Legenda trafiła do Polski po ogromnym skandalu. O tych słowach będzie głośno

Jakub Balcerski
- O swojej roli powiedziałbym tak: ja tu jestem od zadawania trudnych pytań - mówi w rozmowie ze Sport.pl nowy dyrektor skoków narciarskich i kombinacji norweskiej w Polskim Związku Narciarskim, Alexander Stoeckl. Legendarny trener, który poprzednie trzynaście lat spędził z norweską kadrą skoczków, przychodzi do Polski po skandalu i konflikcie z zawodnikami, który zaskoczył całe środowisko. - Zawodnicy mają bardzo wąską perspektywę - twierdzi Austriak.

Alexander Stoeckl niedawno został ogłoszony przez PZN jako nowy dyrektor skoków narciarskich i kombinacji norweskiej. Niepotwierdzone informacje o jego sprowadzeniu do Polski w tej roli pojawiały się od dłuższego czasu, ale dopiero, gdy Austriak rozwiązał kontrakt z norweskim związkiem, udało się sfinalizować negocjacje i go zatrudnić.

Zobacz wideo Nowy rekord świata w długości skoku! Kobayashi przeszedł do historii

Stoeckl to prawdziwa legenda skoków - skoczkiem nie był nawet przeciętnym, ale wśród trenerów już niewielu ma takie osiągnięcia jak 50-latek. Z Norwegami aż czterokrotnie zdobywał Puchar Narodów, dwóch doprowadził skoczków do łącznie trzech Kryształowych Kul za klasyfikację generalną Pucharu Świata, jego zawodnicy wygrywali Turniej Czterech Skoczni, zdobywali drużynowe złoto igrzysk czy tytuł mistrzów świata. Lista jego sukcesów zdaje się nie mieć końca.

W rozmowie ze Sport.pl opowiada o tym, co na koniec sprawiło, że jego zasługi zeszły nieco na drugi plan - konflikcie z norweskimi skoczkami. Ci w trakcie zeszłego sezonu domagali się natychmiastowej zmiany trenera i choć powodów oficjalnie nie podawano, według dziennikarzy "Dagbladet" i "VG" chodziło o styl zarządzania drużyną i relacje z zawodnikami. Takie informacje po trzynastu latach współpracy, które przyniosły znakomite wyniki, były szokiem. W Norwegii rozpoczęła się telenowela trwająca kilka tygodni - w mediach pojawiały się nowe fakty, choć obie strony zgodziły się, że szczegóły sprawy powinny pozostać między nimi. W tym czasie Stoeckl wraz ze swoimi prawnikami spotykał się z działaczami związku, by dojść do porozumienia i rozwiązać kontrakt, co nastąpiło pod koniec maja. Sam Austriak nadal nie chce zdradzać zbyt wielu szczegółów tego, co doprowadziło do jego odejścia z Norwegii, ale za to zapowiada, czego chce dokonać w Polsce i jak zamierza pracować przez najbliższe miesiące.

Jakub Balcerski: Powinienem już zacząć od "Dzień dobry"?

Alexander Stoeckl: Pewnie, dzień dobry!

Przyzwyczaił się już pan do nowych ubrań pokrytych logotypami polskich sponsorów? Dla mnie to nadal trudne: zdać sobie sprawę, że naprawdę pracuje pan już w Polsce i zdjęcie w tym stroju to nie fotomontaż.

- Właściwie pierwszy raz mam go na sobie, gdy jestem w podróży z zawodnikami. Wcześniej pracowałem na jednym zgrupowaniu, zanim podpisałem umowę ze związkiem. Na zdjęciu przy ogłoszeniu mojego transferu do Polski w mediach społecznościowych miałem tylko czapkę. Ale tak, przyzwyczajam się. Czuję się w tych nowych barwach dobrze, powiedziałbym nawet, że właściwie.

Został pan dyrektorem skoków narciarskich i kombinacji norweskiej w PZN, a zaczyna pan jako inspektor? Nadzoruje pan, co się dzieje ze skoczkami i przygotowuje plan działania?

- Właściwie to bardziej jako obserwator. Przede wszystkim staram się wszystkiego nauczyć, dowiedzieć się, jak poszczególne zespoły razem współpracują, w jaki sposób działają. Sam staram się dzielić swoim doświadczeniem i spojrzeniem na to, co widzę na pierwszy rzut oka. Będziemy stopniowo nabierać rozpędu, a wkrótce - taką mam nadzieję - przyjdą efekty. Wierzę, że wspólnie rozwiniemy polskie skoki narciarskie i wejdą na jeszcze wyższy poziom.

Ta rola to coś nowego dla kogoś, kto dotychczas był tylko trenerem. Teraz dodatkowo pojawia się pan w nowym, obcym dla siebie kraju. To wszystko wygląda na spore wyzwanie.

- Dokładnie tak: to nowe, duże wyzwanie, które przed sobą postawiłem. Jednak mam nadzieję, że dzięki niemu sam będę mógł się rozwijać. Ostatnio myślałem o sobie: że trenuję skoczków już 30 lat. Zacząłem bardzo wcześnie, mając tylko 20 lat, więc stwierdziłem: może to czas, żeby zrobić krok do tyłu. Wycofać się nieco, poobserwować trochę i pomagać innym własną wiedzą i doświadczeniem, które zebrałem. To także nieco inny rodzaj odpowiedzialności. Dlatego już czuję podekscytowanie i wiem, że sam też skorzystam na tym, że robię coś nowego.

Gdy rozmawiałem z innymi osobami na temat pana możliwego transferu do Polski, większość od razu odpowiadała jednym słowem: "Niemożliwe". A jednak. Kiedy pierwszy raz usłyszał pan od Thomasa Thurnbichlera czy Adama Małysza o tym, że miałby przyjść do Polski i być tu dyrektorem, był pan do tego przekonany?

- Nie do końca, nie byłem w pełni przekonany już na samym początku rozmów. W końcu to jednak spora zmiana dla mnie, coś nowego. Jest ten inny rozkład odpowiedzialności, o którym wspomniałem: nie zajmuję się tylko jednym zespołem, kadrą skoczków. Muszę dbać o nią, ale też o całą kombinację norweską czy kobiece skoki. Tego nie da się porównać z rolą, która ogranicza cię do myślenia głównie o jednej grupie zawodników.

Najważniejsza dla mnie była ta przerwa - ostatnie kilka miesięcy, kiedy mogłem nieco odpocząć i wszystko przemyśleć. Zwłaszcza po tym, co wydarzyło się w Norwegii. Po rozmowach z Thomasem i Adamem, ale też wszystkimi ludźmi ze związku, czy przyjaciółmi, którzy mi doradzają, a także po zebraniu pierwszych wrażeń z Polski, coraz bardziej przekonywałem się do myśli, że to właściwy ruch.

Ma pan blisko siebie osobę, która była na tym stanowisku w Norwegii przez wiele lat. Clas Brede Braathen pracował z panem od samego początku, to on jako dyrektor skoków pana zatrudniał, a teraz, choć pewnie są różnice pomiędzy robieniem tego w Norwegii i w Polsce, trochę wchodzi pan w jego buty. Dostał pan od niego jakieś rady?

- "Powodzenia", ha, ha! A tak poważniej, to spytałem się go, gdy już miałem tę ofertę: "Co myślisz?". A on mówił, że widzi mnie w tej roli i że spokojnie dam sobie radę. Pytałem też, czy mogę do niego dzwonić, jeśli miałbym jakiś problem, czy coś, z czym mógłby mi pomóc. Nie ma z tym problemu, twierdzi, że chętnie podzieli się swoim doświadczeniem, jeśli tylko będzie czuł, że ono coś wniesie i pomoże.

Myślę, że będzie dla mnie dobrym mentorem. W końcu pracował w tej roli najdłużej w historii. Chyba nikt nigdzie nie robił tego przez tyle lat, przynajmniej w skokach. A liczba medali, które Norwegia miała dzięki niemu i zatrudnionym przez niego osobom, też imponuje. Na pewno skorzystam z okazji, żeby czerpać z jego doświadczenia. Jest moim dobrym przyjacielem, więc możemy po prostu dzielić się spostrzeżeniami, jak zwykle. To mały bonus dla mnie.

Wiele osób, myśląc o osobie, która ma zarządzać całymi skokami w Polsce, ma w głowie kogoś, kto "zejdzie do podziemia". Czyli najlepiej dyrektora, który wie gdzie są wszystkie, nawet najmniejsze skocznie w kraju, kto potrafi dotrzeć do tych pracujących u podstaw i przejmuje się całym wizerunkiem dyscypliny. Pan na pewno musi pracować sporo z kadrami narodowymi, stąd dla takich osób z zewnątrz pewnie będzie sprawiał wrażenie tego, który nie schodzi niżej zbyt często. Ma pan na to plan, to będzie ważną częścią pana pracy?

- Przede wszystkim nie nazwałbym tego "schodzeniem do podziemia", a "powrotem do korzeni". Tam wszystko się zaczyna. Rozwój sportu i zawodników, którzy później mają go tworzyć, zaczyna się w konkretnym miejscu. Zazwyczaj chodzi o te małe kluby. Jest ktoś, kto wkłada sporo serca i haruje jak wół, starając się rozbudzić pasję do tego sportu i powoli rozwijać młodych skoczków. Myślę, że to bardzo ważne dla osób w związku, żeby doceniać taką pracę. Żeby być także tam, pomagać tym ludziom i dzielić się wiedzą także z nimi. Właśnie po to, żeby rozwijać skoki w perspektywie wielu lat, a nie tylko tego, co dzieje się tu i teraz.

Na początek muszę mieć jednak pewien obraz całej dyscypliny w Polsce. Zrozumieć, jak działa tu rozwój młodzieży - kiedy się zaczyna, gdzie i jak działają konkretne kluby. Będę zadawał dużo pytań, bo na razie właściwie nic nie wiem o polskich skokach. Znam je tylko z zewnątrz, a to nie wystarczy. Mam nadzieję, że wszyscy będą mieli do mnie sporo cierpliwości, że wiedzą, jak dużo muszę przyswoić.

Moim celem jest zrozumieć polskie skoki i kombinację norweską, poznać stojącą za nimi kulturę i jak ci ludzie, pracujący tu na co dzień, mogą zrobić krok naprzód. I w takim przypadku kadra narodowa jest tak samo ważna, jak praca u podstaw z juniorami, małymi klubami i trenerami szkolącymi tu przez dekady. Muszę być na to otwarty i poświęcić temu tyle czasu, ile potrzeba. Nie będę go zabierał na rzecz czegoś innego, bo to ważniejsze tylko w teorii.

To, że zajmuje się pan nie tylko skokami, ale też kombinacją norweską, nie jest tylko dopiskiem w nazwie tego stanowiska? Gdy dyrektorem w PZN był jeszcze Adam Małysz, w pewnym momencie tę kombinację po prostu wykreślił, bo wiedział, że niewiele więcej tam zdziała, a nie chciał mieć na sobie odpowiedzialności za kolejną dyscyplinę. Pan nie myślał, żeby być tylko dyrektorem skoków?

- Zaakceptowałem pełną rolę, włączając zajmowanie się kombinacją norweską do moich zadań. I żeby odpowiednio przy niej pracować, tu też muszę poznać sytuację, dowiedzieć się, jaki jest status kombinacji w Polsce.

Wiele osób odpowie panu jednym zdaniem: "Kombinacja norweska w Polsce nie istnieje, wymarła".

- Tak to wygląda, jeśli spojrzy się na listy wyników najważniejszych zawodów. Polski praktycznie nie ma na mapie tego sportu. A jednak ktoś pracuje tu przy tej dyscyplinie. Wiem, że wiele dzieci zaczyna od kombinacji, skacze, ale trenuje też z nartami biegowymi. I myślę, że to dla każdego spora przewaga na start, bo uczysz się odpowiednio czucia nart, o wiele lepszego niż w przypadku skokowych. Jeśli dobrze na nich jeździsz, będziesz potrafił dobrze panować nad nimi na skoczni i w powietrzu. Muszę spojrzeć na sytuację tego sportu szerzej, zrozumieć, jakie są jego problemy i potem możemy zacząć działać. Jestem na to gotowy.

Stawia pan sobie granice w tym, jak będzie działał? Nie boi się pan, że choć przyszedł tu pan pomóc w innej roli, dalej będzie trenerem tylko w nowym wdzianku? Że nie będzie pan w stanie stanąć z boku i działać w inny sposób niż do tej pory?

- Pewnie, że w mojej nowej roli będzie chodziło o to, że teraz już nikogo nie trenuję. Albo jeśli spojrzeć na to z innej strony: to trochę trenuję wszystkich. To coś, co robię całe swoje życie: próbuję pomóc innym stawać się lepszymi w tym, co robią. Na pewno nie będę jednak trenował zawodników. To zadanie dla trenerów, a ja jestem dyrektorem, a nie jednym z nich. O swojej roli powiedziałbym tak: ja tu jestem od zadawania trudnych pytań. Do trenerów, sztabów, zarządzających związkiem. Każdego, kto odgrywa rolę w tym systemie i ma na niego wpływ. I bardzo mi z tym wygodnie.

Kilka tygodni temu byłem na obozie u chłopaków w Zakopanem, obserwując, jak to wygląda. Trochę bałem się, gdy tam jechałem, bo wiedziałem, że nie wejdę na wieżę trenerską i nie będę puszczał zawodników. Musiałem powiedzieć sobie, że na razie tylko patrzę - z jednej strony dlatego, że nie miałem wtedy podpisanej umowy, a z drugiej, bo na tym w dużej mierze polega moja nowa rola. Wyszło w porządku, na miejscu już nie miałem obaw. Uspokoiłem się i czułem, że to, co robię jest właściwe. Oglądam wszystko zza band na odjeździe skoczni, stoję na dole i patrzę, jak zawodnicy się do siebie śmieją, rozmawiają, na ich interakcje, czy jak pracuje sztab. Chciałem złapać perspektywę z zewnątrz. I czułem, że dobrze się w tym odnajduję. Dlatego nie sądzę, żebym miał problem z tym, że muszę pozostawać ten krok z tyłu, żeby czasem się "nie wtrącać".

Mam zaufanie do trenerów i całego sztabu. Widzę, że jest w nich sporo pasji do własnej pracy. A pracują ciężko, robiąc wszystko, żeby zapewnić zawodnikom najlepsze warunki do rozwoju. Po prostu muszą podejmować mądre decyzje, a resztę z pewnością wykonają właściwie.

Jest pan tu też w roli sporej osobowości, więc gdy pojawi się jakaś presja medialna, to właśnie pana pewnie czeka najwięcej rozmów z dziennikarzami. Nie unikał pan tego w Norwegii, zawsze mogliśmy liczyć nawet na parę słów komentarza, ale tu takich obowiązków będzie znacznie więcej. To też część tego wyzwania?

- Tak. To część moich obowiązków w tej nowej roli. Coś, czym mogę odciążyć resztę zespołu, przejąć choćby trochę tej presji. I wtedy oni mogą się skupić na własnej pracy, osiąganiu jak najlepszych wyników. Dlatego to też w pewnym stopniu biorę na siebie.

Dużo tych obowiązków. Ale pamiętam, że w Norwegii czasem nazywano pana częściej menedżerem niż trenerem. A jeśli już trenerem, to bardziej takim jak selekcjoner jakiejś piłkarskiej reprezentacji. Podobno monitorował pan sytuację, był w kontakcie z zawodnikami, ale pełnię takiej bezpośredniej kontroli nad ich formą i treningiem miał pan tylko zimą, podczas Pucharu Świata. Resztę czasu spędzali głównie z trenerami klubowymi, to do nich byli najbardziej przywiązani. To mit czy właśnie tak to wyglądało?

- Częściowo się z tym zgadzam, bo od początku mojej pracy w Norwegii mieliśmy świadomość, że żaden trener w pojedynkę nie zmieni filozofii tamtejszych skoków i tego, jak tam się pracuje. Zawsze chodziło o cały sztab ludzi pracujących wokół tego projektu. Od 2011 roku pracowaliśmy w taki sposób, by każdy z moich współpracowników czy asystentów mógł powiedzieć, że staje się lepszą wersją samego siebie.

W pewnym momencie w ostatnich latach, przez kiepską sytuację finansową, musieliśmy jednak zmienić podział naszej pracy. Nie mogliśmy robić wszystkiego dłużej w ten sam sposób. Trzy, czy cztery lata temu podjąłem decyzję, że postaram się, żeby pozostali trenerzy i sztab mogli się skupić na najważniejszym celu: doprowadzeniu zawodników do jak najlepszej formy. Wziąłem na siebie sporo spraw, w tym organizację, formalności - rzeczy, które zajmują dużo czasu. One nie do końca powinny być odpowiedzialnością tych, którzy mają na głowie coś o wiele ważniejszego. Byłem nawet zamieszany w szukanie sponsora dla Norwegów.

Przez to oczywiście zwiększył się dystans dzielący mnie i zawodników. Nie zawsze byłem tym, który bezpośrednio panuje nad wszystkim, co dzieje się w kadrze. Jednak widzę to tak, że inni trenerzy świetnie sprawdzili się w roli tych, którzy wypełniali te braki. Naprawdę dobrze wypełniali wszystkie swoje zadania. Oczywiście, ze strony zawodników to wygląda nieco inaczej. Oni czują, że tego głównego trenera nigdy nie ma. Na pewno byłem wtedy bardziej menedżerem, ale ze względu na potrzeby zespołu. Nie dlatego, że sam bardzo chciałem się nim stać.

Dziś powiedziałby pan, że to jeden z elementów, który przyczynił się do tego, że nie ma pana juz u norweskich skoczków?

- To możliwe. Problem jest w tym, że wszyscy patrzą inaczej na to, co się stało. Zawodnicy mają bardzo wąską perspektywę. Są skupieni na sporcie, nie wiedzą wiele o tym, co dzieje się za kulisami. I cóż, stało się, jak się stało. Może to faktycznie jeden z powodów.

To przez co pan przeszedł w ostatnich miesiącach - konflikt z zawodnikami, pozostawanie poza zespołem, choć formalnie dalej w roli trenera kadry, a następnie długa faza rozstawania się z norweskim związkiem i rozwiązanie kontraktu - zmieniło pana wewnątrz, czuje się pan inną osobą niż wcześniej?

- Na początku było mi bardzo trudno, bo to bardzo osobista sprawa. Z czasem zdajesz sobie jednak sprawę, że to "tylko" praca. Może to brzmi śmiesznie, czy banalnie, ale ludzie naprawdę mają trudniejsze kryzysy w życiu, niż utrata pracy. Zanim to zrozumiałem, przeżywałem to, bo ciągle myślę o sobie jako o trenerze. Tak siebie opisuję, bo robię to całe swoje życie: staram się poprawić wyniki tego, kim się zajmuję. I gdy ktoś mówi ci wprost, że już się do tego nie nadajesz, to jest ci trudno.

Nie powiedziałbym, że to zmieniło mnie jako człowieka. Jednak poszedłem o krok dalej w rozmyślaniu o tym, co robiłem, co robię i gdzie chcę iść. Dużo się nauczyłem. Trochę zajęło mi przejście tego okresu, ale ze wsparciem od wielu przyjaciół, kolegów i innych osób, się udało. Także z pomocą tych, którzy dalej są wewnątrz norweskiej kadry. Nadal mam z nimi naprawdę dobre relacje, to nie tak, że coś między nami nie gra. Wyszedłem z tego przykrego doświadczenia z czymś, co może pomóc w przyszłości. To czułem, gdy było już po wszystkim.

Zastanawiam się, jakie znaczenie w tym wszystkim miało to, że dla pana Norwegia od wielu lat to już nie tylko miejsce pracy. Jest pan trenerem, ale przeniósł pan do Skandynawii także swoje życie rodzinne. Mieszkacie w Oslo z żoną i dziećmi, więc tracąc tam pracę, z jednej stron wywraca się pana świat, a z drugiej pozostaje w nim coś stałego. To, że mieszkacie w Norwegii głównie panu pomaga, czy czasem utrudnia sytuację?

- Kiedy przeprowadziliśmy się do Norwegii trzynaście lat temu, byliśmy tam sami z żoną. Nie mieliśmy jeszcze dzieci, one pojawiły się później. Można powiedzieć, że byliśmy młodzi, wolni i beztroscy. Cóż, może nie do końca młodzi, ha, ha! O, wystarczająco młodzi. Nie mieliśmy wielu obowiązków w domu, czegoś, co komplikowałoby nam życie. Nigdy nie pomyślałbym jednak, że to się tak skończy, że Norwegia stanie się moim drugim domem. Mój pierwszy kontrakt był dwuletni, więc myślałem, że to będzie ważne, ale krótkie przeżycie.

Byliśmy w Norwegii kilka razy przed przeprowadzką, podobał nam się kraj, kultura, mili ludzie, czy piękna natura. Po dwóch latach przedłużyłem umowę i z czasem czułem się tam coraz bardziej jak w domu. W 2016 urodziła się nasza córka. I ona jest Norweżką. Mówi w tym języku, choć staramy się, żeby pozostawała też trochę przy niemieckim. Jednak przychodzi ze szkoły i mówi po norwesku.

Zaraz można jej dołożyć jeszcze trzeci język.

- Kto wie, ha, ha! W każdym razie powodem, dzięki któremu to wszystko na miejscu w Norwegii wyszło, była cierpliwość mojej żony. Jest też mocno przywiązana i poważna w przypadku podejmowania takich decyzji. Gdy dostałem ofertę z Norwegii, pytałem: "Jedziesz ze mną?". A ona odpowiadała z przekonaniem, że tak. Wspierała mnie przez wszystkie te lata. I tylko dlatego to miało ręce i nogi. To bardzo trudne ze względu na podróże, ogrom dni poza domem. Odczuwasz to zwłaszcza, gdy zostaniesz ojcem. Jest ciężej wyjeżdżać. Znaleźliśmy jednak odpowiedni balans i to funkcjonuje całkiem dobrze. Myślę, że teraz z Polską będzie podobnie.

Jak pana żona zareagowała, gdy usłyszała, że jej mąż teraz ma wyjeżdżać do Polski?

- Pytała mnie, czy chcę tego, jakie są plusy i minusy, jak to ma funkcjonować. Od początku rozmów w Polsce z Thomasem i Adamem zaznaczałem, że nie przeniesiemy się tutaj ze względu na moją rodzinę.

Czyli gdyby Małysz powiedział panu: "żeby u nas pracować, musisz tu zamieszkać", to by pan odmówił?

- Tak. Jednak wydaje mi się, że będę podróżował podobnie jak wcześniej. Ani mniej, ani więcej. Nie będę na tylu konkursach Pucharu Świata, na pewno pojawię się na tych najważniejszych. Częściej będę przylatywał do biura w Krakowie, na zgrupowania, żeby pracować nad rozwojem pewnych projektów sprzętowych czy oglądać lokalne konkursy jak te z cyklu Orlen Cup. Pracy jest niemal tyle samo co w Norwegii, po prostu inaczej ją rozłożyliśmy. I przy okazji jest bardziej "family friendly".

Rozmowa o przyszłości polskich skoków narciarskich w ostatnim czasie zawsze musi dotrzeć do tematu zmiany pokoleniowej...

- Nie nazywałbym tego zmianą pokoleniową. Przynajmniej nie do końca, bo nadal wierzę, że możemy zrobić wiele z doświadczonymi zawodnikami, albo tymi, którzy niedawno przestali być juniorami. To kombinacja. Najpierw musisz się upewnić, że postarałeś się doprowadzić tych najstarszych na najwyższy poziom, a jednocześnie dzielić się ich doświadczeniem z młodszymi, którzy niedługo przejmą od nich miejsca w kadrze.

Staracie się to zrobić na czysto, czyli tak, żeby nie było widać żadnej dziury pomiędzy tymi pokoleniami. Do tego potrzeba wam zrobić użytek z tych, którzy mają największe możliwości i najwięcej doświadczenia, tak, żeby inni mogli w spokoju doskoczyć na ich poziom. To jednak nie zawsze się udaje. Kilka razy w ostatnich latach zima była dla Polaków nieudana, tak jak ta poprzednia, ale nikt nie chce, żeby to stało się pewną tendencją, bo z takich kryzysów dużo trudniej wyjść. Mówili o tym także Thomas Thurnbichler, Adam Małysz, wcześniej Łukasz Kruczek. Każdego z nich pytałem, czy jest pewny, że uda się tego uniknąć. Pan jest pewny, że to się nie pojawi?

- Tylko zaznaczę, że nie powiedziałbym, że chcemy w jakiś sposób użyć tych zawodników. Chcemy ich wprowadzić na wyższy poziom, pomóc im pozostawać na nim tak długo, jak tylko będą w stanie. Ale nie możemy być niczego pewni. Nie mogę powiedzieć, że nie przyjdzie żaden kryzys, bo tego nie wiem. Mogę tylko pracować i starać się załatać te pojawiające się dziury między generacjami. Musimy widzieć, że młodsi uczą się czegoś od najbardziej doświadczonych i z tego czerpią. I wspierać obie te części polskich skoków z myślą o tym, że na najbliższe igrzyska kadrę nadal będzie stanowiła mieszanka młodości i doświadczenia. I żeby wszyscy byliby w stanie walczyć tam o medal.

Czyli 2026 rok i igrzyska we Włoszech to moment, po którym będziecie wiedzieli, w którą stronę to zmierza. 2030 to już raczej przyszłość i młodzież przejmująca polską kadrę. Pan ma kontrakt właśnie do tych igrzysk, z opcją przedłużenia na kolejne sezony. To pewnie najważniejsza data, na którą możecie spoglądać?

- Trudno jednak w pełni przewidywać, co będzie wtedy. To jeszcze zbyt odległe. Najważniejsze będzie wdrożenie i rozwój wieloletniego, długofalowego planu pracy, naszej strategii. To musi być coś tworzonego przez wszystkich trenerów, osoby zaangażowane w to środowisko. Żeby nie było tak, że jak ktoś odejdzie po dwóch latach, to wszystko nagle się rozsypie. To nie powinno robić różnicy.

Potrzeba pomocy trenerom, a nie narzucania im coraz większej odpowiedzialności. Tylko rozdzielając ją odpowiednio pomiędzy wiele osób, uda się to wszystko poskładać. To dzieje się także choćby w Austrii. Wszędzie zwiększa się zapotrzebowanie na sporo papierkowej roboty, organizacji pracy, koordynacji z międzynarodową federacją, czy byciem obecnym na spotkaniach z działaczami. A trener powinien pozostać przy swoich głównych zadaniach, skupić się na nich. Jeśli będę mógł, choć trochę się do tego przyczynić, będę zadowolony. Po to tu jestem.

Gdy patrzył pan na Polskę z perspektywy trenera Norwegów, z zewnątrz, miał pan podobne odczucia jak teraz, już gdy spędził pan tu trochę czasu?

- Jako trener innej kadry raczej nie koncentrujesz się w tak dużym stopniu na tym, jak jest gdzie indziej. Myślisz o swoim zespole i kraju, w którym aktualnie pracujesz. Musisz pozostawać w środku własnej bańki. Najważniejsze, co do tej pory zauważyłem, to, że macie tu wiele bardzo zmotywowanych gości. Dają z siebie wszystko, żeby się rozwijać i poprawiać wyniki. Nazwałbym to znakomitym punktem wyjścia.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.