Przeczytałem ostatnio kilka artykułów, jak powinna się zmienić piłka nożna. Oczywiście dominuje narracja, że teraz ma być sprawiedliwiej, bardziej odpowiedzialnie, różnice między bogatymi a biednymi mają zostać zmniejszone, kwoty transferowe wyliczane racjonalne, a pensje piłkarzy wysoko opodatkowane. Wszystkie te pobożne życzenia nie uwzględniają jednak jednego faktu, tego typu zmian nie zechce środowisko piłkarskie. A ono ewidentnie myśli nie o tym, żeby było sprawiedliwej, ale o tym, jak wykopać z biznesu rywali.
Zaraz ktoś powie, że to nieprawda, bo nawet szef Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej nawołuje do zmian - odchudzenia terminarza, zmniejszenia obciążeń dla piłkarzy. Świetny pomysł. Obawiam się tylko, że to odchudzenie terminarza ma uboczny cel: znalezienie większej przestrzeni dla rozszerzonych klubowych mistrzostw świata i nowej rywalizacji roboczo nazwanej światową Ligą Narodów. Kto dziś pamięta, że FIFA chciała przepchnąć te dwie imprezy, by zarobić dodatkowe 25 miliardów dolarów? Jestem pewien, że reforma kalendarza zostanie w światowej federacji tak pomyślana, by to dla nich było więcej miejsca.
W kontrze do mojej tezy można też zacytować słowa szefa Bayernu Monachium Karla-Heinza Rummenigge. - Jednej rzeczy jestem pewien: nie powstanie żadna piłkarska Superliga przez najbliższe dziesięć lat. Nie będzie żadnego zainteresowania tym pomysłem, bo jego sensem jest tylko mnożenie zysków, a obecny kryzys pokazał, że takie podejście jest absurdem - mówi.
Warto jednak doczytać całość wypowiedzi szefa Bayernu z tego artykułu. A jest tam jeszcze o poluzowaniu finansowego fair play, dzięki czemu kluby z bogatymi właścicielami miałyby łatwiej przejść przez kryzys. Są też pełne wyższości słowa ewidentnie skierowane do takich klubów jak Juventus i Barcelona: - Teraz widać, że sam obrót nic nie znaczy, liczy się, jaki masz prawdziwy majątek i jaką płynność finansową.
W ogóle wszystko, co w wywiadzie powiedział Rummenigge skierowane jest nie do kibiców, a do innych klubów. Krajowych i zagranicznych. Gdy szef Bayernu mówi, że nie powstanie żadna Superliga, daje do zrozumienia, że nadszedł czas rywalizacji, a nie współpracy. Przecież to jasne, że gdyby powstała Superliga, to kluby w niej zrzeszone względnie łatwo przeszłyby przez kryzys jak w NBA czy NHL. Za Oceanem ligi stracą co prawda na pandemii mnóstwo pieniędzy, ale dzięki umowom zbiorowym z zawodnikami i zawartymi tam mechanizmom solidarności między klubami nie dopuszczą do upadku żadnej z drużyn. Tymczasem komunikat Rummenigge brzmi po prostu: radźcie sobie sami, a o Superlidze porozmawiamy, gdy zaczniecie racjonalnie gospodarować pieniędzmi, a nie kupować zawodników za pożyczki.
Ewidentnie widać, że Bayern swoją świetną sytuację finansową i wsparcie największych niemieckich firm wykorzysta, żeby wrócić po pandemii silniejszym w stosunku do rywali. Co więcej, może być dobrym wujkiem dla innych klubów Bundesligi i ratować najsłabsze z nich przed bankructwem. W erze po koronawirusie - dzięki sile niemieckiej gospodarki - Bundesliga może być o wiele mocniejszą ligą niż hiszpańska czy włoska. Zwłaszcza że nagle okazuje się, że dziś nawet jednorazowe maseczki na twarz mają barwy narodowe, a co dopiero kapitał. Nawet w Unii Europejskiej widać, że każdy kraj z kryzysem gospodarczym wynikłym z pandemii ma sobie radzić na własną rękę i nie będzie żadnych "koronaobligacji", których domagały się najbardziej poszkodowane przez pandemię Włochy.
Piłka też ma barwy narodowe i swoje łańcuchy dostaw, które dzięki globalizacji służyły przede wszystkim pięciu krajom Europy Zachodniej: Francji, Włochom, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i Niemcom. Zgodna współpraca tych krajów doprowadziła do tego, że pięć liga zbiera z europejskiego rynku 75 procent pieniędzy. Ten procent byłby jeszcze większy gdyby doliczyć przychody federacji z tych krajów, wynoszące 300-400 mln euro rocznie.
Jednak na tej współpracy już przed pandemią pojawiły się rysy. Na horyzoncie pojawił się kryzys płatnej telewizji, którego widomym wynikiem był spadek wartości praw telewizyjnych Premier League na krajowym rynku. Wielkie kluby doszły do wniosku, że obecny system służy im coraz mniej i może trzeba go zmienić. Stąd pojawiły się propozycje reformy Ligi Mistrzów, które sprzyjałyby już nie najsilniejszym ligom, ale najbogatszym klubom.
Pandemia spowodowała, że sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Dopiero gdy minie, okaże się - brutalnie mówiąc - kto przeżył, a kto może jeszcze dostać kroplówkę i respirator. Już widać, że nie będzie solidarności w piłkarskim światku, bo po zarazie przyjdzie "głód". Reklamodawcy będą ciąć koszty i wycofywać się ze sponsorowania sportu. Płatne telewizje stracą abonentów, którzy już wcześniej chcieli je porzucić. W krajach, gdzie wzrośnie skokowo bezrobocie, mało kogo będzie stać, by zapłacić 150 euro za nową koszulkę klubową.
Im dłużej będzie trwała przerwa w rozgrywkach, tym bardziej prawdopodobne, że po zarazie i głodzie na scenę wejdzie kolejny jeździec Apokalipsy - wojna. Walczyć będą o pieniądze kluby z piłkarzami, ligi z nadawcami telewizyjnymi, kluby miedzy sobą, UEFA z FIFA itd. Linie podziału już widać.
I mogę się założyć, że wygrają ci, za którymi stoją pieniądze - fortuny właścicieli i wielki biznes, a nie ci, którzy mają piękne ideały. Nie ma szans, aby po pandemii piłka była bardziej demokratyczna, jej zasoby bardziej sprawiedliwe dzielone, a różnice bogactwa mniejsze.