"Każde zwycięstwo Polak opija wódką. Jego jedynym błędem, jaki popełnił w Turnieju Czterech Skoczni, było to, że na sponsora wybrał Red Bulla, a nie któregoś z producentów alkoholi" - pisał "Bild".
"Żeby przegrać, Polak musiałby zapomnieć na górze skoczni przypiąć narty. A możliwe, że nawet wtedy poleciałby najdalej" - mówił Dieter Thoma.
"Styl jego wygranych? Wielki, wspaniały. Ale to było okropne. W każdym skoku przeskakiwał nas o 10 metrów. Jestem pewny, że to nas wszystkich bardzo zmobilizuje. Ta jego dominacja nie potrwa długo. Uciekł nam, ale go dościgniemy" - miał nadzieję Andreas Widhoelzl, ostatni zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni przed Małyszem.
W 1996 roku 18-letni Małysz wygrał swój pierwszy w życiu konkurs Pucharu Świata. W roku 1997 19-letni Małysz błyszczał na próbie przedolimpijskiej w Japonii. Rok później, po nieudanych igrzyskach w Nagano chciał to wszystko rzucić.
- Z Adamem było tak, że bardzo źle zniósł pierwsze sukcesy. Trener Mikeska wracając z zawodów, zostawał w Czechach, a Adam do Polski wjeżdżał sam. Dziennikarze za nim chodzili, nie dawali mu spokoju. To mu tak odbierało wolność - a wtedy się zakochał, ożenił - że jak kiedyś do niego pojechałem jako wiceprezes związku i chciałem, żeby uczestniczył w otwarciu Olimpiady Młodzieży, to mi załamany powiedział: "Prezesie, ja to się chyba pójdę powiesić, bo ja już tego nie mogę wytrzymać". Później dziennikarze mu dali spokój, bo przestał dobrze skakać. Po igrzyskach Nagano 1998 już tak słabo było z jego formą, że chciał kończyć karierę. Był dekarzem, miał iść zarabiać pieniądze, bo z oszczędności już nic nie zostało. Rozmawiałem wtedy z Izą, z rodzicami Adama, z wujkami, z dziadkami i wszyscy ustaliliśmy, że przekonamy go, żeby jeszcze został. Był bardzo, bardzo zniechęcony, ale się udało - wspomina Apoloniusz Tajner.
Małysz wytrwał, pracował dalej i wkrótce osobiście wniósł polskie skoki narciarskie na dach świata. A spektakularny lot zaczął w ostatnim momencie.
- Myśmy byli przyzwyczajeni do trudnych warunków. Pamiętam, jakie było święto, jak w latach 90., po pierwszych sukcesach Adama, Polski Związek Narciarski dostał od sponsorów dwa auta. Stary volkswagen i jeszcze starszy ford, to były auta dojeżdżone, z już bardzo dużym przebiegiem. Ale we dwóch z Jasiem Małyszem [ojcem Adama] odbieraliśmy tego forda z lotniska w Innsbrucku i jechaliśmy nim do Polski niesamowicie dumni. Tymi dwoma samochodami kadra przez lata wszędzie podróżowała. Żal byłoby je tracić i cofać się do sytuacji sprzed pierwszych zwycięstw Adama - mówi Szturc, czyli wujek i odkrywca talentu Małysza.
- W 1995 albo 1996 roku, na pewno jeszcze przed pierwszym zwycięstwem Adama w Pucharze Świata, powiedziałem Ediemu Federerowi, żeby zwrócił uwagę na tego chłopaka z Polski. Mówiłem, że ma coś szczególnego. Edi się ze mną zgodził i zainwestował w wasze skoki - opowiada Andreas Goldberger.
"Goldi" był w latach 90. cudownym dzieckiem skoków i wielką gwiazdą Red Bulla. W 1993, 1995 i 1996 roku wygrywał Puchar Świata. Jego menedżer nie zainwestował w polskie skoki fortuny, ale chociaż sprawił, że trener i zawodnicy nie musieli już spać w jednym łóżku.
- Na Turniej Czterech Skoczni w sezonie 1994/1995 z Polaków miał jechać tylko Wojciech Skupień. On już miał wtedy punkty Pucharu Świata i jego pobyt opłacała Międzynarodowa Federacja Narciarska. PZN-u nie było stać, żeby wysłać też Małysza, ale trener Pavel Mikeska bardzo chciał go zabrać, a KS Wisła też bardzo chciał, żeby zdolny junior zbierał doświadczenie. Zarząd zebrał więc pieniądze od małych, lokalnych firm, trochę dołożył trener i się udało. Chociaż oszczędzać cała trójka musiała tak mocno, że kwaterowała się w jednym pokoju - wspomina Szturc.
W trakcie tamtego Turnieju Małysz w Innsbrucku zdobył swoje pierwsze w karierze punkty Pucharu Świata, zajmując 17. miejsce. Sześć lat później w Innsbrucku dzięki Małyszowi Polski Związek Narciarski nie tylko nie musiał oddawać zdezelowanych aut sponsorom, ale nie nadążał podpisywać umów z kolejnymi partnerami.
Przed 49. Turniejem Czterech Skoczni odbyły się tylko cztery konkursy Pucharu Świata - trzy indywidualne i jeden drużynowy. Wszystkie w fińskim Kuopio. Od przełomu listopada i grudnia przez złą pogodę zawodnicy nie rywalizowali przez cztery tygodnie. Małysz zaczął sezon od wygrania kwalifikacji. I dyskwalifikacji. W pierwszym konkursie nie mógł wystąpić za rzekomo zbyt długie narty. W następnych był 26. i 11. - Tamta dyskwalifikacja mnie zabolała, czułem się skrzywdzony i skakałem gorzej niż mogłem. Później długo były tylko treningi, na nich czułem się świetnie, ale nie wiedziałem, na co mnie będzie stać w Turnieju - opowiadał Małysz w "Gazecie Wyborczej".
W Ramsau i Sankt Moritz przez kilka tygodni trenowały wszystkie reprezentacje, czekając na wznowienie startów w Pucharze Świata. - Adam skakał koncertowo. Byli Austriacy z Goldbergerem, byli Japończycy, u których dobrze wyglądał Kasai, ale Adam od nich wszystkich o cztery rozbiegi niżej chodził, a i tak za każdym razem przeskakiwał tę 90-metrową skocznię. Skakał aż po 100-101 metrów. Tam się dalej nie dało. Pozostali przeskakiwali ledwie 90 metrów, chociaż ruszali z wyższych belek. Wszyscy patrzyli po sobie zdziwieni, widząc, co ten Adam wyprawia. Ale my nie wierzyliśmy, że będzie robił to samo w zawodach. Nie zapomnę, jak po Sankt-Moritz i Ramsau wracaliśmy do Polski autem z Piotrkiem Fijasem. To był 23 grudnia. Siedzimy, milczymy i nagle koło Salbzurga ja się odzywam. "Piotrek, wygląda na to, że mamy zawodnika, który może wygrać Turniej Czterech Skoczni". Piotrek prowadzi, nie odzywa się ze dwie minuty. W końcu przemyślał, przekrzywił trochę głowę w moją stronę i mówi: "Ale wiesz co Polo, ty się nie martw, jeszcze będą święta, jeszcze się wszystko zdąży spieprzyć - opowiadał Tajner w cyklu "nieDawny Mistrz" na Sport.pl.
Tajner w roli trenera kadry zastąpił Mikeskę, o którym wszyscy mówią, że był dobrym szkoleniowcem, ale za mocno ufał tylko swoim metodom. Kiedy Małysz zgłaszał, że nie wierzy w siebie i chciałby pracować z psychologiem, trener kpił, że młodemu chłopakowi trzeba raczej psychiatry. Tajner zbudował sztab złożony z naukowców. Do ścisłej współpracy przekonał zatrudnionego już, ale zepchniętego w cień psychologa Jana Blecharza. Ściągnął też światowej sławy fizjologa Jerzego Żołądzia. Pierwszy sezon tej ekipy nie był wybitny, ale czwarte miejsce Małysza w Iron Mountain (szósty był tam Skupień), 12. w Oslo czy siódme w Planicy w końcówce zimy 1999/2000 pokazywały, że żmudna praca zaczyna przynosić efekty. Tylko że one ciągle nie były takie, jakich oczekiwano.
- 23 grudnia na trening do Ramsau przyjechał Edi Federer. To był czas, gdy chciał z nami zakończyć umowę menedżerską, bo dużo pieniędzy w nas włożył, a nic z tego nie miał. Tydzień wcześniej nam dał znać, że przyjedzie załatwić formalności, odebrać samochody, których nam użyczał. Dla nas to byłby dramat, bo wtedy w tych dwóch autach się cała kadra mieściła. Nie byłoby jak jeździć na zawody. I rzeczywiście do nas Edi 23 grudnia przyjechał, ale nie rozwiązać umowę, tylko podpisać. Przywiózł dla Adama kontrakt od Red Bulla - mówi Tajner.
Turniej Czterech Skoczni jeszcze trwał, a już odbyły się renegocjacje umowy. I to jakie! - Jeszcze raz mówi Tajner: - Adam we wspaniałym stylu wygrał w Innsbrucku [drugi Janne Ahonen stracił do Małysza aż 44,9 pkt, to największa w historii różnica między zwycięzcą a drugim zawodnikiem na skoczni dużej], został liderem Turnieju, było jasne, że go wygra. Edi stał pod skoczną z Dietrichem Mateschitzem, właścicielem RedBulla, a ja do nich dołączyłem, schodząc z góry po zawodach. Nagle Edi mówi do Mateschitza: "Pokaż mi tę umowę". Mateschitz wyciągnął, podał mu, a Federer ją podarł i mówi: "Tej umowy już nie ma, teraz będzie zupełnie inna". Mateschitz się tylko roześmiał i powiedział, że tak, teraz Adam zasługuje na całkiem inne warunki.
W euforii ze zrobienia interesu życia Federer padł na kolano przed Tajnerem i ucałował go w rękę. - To samo zrobił Carlo, syn Mateschitza - mówi ówczesny trener Małysza.
- Wow! - tak na tę historię reaguje Goldberger. - Nie wiem jaki kontrakt miał Adam, ile zarabiał, ale przed Turniejem Czterech Skoczni był tylko dobrze rokującym zawodnikiem, który wygrał w życiu trzy konkursy Pucharu Świata. A Turniej Czterech Skoczni to coś specjalnego, impreza, którą znają wszyscy. Adam wygrał ją w niesamowitym stylu. Zasłużył na wielkie docenienie - dodaje Austriak.
- Znam tę sytuację, też z opowieści Apoloniusza - dodaje Szturc. - Panowie docenili Adama, to było ważne. I sprytne z ich strony. Edi Federer doskonale widział, że Adam to jest żyła złota - zauważa trener.
To samo w tamtym szalonym i pięknym czasie zauważyło tak wiele firm, że PZN nie nadążał podpisywać umów sponsorskich. - Było wtedy wielkie zamieszanie. W Oberstdorfie, pół godziny przed wyjazdem z hotelu na konkurs, dostaliśmy potwierdzenie, że Poczta Polska zostaje naszym sponsorem i trzeba przyszyć logo do kombinezonów. Skoczkowie się zabrali do przyszywania - wspomina Tajner.
- Zarząd związku niby miał już jakieś pojęcie o kontraktach ze sponsorami, ale umowy z 1996 czy 1997 roku to była zupełnie inna, malutka skala. Wtedy wydarzeniem było, że operator telefonii komórkowej w zamian za tytuł partnera związku da Adamowi i Mikesce po telefonie - mówi Szturc.
A Tajner potwierdza. - Federer w obliczu sukcesów przeskoczył na stawki w polskim marketingu sportowym niewyobrażalne. On z Goldbergerem już siedział na takiej półce, że jak występował do jakiejś firmy, to o 100 czy nawet 500 tysięcy, gdzie my byśmy się bali zapytać o 10 tysięcy. Nam włosy na głowach dęba stawały, jak słyszeliśmy te kwoty. On nam wynagradzał - skoczkom, trenerom - ekspozycje reklamowe. A sponsorzy, których pozyskiwał, byli zadowoleni tak jak my - słyszymy.
- Nagle PZN musiał się uczyć, jak wszystko prawnie układać, żeby skorzystać z mnóstwa propozycji. Im dłużej Turniej trwał i im dalej Adam odlatywał światu, tym mocniej sponsorzy walili do związku drzwiami i oknami. Do nas, do klubów, też przychodziły propozycje. Wszystko się błyskawicznie rodziło - uzupełnia jeszcze Szturc.
Największym przyspieszeniem był wspomniany już Innsbruck. W Oberstdorfie Małysz był czwarty, a w Garmisch-Partenkirchen trzeci. - W obu konkursach lądował bardzo daleko, bił rekordy skoczni, ale tracił dużo punktów za styl. Spokojnie mógł być drugi i pierwszy. Pamiętam, że trochę się bałem, że sędziowskie noty mogą w całym Turnieju być decydujące. Ale po Innsbrucku to już wszyscy wiedzieliśmy, że tylko kataklizm mógłby Adamowi odebrać zwycięstwo - wspomina Szturc.
Na starej Bergisel Małysz najpierw pobił rekord skoczni w kwalifikacjach. To wtedy "Bild" napisał, że Polak każdy sukces opija wódką. - Mocnego alkoholu to ja generalnie nie piłem i nie piję. A na skoczni nigdy nie byłem nawet po piwie. Owszem, zdarzało się pójść na nie z trenerami, ale po zawodach. I wypijaliśmy po jednym, żadnego pijaństwa nie było - mówi nam były mistrz.
Wtedy niemiecka publikacja też nie zrobiła na nim wrażenia. - To bzdura, z której chce mi się śmiać - powiedział dziennikarzom "Gazety Wyborczej". - Jeśli to miała być prowokacja, to sami widzieliście na skoczni, jaki przyniosła efekt - dodawał.
Dzień później okazało się, że rywale może nie do końca wiedzą, co Małysz pije, ale zauważyli, co je. W trakcie konkursu w Innsbrucku zabrakło bułek i bananów. Wszyscy skoczkowie rzucili się na nie, uznając, że może tak niecodziennie skomponowana przez polski sztab przekąska daje Małyszowi jakiś niesamowity zastrzyk energii. A po tym jak Małysz wygrał z niespotykaną wcześniej przewagą nad resztą świata, Schmitt mówił, że Polak na pewno odkrył w skokach coś takiego, do czego cała reszta za jakiś czas też dojdzie.
Po niemieckiej połowie Turnieju Małysz był drugi, Noriaki Kasai wyprzedzał go o 9,2 pkt. Przed kończącym imprezę startem w Bischofshofen Polak i Japończyk zamienili się miejscami, a dzieliło ich aż 38,4 pkt. Trener Tajner poczuł się na tyle pewnie, że rozmawiając z dziennikarzami nagle powiedział: "Ja mam nadzieję, że przysłuchujący się naszej rozmowie prezes PZN Paweł Włodarczyk wypłaci zaległe premie za poprzedni sezon, kiedy w ostatnich konkursach zajmowaliśmy miejsca w szóstce". "Pieniądze czekają w Polsce. Są do odebrania po powrocie" - od razu odpowiedział prezes.
Pewność Tajnera jeszcze tego samego dnia zamieniła się w ogromny strach. Po zwycięstwie Małysz poszedł na kontrolę antydopingową. Na niej zdał sobie sprawę z tego, że nie wie czy w lekach, które kilka dni wcześniej brał na przeziębienie, nie ma jakichś zakazanych substancji. - Wrócili z badania z profesorem Żołądziem. Obaj wściekli. Adam najpierw na granicy płaczu, a w końcu nie wytrzymał, usiadł na krawężniku w garażu i płakał. Jak nam wszystko opowiedzieli, to w całej ekipie była makabra. Proszę sobie wyobrazić, co czuliśmy. Adam właśnie wygrał w kapitalnym stylu, właśnie stało się jasne, że będzie zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni, bo w Bischofshofen już nikt mu nie zagrozi. Co się wydarzy, jeśli w wynikach badania będzie coś niedozwolonego? Ja już siebie widziałem wyjeżdżającego z kraju. Myślałem, że dwa-trzy lata będzie trzeba przemieszkać chociaż w Czechach albo na Słowacji, bo tu by mnie zlinczowano. Żołądź i Blecharz już widzieli swoje przekreślone kariery. Przecież im się wszyscy przyglądali. Wszyscy widzieli w nich wielkich macherów, skoro współpracując z nimi Adam nagle zaczął tak latać - opowiadał nam niedawno Tajner.
Na szczęście leki Małysza okazały się czyste. A kiedy jemu, Tajnerowi, Blecharzowi i Żołądziowi spadł kamień z serca, ich krajanie organizowali kibicowską wyprawę życia.
- Innsbruck oglądaliśmy jeszcze w barze "U Bociana" w Wiśle, gdzie zbierał się fanklub Adama. Jak się konkurs skończył, to sobie przypomniałem rozmowę z Apoloniuszem sprzed wyjazdu kadry na Turniej. "No Jasiu, kurczę, Adam jest w takim gazie, że nie wiem co! W Ramsau chodził kilka belek niżej niż wszyscy, a i tak ich przeskakiwał. Jest w stanie wygrać Turniej Czterech Skoczni" - tak mi mówił, a ja marzyłem, żeby to się stało, ale troszeczkę nie dowierzałem. Myślałem sobie: "Forma formą, ale to jest wielki turniej, w którym trzeba mieć aż osiem świetnych skoków, a nawet 12, bo jeszcze przecież dochodzą kwalifikacje, dla mniej doświadczonego chłopaka też stresujące". Po Innsbrucku te lęki wreszcie uciekły. I postanowiliśmy: jedziemy do Bischofshofen - mówi Szturc.
Na finał Turnieju Czterech Skoczni przyjechała liczna jak na tamten czas, około stuosobowa grupa polskich kibiców - W Innsbrucku jeszcze Polaków nie było. A do Bischofshofen wielu sąsiadów Adama z Wisły się wybrało. Mnie włączono w skład delegacji z urzędu miasta. Miejskim busem wyjechaliśmy w kilkanaście osób, m.in. z Jasiem Małyszem i z panem burmistrzem. Jechaliśmy zobaczyć zwycięstwo jednego z nas, a przy okazji walczyć, żeby Adama nie przedstawiano jako zakopiańczyka. Lokalne władze w tamtym czasie wiele razy interweniowały u dziennikarzy, którym się wydawało, że jak ktoś tak skacze, to musi być z Zakopanego. Musieliśmy zadbać, żeby ambasador Adam wypromował Wisłę i Beskidy - śmieje się Szturc.
Wujek Małysza zapewnia, że przed konkursem kończącym TCS Małysz był spokojny. - Dojechaliśmy do Bischofshofen o szóstej rano i poszliśmy do hotelu, w którym mieszkała nasza kadra. Zjedliśmy z nimi śniadanie. Ale nie z Adamem. Jego Jasiu Blecharz izolował. Pozwolił tylko pójść mi na chwilę do jego pokoju i się przywitać, ale nawet nie rozmawialiśmy. Zobaczyłem Adama i wiedziałem, że wygra nie tylko cały Turniej, ale konkurs w Bischofshofen też. Zrobił to w pięknym stylu, najpiękniejszym w historii, prawda? - pyta czy raczej stwierdza Szturc.
Tak, to oczywista oczywistość. Drugi w Bischofshofen Ahonen przegrał z Małyszem o 31,9 pkt. Drugi w Turnieju Ahonen przegrał z Małyszem o 104,4 pkt. To największa różnica w 69-letniej historii niemiecko-austriackiej imprezy. - Po tym turnieju każdy skoczek będzie potrzebował trochę czasu, żeby się otrząsnąć. Mam nadzieję, że kiedyś będę skakał tak perfekcyjnie jak Adam - mówił Ahonen.
Ahonen wygrywał Turniej pięć razy. Sven Hannawald, Kamil Stoch i Ryoyu Kobayashi jako jedyni wygrywali Turniej, będąc zwycięzcami wszystkich czterech konkursów w jednej edycji. Ale żaden nie dominował aż tak jak Małysz. "To jest nieziemski wyczyn Polaka. W ośmiu turniejowych skokach pokonał Schmitta o 70 metrów" - wyliczał "Welt am Sonntag". Wyliczał precyzyjnie - trzeci Schmitt stracił do naszego zwycięzcy aż 125,8 pkt, a każdy metr to 1,8 pkt. Czwarty Hannawald był gorszy o 160,6 pkt. To znaczy, że Małysz byłby na podium tamtego Turnieju, nawet gdyby w Bischofshofen zrezygnował z ostatniego skoku!
- Łezka w oku się zakręciła, kiedy na to wszystko patrzyłem. A później w busie, w drodze do domu, wzruszenie jeszcze wiele razy nas dopadało, gdy analizowaliśmy wszystko z tatą Adama. Natomiast po powrocie szybko się okazało, że wzruszać się nie ma czasu, bo trzeba się ostro brać do roboty - mówi Szturc.
Trener, który od lat szkoli w Wiśle dzieci i młodzież, nigdy nie miał tak wielu podopiecznych, jak w tamtym czasie. - Wróciłem z Turnieju i przez kolejne miesiące dzień w dzień szkoliłem setki dzieci. Naprawdę, na treningach było po 100 dzieciaków. Jedne skoczyły, zdejmowały narty, buty i kaski i dawały to wszystko czekającym w kolejce. Wtedy się pracowało z dzieciakami od rana do wieczora, na cztery zmiany. Naturalny przesiew był, zostawali tylko najlepsi, między innym Piotrek Żyła - opowiada Szturc.
- Tamten Turniej zawsze będę uważał za jedno z najważniejszych wydarzeń w mojej karierze, bo na pewno dzięki niemu nastąpił przełom. Bardzo mnie uskrzydliło zwycięstwo na Bergisel, uwielbiałem tamtą starą skocznię. Tam poczułem się naprawdę mocny - mówi nam Małysz.
- Po Turnieju już zawsze było trudno. Zawsze będę pamiętał konkursy w Harrachovie, który były już kilka dni później. Przyjechało mnóstwo naszych kibiców i to był dla mnie ważny sprawdzian. Byli tacy, którzy mówili, że w lotach nie mam szans. Uważali, że chociaż wygrałem Turniej, to zaraz zgubię wielką formę. A ja w Harrachovie odniosłem dwa pewne zwycięstwa i ustanowiłem rekord skoczni. To były niezapomniane chwile. Cały tamten sezon był wyjątkowy - dodaje Małysz.
Srebrny i złoty medal MŚ 2001, wygrane Puchary Świata w sezonie 2000/2001, 2001/2002 i 2002/2003, dwa medale olimpijskie na igrzyskach Salt Lake City 2002 (pierwsze dla Polski krążki zimowych igrzysk od złota Wojciecha Fortuny z 1972 roku!), podwójne mistrzostwo świata z 2003 roku, mistrzostwo świata z roku 2007 i kolejna Kryształowa Kula, dwa olimpijskie srebrna na igrzyskach Vancouver 2010, wreszcie brąz MŚ 2011 i trzecie miejsce w generalce w ostatnim w karierze sezonie Pucharu Świata - od wygrania Turnieju Czterech Skoczni Małysz zachwycał jeszcze przez długie lata. Tak znakomita passa naszego najważniejszego (bo być może najlepszym jest już Kamil Stoch) skoczka w historii musiała rzutować na pozycję całej dyscypliny. A nawet na cały polski sport.
Piłkarze reprezentacji Polski awansując na mundial (w 2002 roku) po 16 latach przerwy powtarzali, że chcą być jak Małysz. A filozofia mistrza mówiącego, że liczą się tylko dwa równe skoki, czyli że ważne jest skupienie się jedynie na swoim zadaniu, stało się filozofią wielu naszych następnych wybitnych sportowców.
- Adam pokazał, że Polak potrafi. Wyskoczył w czasach dla naszego sportu bardzo ponurych. Naprawdę leczył nasze kompleksy, przecież my długo nie wierzyliśmy w to wszystko, co robił i baliśmy się, że to się musi zaraz skończyć - mówi Szturc. - Adam jest twórcą najlepszej w historii ery polskich skoków [trwa do dziś i niech się nie kończy]. Publiczność go pokochała i dzięki niemu nauczyła się tego sportu. Był tak uwielbiany, że na pewno zostałby prezydentem, gdyby tylko wystartował w wyborach - dodaje pierwszy trener Małysza. - To dzięki Adamowi PZN miał pieniądze na inwestycje w młodzież i w bazę szkoleniową. Przed Adamem nasze skoki miały sukcesy, ale tylko sporadyczne. Dzięki niemu zbudowany został system - tłumaczy Szturc.
Przed Małyszem jedynymi polskimi zwycięzcami konkursów Pucharu Świata byli Piotr Fijas i Stanisław Bobak. Po Małyszu wygrywali: Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła, Maciej Kot, Jan Ziobro i Krzysztof Biegun. Doczekaliśmy się też drużyny, która zdobyła mistrzostwo świata, dwa Puchary Narodów i regularnie staje na podiach najważniejszych imprez. - Kamil, Dawid czy Piotrek są naprawdę świetnymi zawodnikami, ale nikt nie wie, czy którykolwiek z nich zrobiłby taką karierę, gdyby nie Adam. Małysz przetarł wszystkie szlaki, sprawił, że następni polscy skoczkowie wzrastali w warunkach takich, jak ich rywale. On przeskoczył z gorszego świata i kolejni już nie musieli tego robić. Naprawdę jest ojcem wielkiego sukcesu naszych skoków - podsumowuje Szturc.
- Mija 20 lat od wydarzeń, które zawsze będę pamiętał i znów jestem w Bischofshofen. To mnie bardzo cieszy, bo ciągle robię to, co kocham. Teraz pomagając naszym świetnym zawodnikom. A jeśli sukcesami trochę się przyczyniłem do tego, że oni osiągają swoje, to jest mi bardzo miło - skromnie puentuje Małysz.