Co się dzieje z Linette? Polka wybrała. "Pod górkę"

Agnieszka Niedziałek
Słodko-gorzki okazał się powrót Magdy Linette do Kantonu, gdzie kiedyś miała bazę treningową. W rozgrywanym tam turnieju zanotowała długo wyczekiwany najlepszy wynik od stycznia, ale był to start na odbudowanie się, a po finale pozostał znak zapytania. Rok temu doświadczona tenisistka wskoczyła na trampolinę, która pomogła jej kilka miesięcy później osiągnąć życiowy sukces. Teraz przydałaby się jej kolejna, by wrócić na właściwą ścieżkę.

W latach 2014-18 Kanton był drugim domem Magdy Linette. Gdy więc teraz do niego wróciła, to po zwycięstwach w kolejnych rundach, była okazja do zaprezentowania próbki znajomości podstaw języka chińskiego czy tamtejszych piosenek. Ale głównym celem nie była podróż sentymentalna, a próba odbudowy po słabszych ośmiu miesiącach. Czy udało się go zrealizować - pokażą kolejne tygodnie. Bo na bazie samego wyniku 31-latki w zakończonym w sobotę turnieju WTA radość miesza się jak na razie wciąż z dalszymi wątpliwościami i obawami. Ale pewne wydaje się, że wybrała dobrą drogę poszukiwania utraconej formy.

Zobacz wideo Siatkarze byli gośćmi u premiera Morawieckiego. Przekazali mu jeden ze złotych medali wywalczonych we Włoszech

Finał w Chennai i płacz w Tampico drogą do sukcesu w Melbourne. Potem Linette miała mocno pod górkę

Niemal dokładnie po roku Linette znów zagrała w finale zawodów WTA. Wtedy dotarła do niego w Chennai i też zeszła z kortu pokonana. Wywalczenie trzeciego tytułu w karierze uniemożliwiła jej wówczas porażka ze 130. w światowym rankingu Czeszką Lindą Fruhvirtovą. Wtedy jeszcze trudno było się spodziewać, że już za cztery miesiące Polka osiągnie życiowy sukces. Tym bardziej że w kolejnych startach też jej się zbytnio nie wiodło. Dopiero potem okazało się, jak ważny był m.in. tamten występ w Indian i ten w challengerze WTA w Tampico sprzed 11 miesięcy, podczas którego doświadczona zawodniczka popłakała się.

- Grałam z pewną dziewczyną i sprawiła mi dużo kłopotów. W pierwszym secie zupełnie się rozkleiłam. Moi trenerzy byli kompletnie zaskoczeni tym. Miałam poczucie, że wyrzuciłam z siebie całą złość. To był ostatni raz, kiedy się tak poddałam emocjom. Od tego momentu lepiej je kontroluję - tak wspominała tamten turniej Linette pod koniec stycznia, gdy miała już powody, by płakać ze szczęścia.

Już pod koniec poprzedniego sezonu sygnalizowała dobrą formę. Potem doszły skrócone przygotowania, które też dały dobry efekt, rosnąca pewność siebie i luz, a zwieńczeniem tego wszystkiego było dotarcie pod koniec stycznia do półfinału Australian Open. 31-latka na ten sukces czekała bardzo długo - wcześniej w Wielkim Szlemie nie mogła przebrnąć trzeciej rundy. W Melbourne nieraz pytano ją, czy po tylu latach niepowodzeń nie traciła już wiary, że kiedyś wreszcie zaliczy przełom.

- Byłam wiele razy w trzeciej rundzie i wiedziałam, że stać mnie na to. Potem zaczęłam wygrywać z takimi zawodniczkami jak Ash Barty czy Ons Jabeur. Dało mi to dodatkowego kopa, który pokazał mi, że mogę zajść daleko w tych turniejach. Myślę, że to była bardziej frustracja niż myślenie o tym, czy martwienie się. Frustracja, dlaczego mi nie wychodzi - oceniła wtedy Polka.

