Najpierw małe wyjaśnienie. Jeśli piszę o polskiej piłce, to mam na myśli nasze zawodowe kluby, a nie reprezentację Polski czy lokalne kluby, dla których lepsza czy gorsza koniunktura nie mają znaczenia. To z ekstraklasą jest źle. I nie chodzi tu tylko o miejsce w rankingu UEFA czy fakt, że bez dotacji od samorządów - czyli od podatników - duża część tzw. zawodowych klubów by u nas upadła. Oczywiście, coraz gorszy poziom sportowy i złe zarządzanie przyspieszają pęd polskiej ekstraklasy ku czarnej dziurze. Tu chodzi jednak o coś gorszego. Wisi nad nami fatum. Nieunikniona ciągła marginalizacja, aż do zupełnego wyciszenia.
Na dowód obrazek z raportu UEFA:
Wzrost przychodów klubów w Europie Raport UEFA
Europejska Unia Piłkarska chwali się nieustannym wzrostem przychodów klubów. Piękny, optymistyczny obraz - średnio 6,7 procent rocznie. Gdyby porównać to z państwami, to tylko Chiny i może Indie rozwijają się tak dynamicznie w ostatnich 10 latach. Warto jednak zwrócić uwagę na ciemnoniebieski prostokąt. To przychody wypracowywane przez pięć najbogatszych lig - angielską, hiszpańską, francuską, niemiecką i włoską. I widać wyraźnie, że stale - co rok o procent czy dwa - te ligi puchną, kosztem biedniejszych. Można zakrzyknąć - jak klimatolodzy na widok rosnących z roku na rok temperatur - jeśli nic nie zrobimy, najdalej za 30 lat już nas nie będzie.
Tym bardziej, że to, co dla nas najciekawsze UEFA pisze nad tym wykresem drobnym druczkiem. Gdyby ciemnoniebieski prostokąt rozszerzyć do pierwszej dziesiątki najbogatszych lig europejskich, to na całą resztę - 43 kraje, gdzie jest i nasza ekstraklasa - przypadnie marne 12 procent. I ten udział przez 10 sezonów spadł o 25 procent.
Można powiedzieć, że w europejskiej piłce panuje najbardziej zdeprawowany kapitalizm, w którym bogatsi stają się coraz bogatsi kosztem biednych. Tu przytoczę dane z mojego artykułu z 2018 r.: Kraje tzw. wielkiej piątki co prawda zapewniają aż 48 proc. budżetu europejskich rozgrywek, jeśli chodzi o wpływy z praw telewizyjnych, ale z puli nagród ich kluby wyciągają niemal 75 procent całości! Rokrocznie o kilkadziesiąt milionów euro więcej dostają w formie nagród, niż nadawcy telewizyjni z ich krajów wpłacają do wspólnej kasy. A przecież UEFA z wpływów od stacji telewizyjnych z całego świata pobiera 12 procent na organizację turnieju. Takie kraje jak Polska dokładają więc do interesu, by europejscy potentaci byli jeszcze bogatsi.
Swoją drogą był to majstersztyk, gdy UEFA wprowadziła Ligę Mistrzów i zdemolowała biedniejsze lokalne ligi. To ona doprowadziła do tego, że bogaci stali się jeszcze bogatsi, a biedni nie wytrzymali konkurencji. I nie chodzi tylko o Polskę. Holandia czy Belgia też są już biedakami. Wystarczy sięgnąć po książkę "Futbonomia", by przekonać się - dzięki zamieszczonym tam statystykom - że wynik w piłce nożnej jest ściśle powiązany ze średnią zarobków zawodników w zespole. Im więcej płaci się piłkarzom, tym lepsze wyniki można osiągnąć. Slogan "pieniądze nie grają" okazuje się fałszywy. I dlatego "znakomity" pomysł, by w Lidze Mistrzów przyznawać premie za wynik na boisku, i tak skończył się tym, że pieniądze lądują w kieszeniach tych bogatszych. W tym sezonie do 1/8 finału Ligi Mistrzów nie awansował nikt spoza wielkiej piątki lig europejskich.
Stawiamy sobie za przykład Slavię Praga, czy Crvenę zvezdę, że i słabe kluby mogą do Ligi Mistrzów awansować. Owszem, ale żaden z nich nie zbudował tak naprawdę niczego trwałego, bo system jest taki, aby etatowo w Lidze Mistrzów grały Real, Barcelona czy Bayern Monachium, a nie Legia czy FC Kopenhaga. "Za hajs z Ligi Mistrzów" lokalnym rywalom nie odjechała nie tylko Legia, ale nawet FC Basel, Rosenborg Trondheim czy Steaua Bukareszt, które częściej potykały się z najlepszymi.
Ale najgorsze dla klubów ekstraklasy czy innych zespołów z naszej demoludowej części Europy to kolonizacja, jakiej dokonały europejskie kluby wśród polskich kibiców. Trafne jest powiedzenie: "najwięcej kibiców mają zwycięskie zespoły", więc nic dziwnego, że statystycznie rzecz biorąc w Polsce łatwiej jest spotkać kibica Barcelony niż Legii Warszawa, a w mediach społecznościowych największe kibicowskie boje toczą ze sobą zwolennicy zniewolonej katalońskiej tożsamości narodowej z przebrzydłymi ulubieńcami generała Franco.
Można powiedzieć, że piłkarsko zostaliśmy skolonizowani w sposób, w jaki to robili starożytni Grecy. Nie siłą i podbojem, ale wyższą kulturą.
A za kibicem idą pieniądze. Dziś najbogatsze kluby Europy z kont polskich kibiców dostają dużo więcej niż polskie. Naprawdę znacząca część pensji Lewandowskiego w Bayernie finansują fani znad Wisły, którzy stanowią największą poza Niemcami widownię meczów Bundesligi w Europie. Jeśli jakiś klub z Włoch kupuje Polaka, to też spokojnie można zaryzykować, że złożyli się na to w pewnej części polscy kibice. W żadnym innym kraju w Europie meczu Napoli - Juventus nie oglądało 207 tys. widzów tak jak w Polsce. Ba, nawet połowa tej liczby jest nie do osiągnięcia.
A już El Clasico to u nas szaleństwo. W Canal+ i Eleven Sports ostatni taki mecz oglądało 671 tys. Polaków! Cztery razy więcej niż liczyła widownia we Włoszech, dwa razy więcej niż w Holandii i dwadzieścia dwa razy więcej niż w Wielkiej Brytanii. Real i Barcelona nie muszą nawet wydawać pieniędzy na polskich piłkarzy, aby podbić serca fanów w Polsce.
Jeśli chodzi o średni przychód klubu nasza ekstraklasa jest na dwudziestym pierwszym miejscu w Europie. Jeśli chodzi o przychód wszystkich drużyn - na dziewiętnastym. W sumie do kas klubów ekstraklasy ze wszystkich źródeł (prawa telewizyjne, bilety i wpływy z tzw. dnia meczowego, wpłaty od sponsorów i zysk ze sprzedaży koszulek i pamiątek) wpłynęło według 125 mln euro - jakieś 15-20 mln euro mniej niż wypracowywał najbiedniejszy klub Premier League i jakieś 15 euro więcej niż miał przychodów średnio klub we Francji.
Taki jest obraz polskiej ekstraklasy na tle Europy, którą chcemy gonić. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie ogromne pieniądze podatników, które rządy i samorządy wpompowały w kluby pośrednio: przez budowanie dziesiątek nowych stadionów i bezpośrednio: przez przejęcie klubów przez władze lokalne, jak np. Śląsk Wrocław czy Piast Gliwice. W ostatnich 10 latach polski podatnik dołożył do klubów ekstraklasy kilkaset milionów złotych i, jak widać z efektów sportowych, było to zupełnie bez sensu.
Tak samo bezsensowne są dyskusje o powiększeniu ekstraklasy czy innych reformach. Wszystko to marnowanie czasu i pieniędzy. Lepiej nie będzie. Już się nie uratujemy. Żelazna kurtyna zapadła. Nie dogonimy Zachodu, to Zachód dojedzie nas. Już teraz lepiej obsługuje polskiego kibica niż drużyny ekstraklasy, daje mu więcej wrażeń estetycznych i emocji oraz więcej tego, co najważniejsze: zwycięstwa. Jesteśmy globalną wioską i przez ekran telewizora bliżej jest na Camp Nou czy Anfield niż stadion przy ul. Łazienkowskiej czy al. Piłsudskiego.
Zresztą jest dobra wiadomość dla polskich kibiców. Hertha buduje klub na miarę PSG czy Manchesteru City. Po co marnować czas i pieniądze, żeby budować klub w Warszawie, skoro będziemy mieli w Berlinie? Piłka nożna nie ma przecież barw narodowych.