6 milionów graczy, a to Fyrstenberg zajął 6. miejsce na świecie. "Ku przerażeniu mojej żony" [nieDawny Mistrz]

Agnieszka Niedziałek
- Pod koniec kariery atakują cię setki rzeczy. Grasz w mastersie, a rok później w tym samym terminie w challengerze. Przed meczem młodzi tenisiści biorą od ciebie autograf, a potem z nimi grasz i czasem przegrywasz - mówi Sport.pl Mariusz Fyrstenberg w kolejnej rozmowie z cyklu "nieDawny Mistrz". Zakładał się ze słynnymi braćmi Bryanami, nosił szlafrok z własnym nazwiskiem, a z Andym Murrayem stale wygrywa w Fantasy Premier League. Tego wszystkiego mogłoby nie być, gdyby nie pobyt w akademii Juana Carlosa Ferrero w miejscu, którego największą atrakcją była stacja benzynowa.

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z niedawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem >>

Mariusz Fyrstenberg to obecnie w tenisowym świecie człowiek orkiestra. Od kilku lat pracuje jako dyrektor przy organizacji międzynarodowych turniejów w Polsce - najpierw przy challengerze ATP, a ostatnio przy imprezie WTA. Poza tym jest kapitanem reprezentacji Polski w Pucharze Davisa i trenerem aż trzech deblistów. Wielu kibiców pamięta go jednak przede wszystkim jako połowę duetu "Frytka-Matka". Razem z Marcinem Matkowski pięć razy wystąpił w kończącym sezon turnieju masters. W 2011 roku dotarli w nim aż do finału, a kilka miesięcy wcześniej przegrali mecz o tytuł w wielkoszlemowym US Open. Karierę 42-latek zakończył z 18 tytułami deblowymi na koncie, a w finale przegrał 26 razy.

Zobacz wideo Iga Świątek ciężko trenuje. Oto dowód

Agnieszka Niedziałek: Zdążył pan już nadrobić zaległości w spaniu z okresu pracy przy ubiegłotygodniowym turnieju WTA w Warszawie?

Mariusz Fyrstenberg: Zdecydowanie będę potrzebował tygodnia (śmiech). Pamiętam, że po pierwszej edycji challengera ATP, który organizowałem, było jeszcze gorzej, więc chyba z czasem człowiek się uodparnia na różne zagrożenia. Np. te wynikające ze złej pogody. Tutaj presja związana z nią była o wiele większa. Mnóstwo kibiców kupiło bilety na weekend. Największy problem byłby, gdyby aura uniemożliwiła grę. Wiązałoby to się także ze stratami finansowymi. To był główny powód zarywania nocy, ale ogólnie organizacja turnieju ATP czy WTA jest bardzo podobna. Wiadomo, tegoroczna impreza była większa, ale to jest bardziej zauważalne w kontekście kibiców i mediów. Pod kątem samej organizacji oraz stref i kluczowych obszarów sportowych jest prawie identycznie. Pojawiały się pewne przeszkody, ale pod koniec zaczęło to już funkcjonować własnym życiem.

Praca przy challengerze ATP chyba pana zahartowała, bo mierzył się pan z różnymi wyzwaniami.

Podczas pierwszej edycji zamknięto na kilka tygodni klub w Sopocie i przenosiliśmy turniej do Gdyni na pięć tygodni przed rozpoczęciem. To była sytuacja jak z filmu. Potem pandemia COVID-19, a w poprzednim sezonie mieliśmy chyba trzy dni wyjęte z kalendarza z powodu deszczu. To wszystko są przypadki, które nie zdarzają się na co dzień.

Zaciskał pan zęby, gdy trzeba było założyć garnitur?

To prawda, nie jestem fanem takiego stroju. Kupiłem go dopiero po zakończeniu kariery, bo w kalendarzu tenisisty nie ma okazji, by musiał go zakładać. Poza ślubem. Pojawia się bardzo duża satysfakcja po turnieju oraz wtedy, gdy odbijane są pierwsze piłki w eliminacjach i to wszystko zaczyna funkcjonować. Ale muszę pomyśleć, w którą stronę mam pójść. Bo teraz przez trzy miesiące byłem totalnie wyłączony z życia, a mam bardzo fajnych zawodników pod opieką – Piotrka Matuszewskiego i Janka Zielińskiego. Pomagam też Wesleyowi Koolhofowi, obecnemu liderowi światowego rankingu deblistów. To nie jest więc takie proste. Bardzo lubię aktywność, a przy turnieju jest bardzo dużo rzeczy, które trzeba sprawdzać w internecie, załatwiać na telefon, siedzieć w mailach. Sama impreza jest wielkim fajnym przeżyciem i promocją sportu. Lubię takie rzeczy wspierać, ale moją wielką pasją jest też pomaganie zawodowym tenisistom i tego nie zamierzam absolutnie odpuścić.

Należy się spodziewać, że jeśli będzie trzeba dokonać wyboru, to zrezygnuje pan z roli dyrektora sportowego?

Nie wiem jeszcze. Jak się da, to połączę to wszystko, ale jestem również kapitanem reprezentacji Polski w Pucharze Davisa. Rok kalendarzowy to za mało na te wszystkie funkcje. Musiałbym potraktować coś po macoszemu, czego nie lubię i nie zamierzam robić. Daję sobie czas na decyzję, bo teraz będzie trochę spokojniej. Choć na razie przede mną jeszcze wrześniowy mecz w Pucharze Davisa i na nim się obecnie skupiam.

Pana przypadek jest chyba zaprzeczeniem tego, czego obawiają się sportowcy po zakończeniu kariery. Czyli tego, że nie będą mogli sobie znaleźć miejsca.

Na początku pojawia się klasyczna euforia. Bo nie ukrywajmy, że przeważnie pod koniec kariery człowiek myśli głównie o dokuczającym mu bólu i kłopotach zdrowotnych - czy w związku z tym grać, czy nie i czy trenować, czy też nie. To psychicznie wypala. A potem wstaje i ma to gdzieś. Można pójść na kawę, nie ma nikogo nad głową, kto przypomina o treningu czy rozciąganiu. Ale po jakimś czasie zaczyna się normalne życie. Albo ma się środki i można sobie dać jeszcze luz, albo ich brak i trzeba się od razu szybko zastanowić, co robić. Rozumiem tych, którzy nie mogą znaleźć swojej drogi, bo to nie jest takie proste. Wcześniej podróżowało się 10 miesięcy w roku, a tu nagle jest ciągle taki dzień świstaka i trzeba się w tym odnaleźć. Zajęcia, które teraz mam, pojawiły się w przeciągu roku lub dwóch, a nie od razu. Były słabsze chwile.

Jak one wyglądały w pana przypadku? Siedzenie w domu i obawa o brak zajęcia?

Ciągle były jakieś propozycje. Np. rola dyrektora w klubie tenisowym. Ale to by się wiązało z siedzeniem za biurkiem. Nie chcesz tego, więc czekasz na coś innego. Masz jakieś nazwisko, więc zawodnicy się zgłaszają, pytając, czy im nie pomożesz. Człowiek jednak tuż po zakończeniu kariery ma dość kortu i nie chce na nim znów być, odrzuca go od niego. Nie warto się śpieszyć. U mnie poszło to w miarę bezboleśnie. Organizacja challengera i praca z reprezentacją pojawiły się po jakimś czasie. Trzeba wybrać to, co najlepiej ci pasuje. W pewnym momencie pieniądze też już nie odgrywają aż takiej roli.

- Przez te wszystkie lata zaniedbałem relacje z bliskimi. Po zakończeniu kariery więc często odwiedzałem rodziców, spotykałem się z bratem. Nadrabiałem. Totalne odsunąłem się od tenisa. W pewnym momencie nawet nie wiedziałem, jak wygląda krajowa czołówka. Później dopiero pojawiły się znów pytania o współpracę i zacząłem wchodzić na nowo w ten świat zawodowego tenisa.

Dla żony chyba też to nie było łatwe, bo musiała się przyzwyczaić, że jest pan stale w domu.

Zdecydowanie obie strony muszą się nauczyć nowej rzeczywistości. To bardzo fajne, bo można np. planować wakacje, co jest absolutnie niemożliwe w trakcie zawodowej kariery w tenisie. Z drugiej strony, przez 24 h na dobę nagle przebywasz z kimś, z kim wcześniej się przez większość czasu nie widziałeś. Bo mąż czy żona zawodnika ma też swoją pracę i nagle trzeba się od nowa poznawać i dogadywać. To takie docieranie się, choć jest się małżeństwem już od kilkunastu lat. Trzeba włączyć się w codzienne czynności, np. gotowanie i zakupy. Takie normalne życiowe sprawy. Zmienia się dotychczasowy podział obowiązków.

Który z nich stanowił dla pana największy problem?

Mam totalnie dwie lewe ręce. O ile podczas gry ta lewa ręka mi pomagała, to w pracach przy domu jestem bardzo słaby. Moją największą porażką była próba montażu karniszy. Dziury w ścianie zrobiłem za daleko od siebie, bo nie byłem w stanie wykonać prostego równania matematycznego. Tu więc się nie polecam. Ale np. w pracach przy ogrodzie już się lepiej sprawdzam.

Czy końcówka kariery to czas, kiedy przestaje się lubić tenis, choć normalnie się go kocha?

Zdecydowanie tak. Zwykle obserwujemy jeden z poniższych scenariuszy. W pierwszym zawodnik zmaga się z kontuzjami i nie chce kończyć kariery, ale musi. Potem wraca do gry, ale czuje się niekompletny. Może być też tak, że po kontuzji już nie wraca. Albo jest tak, że - mimo bólu - odwleka ten moment. Licząc, że może coś jeszcze "zaskoczy", bo zdarza się przecież. Więc człowiek próbuje, ale nie jest czasem w stanie trenować, ranking spada, szuka partnerów z wyższym, by się załapać do turnieju. Takie proszenie nie jest przyjemne. Po roku czy dwóch stwierdza się, że dość. To jest może bolesne pod względem fizycznym i mentalnym, ale uważam, że daje poczucie spełnienia i świadomość, że zrobiło się wszystko, co mogło. Na szczęście należę do tej ostatniej grupy. Nawet przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, by znowu wejść na kort i grać. Teraz nawet nie sprawia mi w ogóle przyjemności gra w tenisa.

- Poza tym pod koniec kariery atakują cię setki rzeczy. Np. jedziesz na turniej niższej rangi. Wchodzisz na kort. Już nie centralny, tylko mniejszy - bez trybun, siatka, siatka, siatka, rodzina przeciwnika przyjeżdża popatrzeć. Jak się miało 20 lat, to nie miało to znaczenia albo wręcz pomagało. Ale po zejściu z tych największych kortów to wręcz przeszkadza. Potrzebujesz dodatkowej motywacji, a jej nie dostajesz. Poza tym przed meczem bardzo młodzi zawodnicy biorą od ciebie autograf, a potem wychodzisz na kort i z nimi grasz. A najgorsze, że czasem z nimi przegrywasz. I takich rzeczy jest bardzo dużo. Grasz w mastersie w Londynie, a rok później w tym samym terminie w challengerze. To są rzeczy niełatwe dla nikogo. I jak to trwa przez dłuższy czas, to się człowiek wypala.

Wyobrażał pan sobie, by na sportowej emeryturze prowadzić życie całkowicie bez tenisa?

Miałem przez chwilę takie plany. Bardzo lubię np. ekonomię i myślałem o studiach podyplomowych. Ale jakoś tak wpadłem znów w ten tenis, bo w sumie na tym się tylko znam. Tak to jest ze sportowcami, że po karierze nie mają wiedzy i doświadczenia z innej pracy. Na początku nie wyobrażałem sobie, żeby być trenerem. Organizacja turnieju to trochę co innego. Nie ukrywam, nazwisko pomaga w dotarciu do ważnych osób, które chcą zainwestować i promować tenis oraz swoją markę. Po kilku latach zacząłem też czerpać przyjemność z powrotu do tenisa w roli trenera. Czuję wielką satysfakcję, że chłopaki pną się w światowym rankingu. Czasem wychodzę na kort i pomagam, choć tuż po zakończeniu kariery nie wyobrażałem sobie tego. Po jakimś czasie to się zmienia, człowiek odpoczywa, trochę tęskni za adrenaliną. To ona oraz chęć rywalizacji i wygrywania mocno trzymają zawodników, a w pewnym momencie tego nie ma. Pomaganie innych zawodowym tenisistom jest pewnym substytutem tego i to pomaga.

Koolhof mówił mi, że chyba więcej rozmawiacie o piłce nożnej niż o tenisie.

Potrzebna jest odskocznia i w męskiej szatni jest nią piłka nożna. Przynajmniej u Europejczyków. Wśród graczy z USA dominują futbol amerykański, baseball, hokej. Liga angielska jest w szczególności na piedestale. Zostałem wkręcony przez Brytyjczyków w Fantasy Premier League (gra polegająca na tworzeniu drużyny z zawodników ligi angielskiej, którzy otrzymują punkty za gole, asysty, itd. - przyp red.). W naszej grupie jest m.in. Andy Murray, ale i jego rodzina - tata, brat, wujek, ciotka, trener od przygotowania fizycznego. Kiedyś udało mi się zająć szóste miejsce na świecie, na 6 milionów grających. To był temat żartów z kolegami, bo artykuł o tym ukazał się podczas Wimbledonu i był to jedyny materiał poświęcony mi podczas tego turnieju. Tylko że nie było tam ani słowa o moich wynikach tenisowych (śmiech).

Chyba mocno się pan wkręcił w FPL, bo trwa to już parę dobrych lat.

Dzięki temu poznałem bardzo fajnych ludzi. Jeden z nich pracuje dla klubu Queens Park Rangers, jest też szef skautów PZPN Maciej Chorążyk oraz były dyrektor sportowy Wisły Kraków Tomasz Pasieczny. Tenis tenisem, ale dobrze mieć też inną pasję. Teraz powoli – ku przerażeniu mojej żony – zacząłem to samo z Formułą 1. Sportowcy potrzebują adrenaliny.

Z Murrayem łączy pana chyba nie tylko FPL, ale i poczucie humoru.

Uwielbiam te żarty pełne sarkazmu, bez cienia uśmiechu. Andy ma wyjątkową wiedzę o futbolu. W Toronto kiedyś w szatni rozmawialiśmy o ruszającym właśnie sezonie ligi angielskiej i zbieraliśmy informacje do Fantasy. Dyskutowaliśmy, czy Wayne Rooney poleci do Chin. Byłem pewny, że tak, bo znajomy z Dubaju powiedział, że dostali zlecenie od chińskiej firmy na produkcję koszulek z nazwiskiem Rooneya. Andy rzucił "Poczekaj chwilę" i sięgnął po telefon, a po chwili słyszę: "Wayne, jakie są twoje plany? A, ok. Dzięki". On ma pewnie w telefonie numery do wszystkich gwiazd angielskiej piłki i trenerów. Zna się chyba najlepiej z nas wszystkich w grupie na futbolu.

Ale to nie on jest najlepszy w FPL...

Ostatnio wygrałem ja. Sukces w FPL nie polega na tym, by mieć bogatą specjalistyczną wiedzę o piłce, tylko tę dotyczącą samej gry i zasad. Chodzi o matematykę i prawdopodobieństwo. Może przy karniszach źle policzyłem, ale generalnie z matematyką zawsze sobie dobrze radziłem i to mi się przydaje w FPL (śmiech).

Ze słynnymi Bryanami też podobno miał pan dobre relacje.

Graliśmy z nimi 30 razy i nasz bilans to 10-20. Bliźniacy bardzo się różnili. Bob był bardziej wyluzowany, można było się z nim pośmiać. Mike zaś był bardziej zdystansowany, lubił też sprowokować. W okresie naszej świetności wygraliśmy z nimi pięć razy z rzędu i raz przy zmianie stron Mike wziął swoją rakietę i położył nam na ławce. Tak się nie robi, to wybijanie z rytmu. To może wyglądać niewinnie, ale może stworzyć tarcie między zawodnikami. Marcin wziął wówczas tę rakietę i wrzucił do śmietnika (śmiech). To byłą jedyna rzecz, która między nami "nie pyknęła", bo generalnie lubiliśmy się.

- Najlepszy kontakt ogółem miałem z Danielem Nestorem. W ogóle było kilka bardzo oczytanych osób w tourze. Andy też wiedział, co się dzieje na świecie, miał aktualną wiedzę nt. sytuacji w Polsce. Doceniałem to zawsze u sportowców.

A na czym polegały zakłady robione z Bryanami?

Jak często z nimi trenowaliśmy, to zawsze graliśmy sety i tie-breaki o coś, żeby się zmotywować. Np. o serwowanie obiadu albo zwracanie się w trakcie turnieju per "pan". To było ważniejsze niż jakiekolwiek pieniądze, bo wchodziło się drugiej stronie na ego (śmiech). Bardzo dobrze się dogadywaliśmy. Ojciec bliźniaków bardzo pomógł w przetrwaniu debla, bo 10-15 lat temu były mocne zakusy, by zlikwidować cały ranking deblowy. Bryan senior organizował imprezy, z których cześć dochodu szła na prawników broniących nas i dzięki temu też przetrwaliśmy. Znaleźliśmy potem sponsora, firma ta promowała deblistów.

To słynni bliźniacy wymyślili "Polish Power"?

Każdy nas kojarzył przez to hasło i to było przyjemne. Szczerze mówiąc, to nie pamiętam, kto jest jego autorem. A Bryanowie różne rzeczy wymyślali. Np. co roku ukazywała się talia kart do gry. Oni oczywiście byli asami, my łapaliśmy się na króli. To były krótkotrwałe rzeczy, ale fajne. Z pomocą ojca Amerykanie bardzo dużo zrobili dla debla. Nie tylko za sprawą sukcesów na korcie. Wymyślili też np. słynne zderzanie się klatkami piersiowymi.

Kiedy postanowił pan postawić na debla?

U każdego na początku jest tak samo – gra się singla i debla. Jak w jednym się męczysz, a w drugim grasz w finale, to zaczynasz się zastanawiać. W pewnym momencie w singlu byłem 300., a w deblu 150. Dostaliśmy "dziką kartę" do turnieju ATP w Sopocie, wygraliśmy i stanąłem przed wyborem - czy dalej jeździć na małe turnieje jako singlista, a miałem już 25 lat, czy też postawić na debla i występy w Wielkim Szlemie. Pojawiła się też szansa na igrzyska w Atenach. Marcin powiedział, że wstrzyma kontynuację studiów w USA, by jechać na igrzyska. Ja odpuściłem na kilka miesięcy singla. Potem znów do niego wróciłem na pewien czas, bo wciąż uważam, że to najlepszy trening dla deblisty. Bardzo szybko zaczęliśmy się piąć z Marcinem w rankingu – po kilku miesiącach byliśmy w Top50, potem po roku w "20", a następnie masters w Szanghaju.