I wydawało się wtedy, że na bazie dużego doświadczenia popłynie na fali tego wielkiego sukcesu, ale stało się inaczej. Nowa presja i oczekiwania oraz kłopoty zdrowotne sprawiły, że Linette zaczęła mieć znów pod górkę. I to bardzo. O ile w Australian Open na pięć zwycięstw cztery odniosła nad rywalkami wyżej notowanymi (sama była wtedy 45. rakietą świata), to w kolejnych 18 startach wygrała tylko jedno takie spotkanie. A miało to miejsce jeszcze wczesną wiosną - pod koniec marca w Miami wyeliminowała Białorusinkę Wiktorię Azarenkę.

Przez cały ten okres 31-latka pięć razy przegrała z tenisistkami wyżej sklasyfikowanymi (w tym jeden mecz w Pucharze Billie Jean King), a w pozostałych przypadkach odprawiały ją rywalki, z którymi - teoretycznie - powinna sobie była poradzić. O ile w niektórych przypadkach miejsce w rankingu nie oddawało poziomu gry przeciwniczek Polki, to jednak po kilku porażkach z pewnością sama była mocno sfrustrowana. Tak było raczej, gdy przegrała w Meridzie ze Szwedką Rebeccą Peterson (140.), z Brytyjką Jodie Burrage (131.) w Nottingham czy Amerykanką Ann Li (192.) w Cincinnati.

Linette wybrała dobrą drogę, ale nie ma gwarancji sukcesu. Chiny i przyjazna Azja na przełamanie

Leworęczna i mierząca 1,82 m Xiyu Wang, z którą Linette przegrała w sobotę w Kantonie, jest 88. na liście WTA. W styczniu 22-letnia Chinka była w Top50 i widać, że stać ją na powrót do tego grona. W pierwszym secie miała aż 84-procentową skuteczność pierwszego podania. Ale i tak boli, że Polka zupełnie nie była w stanie jej się w tym finale przeciwstawić. Efektem był wynik 0:6, 2:6 i niezbyt miłe dla oka statystyki - poznanianka skończyła mecz z ośmioma uderzeniami wygrywający i 11 niewymuszonymi błędami. Oraz z przerwą medyczną, z której skorzystała przy stanie 1:2 w drugiej partii.

W tym tygodniu wyżej notowane tenisistki - które nie wydłużyły odpoczynku po US Open - rywalizują w Guadalajarze, gdzie odbywa się impreza o randze 1000. Zajmująca 27. miejsce w światowym rankingu Linette miałaby tam prawo gry, ale wraz ze sztabem szkoleniowym wybrała inną drogę. Turniej w Kantonie to zawody o randze 250, ze słabszą obsadą i znacznie mniejszymi premiami. Linette była tu rozstawiona z numerem pierwszym. 

I był to dobry ruch, bo Polka nie potrzebuje teraz kolejnego turnieju, z którym szybko się żegna. Od Australian Open aż do teraz miała tylko trzy starty, w których wygrała więcej niż jeden mecz. A impreza w Kantonie jest pierwszą od Melbourne, w której odniosła więcej niż dwa zwycięstwa. Najwyżej notowaną rywalką, na jaką tam trafiła, była 64. Hiszpanka Rebeka Masarova. O ile więc 31-latka potrzebowała ogrania i pewności siebie, to już wcześniejsze mecze w tej imprezie pokazały, że przed nią jeszcze sporo pracy. W półfinale pierwsze uderzenie wygrywające zanotowała, dopiero gdy objęła prowadzenie 4:2 w secie otwarcia.

W kolejnych tygodniach Linette zostaje w Chinach, gdzie turnieje WTA wróciły po okresie zawieszenia związanego ze sprawą Shuai Peng. W Azji czuje się świetnie, co pokazują jej dotychczasowe wyniki - z sześciu dotychczasowych finałów w imprezach touru aż pięć rozegrała właśnie na tym kontynencie. W tym jeden z dwóch wygranych - w 2020 roku triumfowała w Hua Hin. W Ningbo z kolei dziewięć lat temu wygrała challenger WTA. Teraz przed nią starty w Pekinie i Zhengzhou. Oby okazały się trampoliną, której znów tak bardzo potrzebuje.

Więcej o: