• Link został skopiowany

To nie koronawirus sprowadził katastrofę na piłkę nożną. Zrobili to ludzie piłki

Jest na świecie taka liga, która nie rozegrała 34. kolejek w jednym sezonie. Zawodnicy i właściciele klubów tracili każdego dnia przerwy w rozgrywkach 20 mln dolarów. Koszty rozkładały się po równo na jednych i drugich. Dziś ta liga ma się świetnie i koronawirus nią nie zachwieje.
Kibice przed meczem Liverpoolu
AP Photo/Jon Super

To NHL. Podczas lokautu w 2012 r. liga nie rozegrała 510 meczów. Przerwa trwała sto dni. Przychody ligi w sezonie 2012/13 były o 750 mln niższe niż rok wcześniej, ale potem wystrzeliły do poziomu 3,7 miliarda dolarów o miliard więcej niż podczas skróconego przez lokaut sezonu. Widać, że po wymuszonej przerwie najlepsza hokejowa liga świata wróciła do gry silniejsza.

Dziś NHL ma 5,09 miliarda dolarów rocznych przychodów i pod tym względem zajmuje piąte miejsce na świecie - za NFL, MLB, NBA i Premier League. Całkiem niezły wynik jak na sport, który jest ulubionym zaledwie dla czterech procent Amerykanów i trzydziestu procent Kanadyjczyków. W sumie to nie więcej niż 25 mln ludzi, licząc dzieci w kołyskach i starców nad grobem.

W MLB stracili 30 procent przychodów

Podobne przerwy w pracy - jak NHL w sezonie 2012/13 - notowały wszystkie wielkie ligi USA. Amerykanom najbardziej chyba utkwił w pamięci strajk zawodników MLB z 1994 r., gdy w lidze baseballa nie udało się wyłonić mistrza. Zawodnicy zaczęli strajkować 12 sierpnia i nie dokończyli sezonu. Do pracy wrócili dopiero 2 kwietnia, gdy rozpoczynał się następny, również skrócony o 252 mecze. Na strajku właściciele klubów stracili 580 mln dolarów - ponad 30 procent rocznych przychodów. Do strat trzeba jeszcze doliczyć spadek frekwencji na meczach o 20 procent w kolejnym sezonie. W NBA w 2011 r. lockout trwał 161 dni. Liga straciła prawie dwa miesiące sezonu zasadniczego. Starty tylko z tytułu odwołanych turniejów przedsezonowych wyniosły 200 mln dolarów.

Żaden z tych strajków czy lockoutów nie zachwiał ani klubami, ani ligami. Można powiedzieć nawet więcej - z każdego takiego kryzysu ligi wychodziły zdrowsze. Dlatego przerwa w rozgrywkach NHL, NBA czy MLB, spowodowana koronawirusem, choć kosztowna dla właścicieli klubów i zawodników, nie poderwie fundamentów funkcjonowania lig. Więcej zwodnicy i kluby wychodzą z inicjatywą, by wspomóc tych, którzy na przerwaniu rozgrywek stracą najwięcej - pracowników sezonowych, którzy pracowali przy obsłudze meczów. MLB zdobyła się też na solidarność z drużynami niższych lig baseballowych i będzie wypłacać ich zawodnikom zapomogi, by mogli przetrwać trudny okres.

Przez koronawirusa kluby będą bankrutować

Jakże inaczej wygląda to w przypadku piłki nożnej. Niedogranie obecnego sezonu nie tylko spowoduje gigantyczne straty, ale zagrozi egzystencji wielu klubów. I nie piszę tu tylko o naszej ekstraklasie, ale nawet o Bundeslidze, która w Europie uchodzi za ligę o najzdrowszych finansach.

Aż się prosi, by zacytować to słynne powiedzenie ekonomistów: "gdy woda opada, okazuje się, kto pływał bez majtek". Albo ewangeliczną przypowieść o domach zbudowanych skale i piasku. "Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i rzuciły się na ten dom. I runął, a wielki był jego upadek". Okazało się, że piłkarski biznes był zbudowany tylko na czas pogody.

Owszem, dla wielu firm nawet krótka przerwa w pracy z powodu koronawirusa, spowoduje katastrofę. Ale nie porównujmy ich do piłki nożnej, która - jak zacytować znakomite analizy najpoważniejszych firm - przeżywała erę niebywałego wzrostu. Śledzę np. opracowania przygotowane przez firmę Deloitte, która co roku podsumowuje przychody piłkarskiego biznesu w Europie. W ciągu 12 lat utuczył się on ponad dwukrotnie - z 13,6 mld euro do 28,4 mld. Nawet światowy kryzys nie przełamał ciągłego marszu w górę.

Przehulali 200 miliardów w 10 lat

I nagle po takim długim okresie prosperity kilka miesięcy, czy nawet pół roku niegrania w piłkę ma zachwiać piłkarskim biznesem? To znaczy, że cały piłkarski wzrost gospodarczy został przeżarty. Choć rosły ceny biletów na mecze i abonentów telewizyjnych, nikt nie pomyślał, żeby odkładać na czarną godzinę. Nie mówimy przecież o gałęzi przemysłu, w której pracownicy i właściciele firm wiązali ledwo koniec z końcem. Mówimy o interesie, w którym pracownicy zarabiają dziesięć średnich krajowych, a pracodawcy szastają pieniędzmi na nietrafione inwestycje. Na przykład zwalniając po kilku trenerów w sezonie lub kupując niesprawdzonych piłkarzy zza granicy. I jeszcze dostają w prezencie od rządów lub podatników stadiony, usługi policji i obsługę największych imprez itd.

Mówimy o biznesie, w którym sam Manchester United chwali się w raporcie giełdowym z ostatniego roku, że ma miliard kibiców. Setki milionów wymieniają sprawozdania Realu, czy Barcelony. Podobnie jest z innymi wielkimi klubami. Gdyby tak zsumować te liczby, to pewnie okazałoby się, że każdy człowiek na ziemi kibicuje trzem czy czterem drużynom na raz. No i co? Te miliardy kibiców nie znikną przez miesiące niegrania?

To nie koronawirus sprowadził na piłkę nożną katastrofę. Zrobili to ludzie piłki, którzy zbudowali system, w którym przehulano w skali Europy miliardy dolarów. Jeśli ktokolwiek powinien teraz ratować piłkarskie kluby to oni. FIFA, UEFA, największe gwiazdy i wielkie kluby etc. To nie podatnicy powinni wykazać się solidarnością z piłkarskim biznesem, ale ci, którzy z 200 miliardów euro jego przychodów w ostatnich 10 latach przehulali najwięcej. Za Oceanem wiedzą, że czasem trzeba stracić, by wrócić do gry zdrowszym.

Więcej o: