie był w stanie osiągnąć sukcesu jako zawodnik, ale bardzo go szanuję, jako trener bardzo się rozwinął. Już ma sporo doświadczenia i jakości, pracuje na wysokim poziomie. No i fajnie mieć dwóch gości z Woergl w Pucharze Świata!

Gdy zobaczył pan jego drogę przez austriacki system szkoleniowy, od razu pojawiła się myśl: "To będzie naprawdę dobry trener"?

- Tak. Dwa lata temu byłem w Woergl i poszedłem w góry. Siedziałem tam, a potem spotkałem jego ojca, Helmutha. Gdy podszedł, spytałem: "Helmuth, a może byśmy spytali Thomasa, czy nie przyjdzie do Niemiec? Potrzebujemy tu dobrych trenerów". Odpowiedział, że Thomas na razie woli zostać w Austrii. No i rok później idzie do Polski, żeby zostać trenerem kadry narodowej, ha, ha.

Czyli chciał pan go podkraść i mieć u siebie już rok przed Polakami.

- Mieliśmy na niego oko i faktycznie myśleliśmy, żeby ściągnąć go do Niemiec, zwłaszcza pod kątem młodych zawodników. Ale teraz jest już tutaj.

Porozmawiajmy jeszcze chwilę o zmianach w waszej kadrze. Nadal współpracujecie z Haraldem Pernitschem?

- Nie, zakończyliśmy to. Kiedy zaczynałem w Niemczech, od początku chcieliśmy mieć swój własny system. Z naszymi olimpijskimi ośrodkami, instytutami. Teraz jeden z ich pracowników zajął miejsce Haralda. Pracujemy wciąż z tym samym systemem, ale mamy już innego człowieka w roli fizjologa. To niby ta sama, albo podobna droga, co wcześniej, ale wszystko się zmienia i rozwija.

Najpierw przestał z nim pracować polski zespół, teraz wasz. A nie ma co ukrywać, był pan jednym z jego najbardziej zaufanych ludzi. Coś się zmieniło? Skoki poszły w inną stronę i potrzeba nowych metod?

- Przede wszystkim praca z Haraldem sporo kosztuje. Z perspektywy niemieckiej kadry zastanawialiśmy się, czy nie możemy zrobić tego sami i za nieco mniej. Tak zdecydowaliśmy. Nadal twierdzę, że Harald jest najlepszy w tym, co robi, a jego system jest najlepszy na świecie. Jest świetnym fizjologiem, psychologiem i wiele się od niego nauczyłem. W Polsce był jednym z kluczowych elementów naszych sukcesów. Ale czas biegnie, a pieniędzy coraz częściej brakuje.

Harald w pewnym momencie zarabiał więcej niż Michal Doleżal, choć to on był trenerem kadry, tym najważniejszym w zespole.

- Tak, jest bardzo drogi. Ale to tak jak w największych sportach na świecie, w piłce czy Formule 1: chcesz osiągnąć najwięcej, to musisz najwięcej zapłacić.

Ze sztabu odszedł Bernhard Metzler, który zastąpił Haralda Rodlauera w kadrze austriackich skoczkiń. Podobno była pomiędzy wami spora różnica zdań, to prawda?

- Jak to w zespole. Wewnątrz zawsze są różne myśli, które w jakiś sposób trzeba pogodzić i podejmować decyzje. Ale myślę, że to nie był problem. Po prostu Bernhard stał się gotowy do roli głównego trenera. Cieszę się, że podąża tą drogą, bo wiem, jak mocnym i dobrym jest trenerem. Pomógł nam ogromnie w ostatnich latach w Niemczech i teraz nadszedł dla niego czas, żeby znaleźć miejsce, gdzie będzie mógł wdrażać własną myśl szkoleniową. Życzę mu powodzenia z kadrą Austriaczek i myślę, że to dla niego odpowiedni kierunek. Od pół roku widziałem, że ta sytuacja to kwestia czasu, że to musi nadejść, wcześniej, czy później.

To normalne. W mojej karierze też przydarzyła się taka sytuacja: gdy byłem w kadrze B u Niemców i pojawiła się oferta z Polski. Wtedy Niemcy nie mieli najlepszego okresu, więc i Werner Schuster nie był za bardzo zadowolony, że odchodzę. Ale udało im się z tym uporać. Tak już jest, że jeden gość odchodzi, a inny wchodzi na jego miejsce i jeśli system jest odpowiednio dobry, to nie powinno być zbyt skomplikowane.

A jak jest z Michalem Doleżalem, którego ściągnął pan do siebie z powrotem rok temu? Wasza relacja w Niemczech jest inna od tej z polskiej kadry?

- Już rok temu trochę pozmieniało się w naszej grupie i jedno miejsce dla asystenta pozostawało wolne. Nie mieliśmy idealnego rozwiązania, sprawa była otwarta. Wtedy spytałem Michala, czy chciałby do nas przyjść, a on był zainteresowany. Związek nie miał nic przeciwko i teraz jest w zespole. Naprawdę miło mi znów z nim pracować. Jest świetnym trenerem, może robić wszystko: od szycia kombinezonów do prowadzenia zawodników. Potrzebowaliśmy go.

Philipp Raimund, który rok temu wszedł do waszej drużyny jako nowa postać, mówił mi, że Michal jest bardziej "cool", a pan to ten "profesjonalista".

- Kiedy jesteś szefem grupy, musisz być bardziej jak nauczyciel. A w roli asystenta trochę bardziej przyjaźnisz się z zawodnikami. U nas też to tak wygląda.

Pańska grupa skoczków staje się coraz młodsza. W końcu.

- Tak. To dobre, bo musimy myśleć o przyszłości. Cel to, żeby na igrzyskach w 2026 roku mieć kilka nowych twarzy. Po nich musimy zbudować system, żeby zawsze mieć dobrych zawodników na poziom Pucharu Świata. Żebyśmy nie zostali z niczym, gdy odejdą Karl Geiger, Markus Eisenbichler, czy Andreas Wellinger. W zeszłym sezonie w Pucharze Kontynentalnym nie było źle, sytuacja się poprawiła. A słabsza forma najlepszych otworzyła młodym drzwi do kadry A. Teraz staramy się, żeby wypadli jak najlepiej podczas nadchodzącej zimy.

Zaczęliśmy rozmowę od tego, jak trudny był ostatni okres pańskiej kariery trenerskiej. Jak pan sobie z tym radził? Jak wychodził pan poza skoki? Wiem, że lubi pan cięższe brzmienia - trochę pograć, trochę posłuchać. Zwłaszcza Metalliki.

- Metallica jest ze mną przez całe życie. Podążam za nią, a może ona za mną? To podstawa, ale uwielbiam też wiele innych zespołów grających ciężko. Normalną muzykę też. Staram się nieco grać, to moje hobby. Gdy grasz, nie da się myśleć o skokach, dlatego to dobrze na mnie działa.

To jaki był pański ostatni koncert?

- Mój? Nie gram koncertów.

Taki, na który pan poszedł.

- Uuu, to było dawno temu. Chyba, gdy Metallica grała w Konstanz, byłem tam z żoną (według portalu setlist.fm Metallica grała w Konstanz tylko raz: 20 lat temu, na festiwalu Rock Am See - red.). Ostatnio nie miałem na to czasu. Ale na jeden na pewno bym się wybrał: Die Toten Hosen. 25, czy nawet 30 lat temu byłem na ich koncercie, gdy nie byli jeszcze zbyt popularni, grali w pełni punkrockowo. Wtedy reagowano na nich głównie w stylu: "Co to za dziwni goście?". A teraz są gwiazdami największych festiwali. To takie moje małe marzenie, żeby raz dostać się za kulisy koncertu Die Toten Hosen, ale nie wiem, czy to możliwe.

Nie udzielił pan wywiadów polskim mediom przez ponad dwa lata. Możemy się umówić, że za następny jakoś załatwimy panu wejściówkę. Pasuje?

- Ha, ha, okej!

Więcej o: