W czwartek o godz. 20 w Hotelu Gołębiewski w Wiśle - tuż przed zawodami Letniego Grand Prix - zaprezentowany zostanie nowy dyrektor skoków narciarskich i kombinacji norweskiej Alexander Stoeckl. Wreszcie, bo Austriak, który wcześniej przez 13 lat z sukcesami prowadził norweskich skoczków, pracuje u nas już od 1 sierpnia, a od ogłoszenia jego przyjścia do Polski właśnie mija miesiąc.
Plan zakładał, że pierwszy raz Stoeckl publicznie pojawi się w nowej roli w tym samym miejscu, ale już w połowie sierpnia. Prezentację opóźniły jednak problemy z przeciwstokiem na skoczni w Wiśle, przez które przełożono zawody letniego cyklu na wrzesień. W tym czasie Stoeckl zdążył pojawić się w Polsce już kilka razy, w tym na Memoriale Olimpijczyków w Szczyrku. Przyglądał się Polskiemu Związkowi Narciarskiemu od kuchni, odbył wiele spotkań i zdążył udzielić kilku wywiadów.
Jednak dopiero po tym symbolicznym przywitaniu przed konkursami w Wiśle wiele osób i kibiców w końcu uwierzy, że największy transfer w historii skoków naprawdę stał się faktem.
- Czy na pewno największy? - zastanawia się Adam Małysz, gdy pytamy go o przyjście Stoeckla do Polski. Ale kiedy sam wymienia nazwiska Miki Kojonkoskiego, Hannu Lepistoe czy Stefana Horngachera, dociera do niego, że to transfer Stoeckla jest najgłośniejszy. I że naprawdę nie ma postaci, która zmieniała barwy na najwyższym poziomie w skokach, mając więcej sukcesów od Stoeckla.
- Tutaj faktycznie przychodzi gość, który ma już wiele w dorobku - przyznaje prezes PZN. Thomas Thurnbichler, trener polskich skoczków, w rozmowie ze skijumping.pl cytowanej przez związek w mediach społecznościowych, nazywa przyjście Stoeckla do Polski "największym sukcesem tego lata".
W Norwegii dziennikarze pisali o "bombie" i wielkim szoku. W polskim środowisku przyjście Stoeckla wywołało trzęsienie ziemi i od sierpnia dominowało tu niedowierzanie, że to faktycznie się wydarzyło. Choć plotki pojawiały się już wiele tygodni przed zakontraktowaniem Stoeckla, to dopiero oficjalne potwierdzenie ze związku i jego zdjęcia w ubraniach z logotypami polskich sponsorów uwiarygodniły te doniesienia.
Polscy kibice pisali o transferze Stoeckla, że to tak jakby uruchomić tryb kariery w jednej ze starszych gier z serii FIFA i przenieść Cristiano Ronaldo z Realu Madryt do FC Barcelony. Że w tych barwach wyglądałby bardzo nienaturalnie. Tak jakby ktoś przerobił mu koszulkę w Photoshopie.
Za to w oczach Norwegów widok Stoeckla w bluzie z napisem "Polska" na plecach ma być czymś w rodzaju zobaczenia dziewczyny w ramionach innego mężczyzny. Tam fani skoków, być może żartem, a być może ciut serio, twierdzą, że teraz będą kibicować Polakom, a nie swoim skoczkom, właśnie ze względu na przywiązanie do Stoeckla i wyraz niezrozumienia dla zachowania norweskich zawodników, którzy za wszelką cenę chcieli się go pozbyć.
Gdy rozmawialiśmy z Adamem Małyszem w Planicy podczas zakończenia zeszłego sezonu Pucharu Świata, prezes PZN dopytywał, skąd wzięliśmy informacje o Stoecklu w roli nowego szefa polskich skoków. Podaliśmy je wówczas jako nieoficjalne doniesienia, ale potwierdzone w dwóch niezależnych źródłach. Wtedy cała sprawa wydawała się jednak mocno niepewna.
- Rozmowy były już wtedy, to prawda. Każdy zaczyna je o wiele wcześniej, jeśli chce kogoś do siebie sprowadzić. Ale w jednej kwestii nie musiałem niczego ukrywać: dałem mu czas na decyzję i czekałem na moment, kiedy da znak, że się zgadza i możemy zacząć to dopinać - mówi dziś Małysz. Pod koniec marca próbował nas przekonać, że tematu nie ma. A temat był. I to od około połowy lutego.
To wtedy w norweskich mediach pojawiły się pierwsze artykuły o konflikcie Stoeckla z tamtejszymi skoczkami. Austriak nie jeździł już na zawody z kadrą i od mistrzostw świata w lotach narciarskich na mamucie Kulm był od niej coraz bardziej odsuwany. Zawodnicy chcieli natychmiastowej zmiany na stanowisku trenera i pośrednio do tego doprowadzili. Choć Stoeckl oficjalnie pozostawał szkoleniowcem w kolejnych tygodniach, to w rzeczywistości był nim tylko na papierze, a skoczków przygotowywał do zawodów i puszczał z wieży trenerskiej jego dotychczasowy asystent Magnus Brevig. Teraz to właśnie on zastąpił Stoeckla, gdy ten - po trwających kilka miesięcy negocjacjach z norweskim związkiem - rozwiązał kontrakt.
Do tej pory jego powody odejścia owiane są tajemnicą. Wiadomo jedynie, że zawodnikom nie podobał się sposób, w jaki czasami zachowywał się w stosunku do nich i jak kierował zespołem. Konkretów znamy jednak niewiele. Umówmy się, że przykład zakazu używania telefonów w niektórych sytuacjach nie brzmi na poważny powód rozstania z człowiekiem, który tworzył sukcesy jednej z najlepszych kadr na świecie przez ostatnie trzynaście lat. - Słyszeliśmy jednak właśnie o takich szczegółach. One, nakładając się na siebie, miały sprawić, że skoczkowie nie chcieli już dalej pracować z Alexem - mówi w "BalcerSki podcast" dziennikarz "Dagbladet" Tore Ulrik Bratland.
Sprawa konfliktu z Norwegami znacząco wpłynęła też na negocjacje Stoeckla z PZN. - Był w rozsypce, mocno się to na nim odbiło. Teraz odżył, nabrał ochoty i mocno zaangażował się w to, co robi. W tamtym okresie nie chcieliśmy na niego naciskać, bo czuć było, że był nawet bliski, żeby to wszystko rzucić. Nic na siłę, chciałem, żeby był do tego przekonany, gotowy. I nadszedł taki czas, że mogliśmy porozmawiać o konkretach - wskazuje Adam Małysz.
Od momentu pojawienia się tematu konfliktu Norwegów ze Stoecklem dość jasne było, że Austriak nie ugra tu raczej powrotu na swoje stanowisko. Że będzie musiał odejść i albo dokądś się przenieść, albo zająć czymś zupełnie innym. W tym samym momencie, kiedy okazało się, że Stoeckl po końcu zimy może być wolny, zaczęły się pojawiać pierwsze informacje o tym, że PZN poszukuje osób do zatrudnienia w roli szefów dyscyplin, w tym w skokach. Wcześniej Thomas Thurnbichler publicznie prosił związek o pomoc i wsparcie w postaci osoby, która odciążyłaby go w niektórych zadaniach. Gdy wysłaliśmy mu wiadomość z linkiem do artykułu o sprawie konfliktu Stoeckla z Norwegami z pytaniem o komentarz, Thurnbichler odpisał: "Powiedz mi coś, o czym nie wiem".
Thurnbichler więcej nie zdradził, ale to było jak puszczenie oka. Pierwszy znak, że trener Polaków dobrze wie o sytuacji Stoeckla i że zapewne namawia go do nawiązania współpracy. Później było ich jeszcze kilka: choćby fakt, że Thurnbichler udzielał się w artykułach o sprawie Stoeckla w norweskich mediach. W teorii jako ktoś, kto go dobrze zna. W praktyce te wypowiedzi z dzisiejszej perspektywy mają drugie dno. Okazuje się, że to właśnie Thurnbichler był bardzo ważnym, jeśli nie najważniejszym elementem w grze o Stoeckla. Być może nawet czynnikiem, który ostatecznie przekonał go, żeby tu przyjść. - Nie byłem zaskoczony, że Alex wybrał Polskę właśnie ze względu na relację z Thurnbichlerem. Była kluczowa, myślę, że nawet decydująca. Świetnie się znają i to dobrze wróży tej współpracy - uważa Tore Ulrik Bratland, który jako pierwszy informował o transferze Stoeckla do Polski.
- Ja z Alexem rozmawiałem dużo wcześniej, zanim do Polski przyszedł Thomas, próbując go zatrudnić w roli trenera. Wtedy negocjacje trochę trwały, też były zaawansowane, ale ze względu na umowę z Norwegami, fakt, że dalej czuł się "jednym z nich", nie chciał ich zostawiać. Zrezygnował z naszej propozycji. Teraz furtka otworzyła się na nowo. Thomas mocno sugerował, że to osoba, która jest dobrym menedżerem, z którą można sporo zdziałać w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS). Pomógł go przekonać, ale Alex sam później stwierdził, że to dla niego dobre rozwiązanie - tłumaczy Małysz.
Thurnbichler twierdzi, że ze Stoecklem zna się połowę swojego życia. Nie tylko z wieży trenerskiej na zawodach Pucharu Świata. Stoeckl pracował z jego ojcem Helmuthem w Tyrolskim Związku Narciarskim i klubie z Kitzbuehel. Prawdopodobnie to tam pierwszy raz zobaczył młodego Thomasa i przez jakiś czas go nawet trenował. Później obaj byli w tym samym czasie w słynnym Schigymnasium Stams, ale Thurnbichler był w innej grupie szkoleniowej niż ta, którą prowadził Stoeckl. On trenował już kolejną generację, na czele ze Stefanem Kraftem. - To samo pochodzenie, początki i wszystko, czego nauczyli się w Stams powinno pomóc Thomasowi i Alexowi w ich współpracy w Polsce. Wiele ich łączy, na pewno będą się dobrze rozumieli - mówi nam ówczesny trener, a dziś dyrektor szkoły w Stams Harald Haim.
Nie znając powiązań pomiędzy Thurnbichlerem i Stoecklem, ten układ dla zwykłego kibica skoków w Polsce może jednak wyglądać dziwnie. W końcu obecny trener Polaków pomógł sprowadzić do współpracy kogoś, kto jeszcze kilka miesięcy temu pełnił tę samą funkcję co on i ma w niej o wiele większe osiągnięcia od niego. Krótko mówiąc: niektórym może się wydawać, że Stoeckl pozostaje rywalem Thurnbichlera, a gdyby sytuacja w Polsce kiedyś się zmieniła, PZN ma w rękawie asa. Wszak kiedyś zawsze może postawić na Stoeckla wracającego do roli trenera. - Alex ani Thomas na pewno tego tak nie odbierają. Patrzą na to wszystko z perspektywy współpracy, a nie rywalizacji. Grają do tej samej bramki i nie sądzę, żeby wytworzyło się tu jakieś napięcie. Zawsze będzie presja wyniku, jej się nie uniknie, bo żyjemy w kraju, który jest od niego bardzo uzależniony. Do funkcjonowania w sporcie potrzebny jest postęp i jego musimy wymagać. Jednak wątpię, żebyśmy doszli do sytuacji, w której to, że mamy dwie takie osoby razem w polskich skokach, stało się problemem, a nie pozytywem - ucina temat Adam Małysz.
Prezes PZN nie zdradza nam też, ile dokładnie kosztowało zatrudnienie Stoeckla. Ale worek pieniędzy musiał się przydać. - Potrzebowaliśmy tyle, ile pewnie powinno nas kosztować zatrudnienie osoby z taką pozycją, ale to nie jest też na pewno żadna tragedia. Wiemy, że osoby kompetentne, które robią w sporcie dużo dobrego, się cenią. Jednak Alex podszedł do tego bardzo fair. Widać, że nie chodzi mu tylko o pieniądze, a że chce z nami coś wspólnie stworzyć. Dogadaliśmy się też, że jego pensja będzie zależała od wyników, zaangażowania i postępu. Ten układ jest bardzo fair - uważa Małysz.
Stoecklowi wygodnie jest z tym, że nie musi mieszkać w Polsce. W rozmowie ze Sport.pl sprzed dwóch tygodni sam mówił, że gdyby PZN nie zgodził się na takie rozwiązanie, nie mógłby tu pracować. Austriak ma łączyć swobodę w życiu prywatnym z rodziną w Norwegii z regularnymi lotami do Polski i obecnością w biurze, na zawodach, czy ważnych spotkaniach. I nie jest tak, że odejmuje sobie obowiązków. Małysz twierdzi, że nowy dyrektor polskich skoków i kombinacji chce robić więcej, niż on sam się spodziewał. Myślał, że nie namówi go choćby na pomoc z kursami dla trenerów. Stoeckl bardzo otwarcie podchodzi też do tematów kombinacji norweskiej i kobiecych skoków. Te przepełnione są problemami i wymagają ogromu pracy, ale jednocześnie każdy krok w kierunku rozwoju byłby widoczny znacznie szybciej niż w przypadku samych skoczków.
Podpisany kontrakt obowiązuje do końca sezonu olimpijskiego 2025/2026. Potem może jednak zostać przedłużony. Zwłaszcza że praca Stoeckla docelowo ma przynieść efekty w perspektywie co najmniej kilku lat. Oczywiście nikt nie obrazi się, jeśli te będą widoczne wcześniej i już przy igrzyskach w 2026 roku. Jednak patrząc realnie, wszystko, co zmienia się obecnie w polskich skokach, jest robione raczej z myślą o tych kolejnych, dopiero w 2030 r. - Cały czas myślimy o młodzieży. W Austrii czy Norwegii pojawia się o wiele więcej zawodników i potrafią się przebijać. Jasne, czasem znikają, ale część z nich potrafi się utrzymać na wysokim poziomie. U nas dzieje się to zbyt rzadko. Oby Alex był nam w stanie pomóc to wyjaśnić i poprawić - podkreśla Adam Małysz.
- Rozmawialiśmy też o stworzeniu polskiego systemu - dodaje. - My do tej pory zawsze chcieliśmy zrobić coś na bazie tego, co mają w innych krajach, przejąć ich metody. I po tych paru latach widzimy, że Polacy są trochę inni, mają inną mentalność. Jeśli nie zbudujemy czegoś swojego, to możemy zapomnieć o dobrym wyszkoleniu młodzieży. To nie tylko nasz problem, bo na całym świecie się z tym mierzą. I to nie tak, że chcemy się zupełnie zamknąć na wpływ czegoś z zewnątrz. Ale żeby zachęcić młodych do sportu potrzeba czegoś ekstra. Mamy sporo pomysłów, programów i jeden być może już jesienią wystartuje. Pozyskanie Alexa jest dla nas o tyle cenne, że wierzymy, że jest w stanie zmienić wiele w naszych skokach. I pomóc nam w budowie czegoś własnego - wyjaśnia.
Stoeckl będzie odciążeniem nie tylko dla Thomasa Thurnbichlera, który chciał kogoś, kto pomoże mu ze sprawami formalnymi i przejmie część odpowiedzialności za podejmowanie trudnych decyzji. - Dzisiaj mam tyle na głowie, cały związek, że fajnie, że wreszcie ja też będę mógł komuś powiedzieć: z tym proszę do Alexa, on za to odpowiada - wyjaśnia Małysz. - Do tej pory wszystko, co związane ze skokami kończyło się na mnie lub bezpośrednio na sztabie i kadrach. Alex to osoba z dużą inteligencją i doświadczeniem. Wręcz trudno będzie znaleźć argumenty, jeśli on powie, że coś ma zostać zrobione tak, a nie inaczej. Czasem takiego autorytetu, jaki ma Alex, u nas brakuje - przyznaje.
Jak Stoeckla w Polsce widzi ogół międzynarodowego środowiska skoków? Jak wszędzie, było wiele głosów niedowierzania. Jeden z uznanych trenerów długo pisał nam, żebyśmy zmienili źródła, bo według niego miał to być "niemożliwy scenariusz". A teraz niektórzy mogą patrzeć na Polskę z małym ukłuciem zazdrości. Może Austriacy? Oni też podobno kusili Stoeckla i mieli wakat na pozycji dyrektora skoków, którym tam został Florian Liegl. Stoeckl grzecznie podziękował też za zainteresowanie Kazachom, którzy widzieli go w roli ich trenera, ale ta oferta wydaje się o wiele mniej interesująca niż bycie szefem dyscypliny dla potęgi skoków, jaką stała się Polska. Choć zobaczyć go ponownie w roli szkoleniowca, tym razem budującego od podstaw mniejszą reprezentację, też byłoby czymś ciekawym. Na razie Stoeckl wybrał jednak inne i, jak się wydaje, o wiele bardziej złożone wyzwanie.
- Dla Polski to świetna sprawa. Dostajecie jednego z najbardziej doświadczonych trenerów w tej branży. Kreatywnego gościa, który powinien mieć wiele nowych pomysłów od samego początku pracy. Jedyne, co mnie zastanawia, to czy w Polsce jest wystarczająco cierpliwości kibiców i mediów dla kogoś pracującego w taki sposób. Ale skoro po trudnym sezonie swoje dalej robi tam Thomas Thurnbichler, to zatrudnienie obok niego doświadczonego dyrektora, którym teraz będzie Alex, wydaje się logicznym i właściwym krokiem - uważa Harald Haim.
Stoeckl ma też wsparcie w człowieku, który sprowadził go do Norwegii w 2011 roku. - Cieszę się, że skoki jako sport będą mogły dalej czerpać z wiedzy, konstruktywnego podejścia i osobowości Alexa. Myślę też, że Polska jako jedna z najważniejszych nacji w tej dyscyplinie, dokonała interesującego i bardzo mądrego wyboru, zatrudniając go - mówi Sport.pl Clas Brede Braathen, który pracował w nowej roli Stoeckla w norweskim związku, gdy ten trenował tam kadrę skoczków. Też odszedł zeszłej zimy, kilka tygodni przed Austriakiem. - Z jego doświadczeniem i podejściem Polacy będą silni przez naprawdę długi czas, a to uważam za cenne i ważne dla naszego sportu. Jestem dumny z Alexa. Danie mu możliwości prowadzenia tak wielkiej siły w świecie skoków to coś wielkiego i wiem, że odda tej pracy całego siebie. Trzymam kciuki za jego i polskie sukcesy w najbliższym czasie - dodaje były już dyrektor norweskich skoków.
W samej Wiśle, gdzie Stoeckl pojawi się nie tylko dla swojej oficjalnej prezentacji, ale przede wszystkim, żeby odbyć kolejne spotkania i obserwować zawody Letniego Grand Prix, najciekawsze będą oczywiście reakcje z obozu jego byłego zespołu. Te musiały się pojawić już w zeszłym tygodniu, gdy Stoeckl był obecny na zgrupowaniu Polaków w Trondheim. W tym samym czasie na tamtejszych obiektach skakali też Norwegowie, więc już tam mogło być dość niezręcznie. Rzecz w tym, że obie strony muszą się do tej sytuacji przyzwyczaić. To może jednak potrwać.
Wróćmy jeszcze na chwilę do marcowych zawodów PŚ w Planicy. Zaczepiliśmy wówczas Johanna Andre Forfanga, czyli norweskiego skoczka, który wcześniej przyjął rolę przedstawiciela kadry w sprawie konfliktu ze Stoecklem. I doświadczyliśmy tego, że rozmawianie o Stoecklu z Norwegami w najbliższym czasie nie będzie należało do najbardziej naturalnych. Gdy spytaliśmy, czy czułby się dziwnie, gdyby miał rywalizować przeciwko Polakom z jego byłym trenerem na pokładzie, rzucił tylko dwa razy: "Nie bardzo" i odszedł w kierunku szatni. Nie wyglądał przy tym na przekonanego do tego, że to może się wydarzyć. Ciekawe, czy teraz będzie chętny, żeby powiedzieć coś więcej.
Takie "gierki" i patrzenie na reakcje po transferze Stoeckla to tylko jego skutki uboczne. Coś, co dzieje się przy okazji. Ta otoczka może nas interesować, ale najważniejsze pozostaje to, jaki wpływ nowy szef polskich skoków i kombinacji będzie miał w rzeczywistości na dziedziny, którymi chce się tu zająć. Austriak ma ogrom zapału do pracy, ale należy pamiętać, że trafia tu po jednym z najgorszych sezonów skoczków w ostatnich kilkunastu latach. W dodatku lista problemów, które mogą nas dotknąć, wydaje się dłuższa od perspektyw na sukcesy. Jednak skoro Stoeckl twierdzi, że ma tu być "gościem od zadawania trudnych pytań", to raczej wie, na co się pisze. Choć wielu kibiców właśnie nad tym się zastanawiało - czy na pewno wie, w co się pakuje? Stoeckl nie wygląda jednak na kogoś, kto robi coś bez pasji i przekonania. A to pierwszy krok do zakończenia jego nowej misji sukcesem.