Mógł pan trafić na bardziej innego od siebie pod względem osobowości partnera niż Marcin Matkowski?

Zdecydowanie nie. Ale to było też świetne i dawało nam bardzo dużo charakteru – w szatni i poza kortem. Byliśmy całkowicie różni, pod każdym względem. Jednak to były rzeczy, które nas bardziej zbliżały niż oddalały. On był bardziej stanowczy i ciężko było z nim osiągnąć kompromis, więc ja byłem tym, który czasami dla dobra ogółu odpuszczał. Ale bardzo miło wspominam ten czas. Marcin był bardzo oczytany i można było z nim świetnie porozmawiać. Interesował się np. polityką. Ale zwykle te rozmowy toczyły się po godz. 15, po treningu, kiedy odespał już i życie zaczynało w niego wstępować (śmiech). 

- Po latach zrozumiałem, że jak mam partnera deblowego, to jest to pakiet. Nie można walczyć z jego niektórymi zwyczajami, bo i tak się nic nie poprawi. Tłumaczę to często młodym deblistom, gdy narzekają na kolegę z duetu. Z perspektywy czasu uważam, że Marcin był świetnym partnerem.

Był moment, gdy pomyślał pan, że trzeba było się rozstać wcześniej?

Mieliśmy dwie-trzy krótkie przerwy. Nie ma się świadomości wartości czegoś dopóki nie porówna się tego z innymi. Poza tym osiągaliśmy zawsze bardzo dobre wyniki po powrocie do siebie. W pewnym momencie po turnieju w Monte Carlo, już pod koniec, uznaliśmy, że chcemy spróbować czegoś innego. Bardzo dobra była ta nasza współpraca. Średnia długość u debli to 1,5 roku. My wytrzymaliśmy 12 lat i wielki szacunek dla nas, że to się udało. Dużo osiągnęliśmy. Uważam, że żaden z nas nie osiągnąłby więcej, gdybyśmy grali oddzielnie.

Dało się odczuć popularność zanim pojawiła się Agnieszka Radwańska?

Tak. Pierwszy Roland Garros był wielkim przeżyciem dla nas i dla polskiej prasy. Nakładało to jednak na nas presję. Jak się wygrywa, to jest to bardzo miłe, a jak się przegrywa, to już gorzej. Starałem się od tego odciąć i nie czytać. Nie wierzę zawodnikom, którzy mówią, że nie wpływa na nich to, co się o nich pisze i mówi. Przed "Isią" Radwańską byliśmy tylko my w kraju praktycznie. Medialnie na tym zyskaliśmy, mieliśmy sponsorów. Teraz jak ktoś z Polaków dotrze do trzeciej rundy debla w Wielkim Szlemie, to może pojawi się jednozdaniowa zmianka, a wtedy były to pierwsze strony gazet. To pokazuje, jak polski tenis się rozwinął przez ostatnie 20 lat.

A jak to było z kupnem za pieniądze od Prokomu biletów lotniczych na ten sam termin do Indii, Kataru i Australii? 

Czekaliśmy na informację, czy się dostaliśmy do któregoś z tych trzech turniejów. Takie eksperymenty z kupnem kilku biletów na ten sam termin zdarzyły nam się dwa-trzy razy. Teraz jest inaczej, bo zapisujesz się 2 tygodnie wcześniej na turniej i wiesz, co cię czeka. Dawniej zapisy były w sobotę, a w poniedziałek lub wtorek już się grało.

- Prokom był taką gwiazdką z nieba dla nas. Nie wiadomo, kto by z nas grał, gdyby nie to wsparcie. "Isia" by sobie poradziła zdecydowanie, ale reszta? Wielokrotnie dziękowaliśmy Ryszardowi Krauze. Trzeba było opłacić trenera, hotel i całą resztę. Jak nie płacisz za to z własnej kieszeni, to z inną głową wychodzisz na kort. Bez takiej wielkiej presji. To tylko pomaga. Jeśli jesteś z bogatej rodzinny, to nie masz takiego problemu. Ale w przeciwnym czasie wszystko jest nowe i sponsor daje ci poczucie bezpieczeństwa.

Tenisiści śpią nieraz po kilku w jednym pokoju, by oszczędzić. Do kiedy trwał ten etap u debla Fyrstenberg-Matkowski?

Mogliśmy sobie pozwolić na większy relaks pod tym względem w wieku 27-28 lat. Oczywiście, koszty wtedy nie znikają, one cały czas są. Zawsze powtarzałem, że deblista wychodzi na zero, jak jest 70.-80. na świecie. Singlista, gdy jest 200. czy nawet 150. Jako debliści na większy plus wychodziliśmy, jak zaczęliśmy grać w turniejach ATP rangi 1000, czyli gdy w rankingu byliśmy w okolicach 30-40. pozycji.

Podobno tata jako jedyny namawiał pana do końca, by nie rezygnować z tenisa.

On zawsze mnie pchał dalej i zgodził się, by odłożyć na jakiś czas naukę. Mama też mnie wspierała, ale dla niej ważna była edukacja. To nie jest zła droga. To są bardzo ciężkie decyzje. Np. trenuje się do 20. roku życia, gdzie nie zarobi nawet złotówki, bo często tak jest, i trzeba dokonać wyboru - studia czy nie? I z tą presją wychodzi się potem na każdy kolejny trening i jedzie na kolejny turniej. Jest wiele czynników, które mogą wszystko przekreślić. Kontuzje, brak szczęścia, kwestia umiejętności. Tylko znikomy procent ma szanse na sukces w sporcie. W moim przypadku decyzja okazała się dobra, ale nikomu bym nie poradził, by rezygnować z nauki i stawiać wszystko na jedną kartę.

Czy pobyt w akademii w Hiszpanii był przełomowy dla pana kariery?

Tak. Uważam, że był to kluczowy etap.

To prawda, że największą atrakcją w okolicy była tam wówczas stacja benzynowa?

Teraz są tam dwa baseny, apartamenty, bungalowy, siłownia, korty kryte i otwarte z różnymi nawierzchniami oraz bar i restauracja dla zawodników. Gdy ja przyjechałem, w 1998 roku, to były trzy korty, w tym jeden tak zły, że nie graliśmy na nim. Była nas ósemka. Każdego dnia tygodnia było stale to samo jedzenie, a na śniadanie tosty i ciastka. To był zaczątek akademii, gdzie trenował jeden bardzo dobry tenisista, który przyciągał wszystkich - Juan Carlos Ferrero.

- To była absolutna szkoła przetrwania. Nie można było gdzieś wyjść, tylko koncentracja na treningach. Stacja benzynowa była oddalona o 2 km i z buta biegło się tam w sobotę lub niedzielę, by kupić sobie coś fajnego do jedzenia. A jak było hasło "w miasto", to pakowaliśmy się w 7-8 osób do starego seta Portugalczyka Angela Lopeza. Na początku, żeby nie obudzić właściciela akademii, pchaliśmy auto przez pierwsze 500 m. Były tam wtedy wielkie nazwiska światowego tenisa. Poza Ferrero ćwiczył tam choćby David Ferrer, który zawsze popalał papierosy. Czasem przyjeżdżał też Marat Safin. 

A powiew wielkiego świata poczuł pan, odbierając podczas mastersa w Szanghaju szlafrok z własnym nazwiskiem?

Tak było w Szanghaju i Londynie. Nie tylko szlafroki, ale też ręczniki i pościel. W Londynie fajne było również płynięcie łódką do O2 Arena. Mieliśmy też kierowców do dyspozycji. W Chinach nasz spał w samochodzie pod hotelem. To już było przegięcie. Jak mój brat brał tam moją torbę tenisową, to kibice podawali mu rzeczy do podpisu. Nawet pod zdjęciami Federera składał autografy, bo mu je podsuwano. Marcina bardzo często brano za Wawrinkę. Krzyczano za nim „Stan, Stan". Mnie raczej z nikim nie mylono. 

Utrzymuje pan obecnie kontakt z Matkowskim?

Jesteśmy zupełnie innymi typami osób, więc ten kontakt sam ucichł. Wysyłamy sobie wciąż życzenia, ostatnio widzieliśmy się na obiedzie w restauracji, ale nie mamy zbytnio wspólnych tematów. I tak samo było podczas turniejów, gdy jeszcze graliśmy razem.

Dlaczego Holender Jean-Julien Rojer w filmiku przygotowanym na pana benefis zwrócił się do pana per "polska kiełbaso"?

On urodził się w Curacao i rozmawialiśmy kiedyś, jak świętuje się w tym kraju. Nie wiedział i spytał, jak jest w Polsce, więc odparłem, że wódką oraz kiełbasą i tak zostało. Rojer kumplował się z Marcinem na studiach. Tyle że Marcin postawił potem na debla, a Holender próbował najpierw z singlem, co nie bardzo mu wyszło. "Matka" przemycał go wtedy na korty, przez płot, a po 3-4 latach Rojer został numerem jeden w deblu. To pokazuje przewrotność życia i tenisowej kariery.

- Tak samo Brytyjczyk James Ward. Znałem go z treningów w Hiszpanii i dawniej prosił mnie, bym go wpuścił na Wimbledon przez płot. Załatwiłem mu bilet, a potem grał w reprezentacji Wielkiej Brytanii w Pucharze Davisa. Ciężko nie pomóc, szczególnie młodym. Sam na ich miejscu chciałbym też tam być. Hubertowi Hurkaczowi, gdy był juniorem, załatwiałem wejściówkę w Nottingham. Takie rzeczy są bardzo sympatyczne i potrzebne.

Płakał pan kiedyś po swoim meczu?

Nigdy, nawet na zakończeniu kariery. Sukcesy innych sportowców przeżywam zaś bardzo. Nie wiem, czy to normalne, czy nie. Może nie wzruszam się, ale uwielbiam moment grania hymnu podczas meczu Pucharu Davisa. To na mnie działa.

- Jako dziecko zaś płakałem po każdym swoim meczu i jeszcze nawet w trakcie (śmiech). Potem człowiek z tego wyrasta. Jak ktoś kiedyś mnie spytał, jaki sukces wywarł na mnie największe wrażenie emocjonalnie, to stwierdziłem, że nie był to np. pierwszy wygrany turniej ATP, tylko właśnie ten z okresu, gdy byłem dzieckiem. Bo wtedy są tylko płacz lub euforia. Potem dochodzą profesjonalizm, doświadczenie i tłumi się tę ekspresję.

Muszę jeszcze o coś zapytać. Jak to jest z tym pana bekhendem?

Najśmieszniej, że mój tata po tym filmie na zakończenie kariery, gdzie wielu zawodników wypominało mi ten bekhend, mówi do mnie zaskoczony "To ty miałeś gorszy bekhend?". Był on rzeczywiście obiektem żartów w szatni, ale tak było z wszystkimi słabszymi stronami poszczególnych zawodników. W związku z tym, że się w tourze bardzo lubiliśmy, to ja im wszystkim wybaczam (śmiech). Imitowali mnie czasami i mówili, że bardziej gram w krykieta niż w tenis. Tego chyba najbardziej mi teraz brakuje - żartobliwego obrażania siebie nawzajem. Czasem zdarza się to przy okazji FPL.

Ale tu chyba ze względu na sukcesy jest pan pod ochroną.

Jestem na topie, więc nikt nie może mi podskoczyć. Cokolwiek ktoś mi napisze, to odpowiadam i podpisuję się "obrońca tytułu".

Więcej o: