"Piłkarski świat oniemiał" – krzyczał z okładki czwartkowy "Przegląd Sportowy". "Mogło być więcej!" – stwierdzała kilka dni później "Piłka Nożna", która, także na pierwszej stronie, dodawała w innym tytule, że "Nie pomogły Johany na zwiędłe tulipany". I rzeczywiście: Johan Cruijff i Johan Neskeens, gwiazdy światowego futbolu, w środę 10 września 1975 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie byli bezradni. W meczu eliminacji do Euro 1976 Polacy wypunktowali, rozbili, zgnietli wicemistrza świata, wygrywając 4:1. – Grzegorz Lato, Robert Radocha, przepraszam za to przejęzyczenie, i dwie bramki Andrzeja Szarmacha! – ekscytował się przy mikrofonie legendarny komentator Jerzy Ciszewski, żartobliwie przekręcając nazwisko Gadochy.
Tak, to był mecz historyczny. Patrząc przez pryzmat przebiegu, stylu, w jakim grali Polacy, siły rywala i końcowego wyniku – najlepszy w historii polskiej reprezentacji. Owszem, mit Wembley i wyjazdowego remisu 1:1 z Anglią jest trwały i niezniszczalny, większość kibiców to pewnie ten mecz wymieni jako pierwszy, gdy zostanie zapytana o najbardziej pamiętne spotkanie. Ale to był "tylko" remis, i to po meczu, w którym Polacy rozpaczliwie się bronili. Z Holandią – prowadzili grę w pięknym stylu, atakowali od pierwszej minuty, strzelali gola za golem.
– To był jeden z najlepszych meczów w naszej historii – ostrożnie mówi Grzegorz Lato, jeden z bohaterów tamtego spotkania. Ale zastrzega: – Tych najlepszych meczów nie dzielę już na lepsze czy gorsze. On był wyjątkowy, ale wyjątkowe były też mecze np. na Wembley z Anglikami, czy z Argentyną, Włochami i Brazylią na mistrzostwach świata w Niemczech. Trudno je stopniować. Zwłaszcza, że byliśmy wtedy jedną z najmocniejszych drużyn na świecie, i to samo w sobie było wyjątkowe – dodaje Lato. Na marginesie warto dodać, że o ile wspominane przez znakomitego napastnika mecze rozgrywały się za granicą, o tyle ten z Holandią odbył się w kraju. To też zwiększa jego wyjątkowość.
Polska żyła futbolem, który budował poczucie dumy milionów, ale nie tylko piłkarska reprezentacja Polski była wówczas jedną z najmocniejszych drużyn na świecie. Lata 70. były – generalnie – najlepszą dekadą polskich reprezentacji. Czołowymi drużynami świata byli nie tylko opromienieni medalami piłkarze, ale także siatkarze Huberta Wagnera, mistrzowie świata z 1974 roku, którzy w opisywanym roku 1975 zaczynali marsz po złoto igrzysk w Montrealu. Do tego mocny zespół mieli piłkarze ręczni, którzy w kanadyjskich igrzyskach sięgnęli po brąz, a koszykarze, choć w fazie schyłkowej, też potrafili dostać się na igrzyska. Słowem, polskie drużyny błyszczały.
Flagowa wśród nich ekipa piłkarzy, prowadzona od 1971 roku przez Kazimierza Górskiego, w połowie lat 70. miała już za sobą sukces na igrzyskach olimpijskich 1972, miała medal mistrzostw świata 1974, a w eliminacjach Euro 1976 walczyła o kontynuację niebywałych osiągnięć. I już 10 września 1975 roku, nieco ponad rok po mundialu w Niemczech, stanęła przed dużym wyzwaniem.
Mecz z Holendrami był wyjątkowo prestiżowy z kilku powodów. Po pierwsze, drużyna George'a Knobela była ówczesnym srebrnym medalistą mistrzostw świata, a na tym samym turnieju nasz zespół zdobył wspominany już brąz. Po drugie, w tamtym czasie Polskę i Holandię uważano po prostu za najlepsze drużyny na świecie. Ponad Niemcami, którzy na własnych boiskach wywalczyli złoto.
– Te dwie drużyny podobają mi się najbardziej. Reprezentują dwa odmienne style gry, różne rodzaje piłkarskiej sztuki. Inne zespoły nie wniosły ostatnio nic nowego do futbolu – dodawał Alfredo Di Stefano, legenda Realu Madryt. I nie był to głos odosobniony. Ba, Polaków gloryfikował nawet jeden z mistrzów świata. – Pamiętam spotkanie, które wprawdzie wygraliśmy, ale moim zdaniem z drużyną fundamentalnie lepszą od nas. Tak naprawdę to był najlepszy zespół całego turnieju, a i tak nie zdobył mistrzostwa. Chodzi o Polskę. Mieli lepszą drużynę od Niemiec, Holandii, Brazylii i kogokolwiek innego – tak w wywiadzie dla strony internetowej FIFA mówił Niemiec Paul Breitner, który w półfinale wspominanego turnieju grał przeciwko Polsce w słynnym "meczu na wodzie". Wśród kałuż, na grząskim boisku, na którym Polacy nie mogli rozwinąć skrzydeł, gospodarze pokonali Biało-Czerwonych 1:0.
Polacy ostatecznie zajęli trzecie miejsce, pokonując w małym finale Brazylię 1:0. Holendrzy w meczu o złoto szybko objęli prowadzenie z Niemcami, ale ostatecznie ulegli im 1:2.
Do wyczekiwanego meczu Polski z Holandią doszło 14 miesięcy później. Stawka spotkania była zupełnie inna, ale wciąż bardzo wysoka. By dostać się do czterozespołowego turnieju finałowego mistrzostw Europy, najpierw trzeba było wygrać dwustopniowe eliminacje: fazę grupową, a potem ćwierćfinał. A my trafiliśmy do grupy śmierci. Poza Holendrami graliśmy w niej z Włochami, czyli wicemistrzami świata z 1970 roku, oraz Finlandią, którą ograliśmy w dwóch pierwszych meczach 2:1 na wyjeździe i 3:0 u siebie.
– Wtedy grupy były tak mocne, że to głowa mała! Dzisiaj takie rzeczy się nie zdarzają. Proszę sobie wyobrazić, brązowi medaliści mistrzostw świata i dwóch ostatnich wicemistrzów. Tylko ta Finlandia tam nie pasowała – śmieje się Grzegorz Lato, król strzelców mundialu w RFN.
Przed meczem z Holandią zremisowaliśmy jeszcze 0:0 z Włochami i w tabeli zajmowaliśmy drugie miejsce z pięcioma punktami, bo za zwycięstwo przyznawano wówczas dwa, a nie trzy, jak teraz. Do prowadzących Holendrów mieliśmy punkt straty.
I to oni byli faworytem – także dlatego, że przed meczem w naszej drużynie nie brakowało problemów. Na Stadionie Śląskim nie mogli zagrać zawieszony na pół roku za aferę alkoholową Jerzy Gorgoń oraz Adam Musiał, który dochodził do zdrowia po wypadku samochodowym. Tego drugiego w składzie zastąpił Mirosław Bulzacki. Obrońcy ŁKS Łódź przyszło kryć jednego z najlepszych piłkarzy na świecie, gwiazdę Barcelony Johana Cruijffa.
– Trener Górski dał mi takie zlecenie, ponieważ wiedział, że mam już w tym doświadczenie. Dwa lata wcześniej, tydzień przed meczem na Wembley, graliśmy w Rotterdamie z Holandią. Było 1:1, a ja całkiem nieźle radziłem sobie z kryciem Cruijffa – wspominał Bulzacki na łamach "Przeglądu Sportowego".
– Cruijff był absolutnie wyjątkowy. Wspaniały piłkarz, bez wątpienia jeden z najlepszych w historii. Ci, którzy twierdzą, że był nawet najlepszy, znajdą argumenty na obronę tej tezy. Czasem trudno było uwierzyć w to, co on robił z piłką na boisku. Geniusz, umiał wszystko – mówi nam Lato.
Cruijff był największą gwiazdą i niekwestionowanym liderem Holendrów. Ale w meczu z Polakami zagrało też pięciu innych finalistów mundialu sprzed 14 miesięcy. Byli to Wim Suurbier, Ruud Krol, Wim Jansen, Wim van Hanegem i Johan Neeskens.
– Co nazwisko, to gwiazda. Holendrzy przyjechali do nas w niemal tym samym składzie, który wywalczył wicemistrzostwo świata. Wszyscy najważniejsi zawodnicy, trzon tej drużyny grał przeciwko nam w Chorzowie. Ale my się nie baliśmy. Byliśmy świadomi i pewni własnych umiejętności. Nie mieliśmy kompleksów, bo nie mieliśmy powodów, by je mieć. Już wcześniej ogrywaliśmy wielkie reprezentacje. Oczywiście mieliśmy do Holendrów wielki szacunek, ale wiedzieliśmy, że możemy ich ograć – wspomina Lato.
I nie są to tylko słowa, bo od pierwszych minut Polacy wyglądali lepiej od Holendrów. Zawdzięczaliśmy to nie tylko jakości piłkarskiej, ale i niezwykłej atmosferze na Stadionie Śląskim, na którym zasiadło 85 tysięcy kibiców. – Wielki mecz, który wzbudził ogromne zainteresowanie w Europie. Dziewięć stacji telewizyjnych. Na trybunach, obok kibiców z całego kraju, Polacy z USA, Australii, Szkocji, z Anglii – wymieniał komentujący mecz w Telewizji Polski Jerzy Ciszewski. I dodawał, że zapotrzebowanie na bilety szacowano na 680 tys.
– Atmosfera na stadionie była nieprawdopodobna. Nigdzie doping nie niósł nas bardziej niż na Stadionie Śląskim. Już w trakcie odgrywania Mazurka Dąbrowskiego miałem ciarki na plecach. Nawet Cruijff przyznał, że nigdzie nie spotkał się z taką atmosferą. A grał przecież na największych i najbardziej znanych stadionach na świecie – wspomina Lato.
Niezwykła atmosfera w Chorzowie miała na tyle poruszyć Cruijffa, że zaraz po rozgrzewce gwiazdor Barcelony na pobudzenie miał się napić koniaku. Nie pomogło. Na Stadionie Śląskim błyszczeli Polacy, a wśród nich Kazimierz Deyna, którego obok Cruijjfa uważano wtedy za najlepszego piłkarza świata. Mecz Polski z Holandią opisywany był zresztą jako wielki pojedynek tych dwóch geniuszy.
"W starciu dwóch najbardziej ofensywnie grających drużyn ostatniego mundialu od początku kontrolę mieli Polacy. [...] Deyna od początku próbował prostopadłych zagrań za wysoko ustawioną linię obrony rywali. Biało-czerwonych znów wyróżniała agresja w doskoku do straconej piłki, podwajanie przeciwnika zwłaszcza na własnej połowie i szybkość inicjowanych ataków" – pisał Michał Zachodny w książce "Polska myśl szkoleniowa".
Zaangażowanie naszych piłkarzy przyniosło skutek w 15. minucie. To wtedy Lato ruszył do piłki zagranej przez holenderskiego zawodnika do własnego bramkarza, Jana van Beverena. Nasz napastnik dopadł do piłki odbitej przez Holendra, a potem strzałem głową do pustej bramki dał nam prowadzenie 1:0. Nie minęła minuta od wznowienia, a Lato znów szarżował prawym skrzydłem, ale tym razem jego strzał minął lewy słupek bramki gości.
Napór nie ustawał – po odbiorze piłki Polacy mieli przewagę czterech na trzech, Henryk Kasperczak idealnie dośrodkował na głowę Andrzeja Szarmacha, a ten minimalnie się pomylił. – Coś wspaniałego, proszę państwa – ekscytował się Ciszewski i było to uzasadnione, bo Polacy groźnie atakowali niemal bez przerwy.
Z czasem Holendrzy przeprowadzili kilka groźniejszych akcji, ale w naszej bramce doskonale spisywał się Jan Tomaszewski. Zamiast wyrównania – pod koniec pierwszej połowy zrobiło się 2:0 dla Polski. W 44. minucie szybko wznowiliśmy grę z rzutu wolnego, a prostopadłe podanie trafiło do Roberta Gadochy. Nasz napastnik minął van Beverena i podwyższył wynik. – Co to znaczy walczyć to końca, co za zimna krew – zauważał Ciszewski.
Po przerwie Polacy nie zwolnili tempa. W 63. minucie, po długim wybiciu Tomaszewskiego, Polacy wywalczyli rzut rożny. Rozegrali go krótko, dośrodkowanie Gadochy minęło głowę Laty, ale akcję zamykał Szarmach, który uprzedził obrońcę i wbił piłkę do siatki.
14 minut później Kasperczak zagrał piłkę do wbiegającego w pole karne Szarmacha. Holenderscy obrońcy zawahali się i podnieśli ręce, oczekując odgwizdania spalonego Laty, ale gwizdka nie było. Szarmach strzelił precyzyjnie, obok nóg bramkarza. – Już chyba nic nie odbierze nam zwycięstwa – ostrożnie komentował Ciszewski, choć była 77. minuta, a Polacy prowadzili 4:0.
Honorowy gol Rene van de Kerkhofa nie mógł zmącić doskonałych polskich nastrojów. Rozentuzjazmowani kibice śpiewali swoim idolom "Sto lat", Holendrzy leżeli na deskach. - Nie pamiętam, by ktoś grał przeciwko mnie jak Polacy. Nie mogłem się w tym połapać. Czułem się, jakby w każdym momencie wiedzieli, co zamierzam zrobić – mówił zaraz po meczu zszokowany Cruijff, cytowany przez "Sport".
– Przed meczem było wielu niedowiarków, którzy nie dawali nam szans. Okazało się, że nadal mamy bardzo dobrą drużynę i można jej ufać. Holendrzy przewyższali naszych piłkarzy indywidualnym wyszkoleniem technicznym, ale myśmy tworzyli bardziej zgrany kolektyw – komentował zwycięstwo Górski.
Polskie zwycięstwo 4:1 było historyczne. Dość powiedzieć, że od tamtej pory Holendrzy mieli tylko pięć porażek ze stratą czterech goli. Ale wyjątkowe były nie tylko nasza reprezentacja, mecz z Holandią, ale i stroje, w jakich zagraliśmy w Chorzowie. Na biało-czerwonych koszulkach – zamiast tradycyjnego białego orzełka na czerwonym tle – znalazł się czerwony na białym. – Czasy były, jakie były... Komuś przydarzyła się solidna wpadka. Ale co mogliśmy zrobić? Tylko wyjść na boisko i wygrać mecz dla naszej wspaniałej publiczności, by mówiono tylko o niej i o nas, a nie o jakimś błędzie – wspomina Lato.
Wspomnienia są piękne, ale radość po chorzowskim sukcesie była krótkotrwała. Miesiąc później, 15 października, w rewanżu w Amsterdamie przegraliśmy 0:3. "W rewanżu w Amsterdamie Holendrzy stłamsili Polaków, choć ci też mieli swoje szanse. [...] Eliminacje do Euro 1976 zakończyły się bezbramkowym remisem z Włochami w Warszawie, pomimo dominacji gospodarzy, przejścia w końcówce na grę czterema napastnikami i niemałej liczby sytuacji podbramkowych. Ostatecznie nie miało to jednak wielkiego znaczenia, bo przed igrzyskami coś pękło nie tylko w Górskim, ale i w całej drużynie" – pisał w swojej książce Zachodny.
Do dalszego etapu walki o czterozespołowe Euro awansowała Holandia. Polacy też mieli osiem punktów, ale to rywale mieli lepszą różnicę zdobytych i straconych bramek: 14-8 wobec 9-5.
Porażka z Holandią była nie tylko końcem naszych marzeń o mistrzostwach Europy, ale też początkiem końca wspaniałej drużyny Górskiego. W książce "Pół wieku z piłką" najlepiej podsumował to sam selekcjoner:
"Mecz w Chorzowie był moim ostatnim wielkim sukcesem w charakterze selekcjonera kadry narodowej. I chociaż miałem jeszcze przed sobą srebrny medal olimpijski, nie waham się tego powtórzyć: 4:1 z Holandią ma prawo stanąć obok zwycięstw z ZSRR i Węgrami na Igrzyskach, z Anglią w Chorzowie, wreszcie z Argentyną, Włochami i Brazylią na mistrzostwach świata. Naprawdę wielki mecz" – napisał.
"Kiedy moja kariera piłkarska jako zawodnika dobiegała końca, sam potrafiłem sobie wyznaczyć jej kres, mówiąc: dosyć, Kaziu, pora zawiesić buty na kołkach. Teraz też czułem, że nadchodzi właściwy moment na rozstanie z reprezentacją. Przed nami były jednak jeszcze igrzyska i zadanie obrony złotego medalu" – dodał.
Górski i jego drużyna nie obronili złota. Na igrzyskach w Montrealu zajęli drugie miejsce, co w kraju przyjęto jako klęskę. Najlepszy selekcjoner w historii reprezentacji Polski okazał się zakładnikiem własnego sukcesu, a na wyniki takie jak wtedy czekamy do dziś. I pewnie jeszcze poczekamy.