Stefan Horngacher - były trener polskich skoczków i twórca ich wielkich sukcesów, a obecnie szkoleniowiec niemieckiej kadry - nie rozmawiał z polskimi dziennikarzami ponad dwa lata. Jego relacja z Polską zmieniła się zwłaszcza rok temu: po tym, jak oprotestował nowe buty firmy Nagaba, które Polacy założyli na zawody Pucharu Świata w Willingen, tuż przed igrzyskami w Pekinie. Ostatecznie ich zakazano, a Horngacher był mocno krytykowany za wychodzenie z roli trenera.
Austriak teraz wraca do tamtych wydarzeń i mówi Sport.pl, jak trudno było mu podjąć decyzję o proteście przeciwko byłym kolegom z zespołu, tłumaczy, czemu twierdzi, że mógłby zostać w Polsce dwa lata dłużej niż pracował w rzeczywistości i zdradza, że obecnego trenera Thomasa Thurnbichlera mógł ściągnąć do Niemiec już rok przed ofertą z polskiej kadry.
Stefan Horngacher: Przez ostatnie lata mieliśmy sporo zmian i to był trudny czas dla każdego. Sprawa kontroli sprzętu nie szła w dobrym kierunku, teraz mam nadzieję, że będzie lepiej. Na pewno najtrudniejszym punktem były igrzyska olimpijskie w Pekinie. Nie wiem, co oni mieli w głowach, żeby na igrzyskach zrobić coś takiego. Byłem zły i znudzony, myślałem: "Co oni w ogóle robią?". Pracujemy każdego dnia bardzo ciężko na to wszystko, a tu przychodzi jeden taki dzień i niektórzy niszczą to, co wypracowaliśmy przez cztery lata.
Faktycznie zadawałem sobie pytanie: "Czy tego właśnie chcę?". Ale po kilku tygodniach podjąłem decyzję, że zostaję. Chciałem, żeby sytuacja się poprawiła i myślę, że teraz wszystko zmierza ku lepszemu. Obyśmy wrócili do skoków, także dziennikarze. Do rozmów o zawodnikach, technice, sile odbicia, a niekoniecznie kombinezonach i sprzęcie. To znacznie ważniejsze dla naszego sportu.
- To była trudna decyzja i dziwna sytuacja, ale na koniec stwierdziłem, że nieważne, w którym byłem zespole wcześniej, teraz muszę walczyć o swoje i dlatego taki był mój wybór. To, że ta zmiana w butach nie była zgodna z zasadami, było zupełnie jasne, ale w tym czasie człowiek, który odpowiadał za kontrolę sprzętu skoczków (Fin Mika Jukkara - red.) pozwalał, żeby takie rzeczy na niej przechodziły. Ja tego nie akceptuję i dlatego złożyłem protest.
Może dla Polaków to było trudne, ale ja zrobiłem wszystko właściwie. Gdy byłem w Polsce, dawałem z siebie wszystko dla tego zespołu i zrobiłem wiele dla waszych skoków narciarskich. Czasem zdarza się, że wszystko zmieni się tak jak wtedy i Polacy wtedy muszą zrozumieć moją sytuację.
- Cóż, nie ja ustalam zasady, więc ich także nie kontroluję. To nie moja robota. Moja praca opiera się na zapewnieniu dobrego samopoczucia zawodnikom i zrobienia wszystkiego, żeby daleko skakali. Ale w tamtym roku trzeba było się skupić i na tym, bo możliwe, że bez tego nie mielibyśmy żadnych szans. Dla wszystkich trenerów to była dziwna, głupia sytuacja. Nikt nie był w stanie pójść i złożyć tego protestu, choć wszyscy o tym mówili i zgadzali się, że patrzymy na coś niezgodnego z zasadami. Znów tylko ja, to już dla mnie normalne. Na szczęście to już przeszłość i nadal mam dobry kontakt z polską kadrą. Z Adamem Małyszem też, ze wszystkimi. Nie ma już żadnych problemów w naszej relacji.
- To jasne, że poprzedni sezon nie był dla nas dobry. Wykonaliśmy sporo dobrej roboty w Planicy, to na pewno, ale poza tym to był czas ciągłej walki. Zawsze byliśmy nieco z tyłu, przed konkursem się zbliżaliśmy, ale wyniki zawodów i tak nie były dla nas korzystne. To był trudny sezon, ale uważam, że takie też są potrzebne i bardzo ważne dla rozwoju. To czas, gdy myślisz o wprowadzaniu wyżej młodych zawodników, twoim systemie, treningach, wszystkim, co tworzyłeś do tej pory. W tym roku wystartowaliśmy już z nieco innego punktu, trochę pozmienialiśmy i mam dobre przeczucie. Że jesteśmy na dobrej drodze z tymi młodymi zawodnikami, ale doświadczeni też sobie radzą. System przygotowań jest dla nich dość trudny, wymagający. Nawet podczas zawodów w Zakopanem było widać, że młodzi zrobili pewien progres. To sprawia, że wciąż mam sporo motywacji, żeby dalej iść w tym kierunku, pracować tak, jak to zaplanowaliśmy.
- Nie wiem, czy w tym zawodzie istnieje coś takiego jak wymarzona praca. Jestem trenerem skoków i tyle. Dużym krokiem naprzód był dla mnie czas, gdy wróciłem do Polski (Horngacher w latach 2004-2006 był trenerem polskiej kadry B, a od 2016 do 2019 roku zajmował się kadrą narodową - przyp.) i po raz pierwszy zostałem głównym trenerem. Sądzę jednak, że byłem dobrze przygotowany, bo czekałem z tym wiele lat. Miałem wiele ofert, ale odrzucałem je, bo żadna mnie aż tak nie zainteresowała. Nie tak jak ta z Polski. Jednocześnie nie mogłem tu zostać na całe moje życie. Dlatego, gdy z Niemiec odszedł Werner Schuster, skorzystałem z okazji i oferty związku. Omawiałem to też z rodziną. Może to nie był idealny moment, bo można było zostać jeszcze rok, czy dwa dłużej w Polsce...
- Kolejne lata w Polsce byłyby świetne, ale dwa, albo trzy lata później pewnie nie miałbym już możliwości pracy w Niemczech.
- Jak w sporcie, na szczycie miejsce jest tylko jedno, tak tutaj też główny trener w kadrze jest jeden. Teraz jestem szczęśliwy, że mogę prowadzić kadrę narodową, bo to nigdy nie może trwać zbyt długo. Ta praca zabiera ogromnie dużo energii. 10, może 11 lat, potem trzeba odpocząć i ewentualnie można wracać do juniorów, czy robić coś innego.
Przejście do Niemiec było dla mnie szansą. W Polsce żyło mi się ciężko, nawet bardzo ciężko. To był miły czas, świetni ludzie, dużo sukcesów i znakomici zawodnicy, ale...
- Tak. Teraz jestem zadowolony z miejsca, w jakim się znajduję. W Niemczech pracuje mi się dobrze i chciałbym tu zostać. Choć nie wiem, jak długo tu będę.
- Ha, ha, tak. Nie mam kontraktu na lata, więc wszystko zależy od niemieckiego związku. Zobaczymy, jak będzie wyglądał najbliższy sezon i co wydarzy się w przyszłości.
- To ciekawe, bo faktycznie przez długi czas trenował mnie nie tylko Helmuth, jego ojciec, ale także jego wujek, który był nawet moim pierwszym trenerem. I tak, znam go, od kiedy był dzieckiem. Wyrósł jednak na naprawdę świetnego szkoleniowca. Skoczkiem był bardzo utalentowanym, ale chyba nieco za bardzo szaleńczym. Trochę jak Piotrek. Nie był w stanie osiągnąć sukcesu jako zawodnik, ale bardzo go szanuję, jako trener bardzo się rozwinął. Już ma sporo doświadczenia i jakości, pracuje na wysokim poziomie. No i fajnie mieć dwóch gości z Woergl w Pucharze Świata!
- Tak. Dwa lata temu byłem w Woergl i poszedłem w góry. Siedziałem tam, a potem spotkałem jego ojca, Helmutha. Gdy podszedł, spytałem: "Helmuth, a może byśmy spytali Thomasa, czy nie przyjdzie do Niemiec? Potrzebujemy tu dobrych trenerów". Odpowiedział, że Thomas na razie woli zostać w Austrii. No i rok później idzie do Polski, żeby zostać trenerem kadry narodowej, ha, ha.
- Mieliśmy na niego oko i faktycznie myśleliśmy, żeby ściągnąć go do Niemiec, zwłaszcza pod kątem młodych zawodników. Ale teraz jest już tutaj.
- Nie, zakończyliśmy to. Kiedy zaczynałem w Niemczech, od początku chcieliśmy mieć swój własny system. Z naszymi olimpijskimi ośrodkami, instytutami. Teraz jeden z ich pracowników zajął miejsce Haralda. Pracujemy wciąż z tym samym systemem, ale mamy już innego człowieka w roli fizjologa. To niby ta sama, albo podobna droga, co wcześniej, ale wszystko się zmienia i rozwija.
- Przede wszystkim praca z Haraldem sporo kosztuje. Z perspektywy niemieckiej kadry zastanawialiśmy się, czy nie możemy zrobić tego sami i za nieco mniej. Tak zdecydowaliśmy. Nadal twierdzę, że Harald jest najlepszy w tym, co robi, a jego system jest najlepszy na świecie. Jest świetnym fizjologiem, psychologiem i wiele się od niego nauczyłem. W Polsce był jednym z kluczowych elementów naszych sukcesów. Ale czas biegnie, a pieniędzy coraz częściej brakuje.
- Tak, jest bardzo drogi. Ale to tak jak w największych sportach na świecie, w piłce czy Formule 1: chcesz osiągnąć najwięcej, to musisz najwięcej zapłacić.
- Jak to w zespole. Wewnątrz zawsze są różne myśli, które w jakiś sposób trzeba pogodzić i podejmować decyzje. Ale myślę, że to nie był problem. Po prostu Bernhard stał się gotowy do roli głównego trenera. Cieszę się, że podąża tą drogą, bo wiem, jak mocnym i dobrym jest trenerem. Pomógł nam ogromnie w ostatnich latach w Niemczech i teraz nadszedł dla niego czas, żeby znaleźć miejsce, gdzie będzie mógł wdrażać własną myśl szkoleniową. Życzę mu powodzenia z kadrą Austriaczek i myślę, że to dla niego odpowiedni kierunek. Od pół roku widziałem, że ta sytuacja to kwestia czasu, że to musi nadejść, wcześniej, czy później.
To normalne. W mojej karierze też przydarzyła się taka sytuacja: gdy byłem w kadrze B u Niemców i pojawiła się oferta z Polski. Wtedy Niemcy nie mieli najlepszego okresu, więc i Werner Schuster nie był za bardzo zadowolony, że odchodzę. Ale udało im się z tym uporać. Tak już jest, że jeden gość odchodzi, a inny wchodzi na jego miejsce i jeśli system jest odpowiednio dobry, to nie powinno być zbyt skomplikowane.
- Już rok temu trochę pozmieniało się w naszej grupie i jedno miejsce dla asystenta pozostawało wolne. Nie mieliśmy idealnego rozwiązania, sprawa była otwarta. Wtedy spytałem Michala, czy chciałby do nas przyjść, a on był zainteresowany. Związek nie miał nic przeciwko i teraz jest w zespole. Naprawdę miło mi znów z nim pracować. Jest świetnym trenerem, może robić wszystko: od szycia kombinezonów do prowadzenia zawodników. Potrzebowaliśmy go.
- Kiedy jesteś szefem grupy, musisz być bardziej jak nauczyciel. A w roli asystenta trochę bardziej przyjaźnisz się z zawodnikami. U nas też to tak wygląda.
- Tak. To dobre, bo musimy myśleć o przyszłości. Cel to, żeby na igrzyskach w 2026 roku mieć kilka nowych twarzy. Po nich musimy zbudować system, żeby zawsze mieć dobrych zawodników na poziom Pucharu Świata. Żebyśmy nie zostali z niczym, gdy odejdą Karl Geiger, Markus Eisenbichler, czy Andreas Wellinger. W zeszłym sezonie w Pucharze Kontynentalnym nie było źle, sytuacja się poprawiła. A słabsza forma najlepszych otworzyła młodym drzwi do kadry A. Teraz staramy się, żeby wypadli jak najlepiej podczas nadchodzącej zimy.
- Metallica jest ze mną przez całe życie. Podążam za nią, a może ona za mną? To podstawa, ale uwielbiam też wiele innych zespołów grających ciężko. Normalną muzykę też. Staram się nieco grać, to moje hobby. Gdy grasz, nie da się myśleć o skokach, dlatego to dobrze na mnie działa.
- Mój? Nie gram koncertów.
- Uuu, to było dawno temu. Chyba, gdy Metallica grała w Konstanz, byłem tam z żoną (według portalu setlist.fm Metallica grała w Konstanz tylko raz: 20 lat temu, na festiwalu Rock Am See - red.). Ostatnio nie miałem na to czasu. Ale na jeden na pewno bym się wybrał: Die Toten Hosen. 25, czy nawet 30 lat temu byłem na ich koncercie, gdy nie byli jeszcze zbyt popularni, grali w pełni punkrockowo. Wtedy reagowano na nich głównie w stylu: "Co to za dziwni goście?". A teraz są gwiazdami największych festiwali. To takie moje małe marzenie, żeby raz dostać się za kulisy koncertu Die Toten Hosen, ale nie wiem, czy to możliwe.
- Ha, ha, okej!