Kirk Douglas zabrał Fibakowi mistrzostwo świata. Jego słowa okazały się pocałunkiem śmierci [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- "The Times" pisał, że to była największa kontrowersja w historii tenisa - Wojciech Fibak opowiada, jak przez gwiazdę Hollywood Kirka Douglasa przegrał mecz o mistrzostwo świata. Fibak bił się i przyjaźnił z Johnem McEnroe, odkrył Borisa Beckera i Ivana Lendla, a Novaka Djokovicia ratował tak, że Serena Williams nie mogła się nadziwić.

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z (nie)dawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem >>

Wojciech Fibak, urodzony w 1952 roku, to czołowy tenisista świata w latach 70. i 80. XX wieku. Jego największe sukcesy to:

  • wicemistrzostwo świata w singlu z 1976 roku;
  • druga rakieta Europy w latach 1978-1981
  • mistrzostwo Australian Open 1978 w deblu, w parze z Kimem Warwickiem;
  • mistrzostwo świata w deblu w roku 1976, w parze z Karlem Mailerem;
  • mistrzostwo świata w deblu w roku 1978, w parze z Tomem Okkerem;
  • wygranie 15 turniejów zawodowych w singlu;
  • wygranie 52 turniejów zawodowych w deblu;
  • ćwierćfinał Roland Garros 1977 w singlu;
  • ćwierćfinał Roland Garros 1980 w singlu;
  • ćwierćfinał Wimbledonu 1980 w singlu;
  • ćwierćfinał US Open 1980 w singlu;
  • finał Roland Garros 1977 w deblu;
  • półfinał Wimbledonu 1978 w deblu;
  • półfinał US Open 1978 w deblu;
  • 10. miejsce w rankingu ATP w singlu;
  • 2. miejsce w rankingu ATP w deblu;
  • wygranie 536 meczów ATP w singlu i również 536 w deblu.
Zobacz wideo Iga Świątek reaguje na pozycję liderki rankingu WTA

Łukasz Jachimiak: Wiem, że pracuje pan nad książką. Robi pan sobie prezent na 70. urodziny?

Wojciech Fibak: Aż się zdziwiłem, gdy pan powiedział, że skończę 70 lat. Zupełnie z nikim o tym nie rozmawiam, nie planuję tego celebrować i wcale się na tyle nie czuję. Moja natura jest taka, że ciągle żyję chłopięco. A książkę piszę, bo ona mi chodzi po głowie już od 20 lat. Miałem mnóstwo propozycji wydania książki w latach 80. i 90., a tak naprawdę powstał tylko podręcznik "Grajmy w tenisa", który napisałem ze Stanisławem Garczarczykiem w 1978 roku, czyli w szczycie fibakomanii. A później jeszcze Daniel Passent napisał taką moją luźną biografię. Mnie namawiały nawet największe wydawnictwa z USA. Nie miałem czasu, zawsze pędziłem. Z Wojtkiem Kukułą pracuję nad książką już dwa lata.

Proszę dać próbkę.

Proszę bardzo: jesteśmy na US Open 2013. Jestem praktycznie głównym trenerem Novaka Djokovicia, bo Marian Vajda wezwał mnie na pomoc i dał mi pełną swobodę. Novak łatwo awansuje do półfinału i nagle oświadcza, że nie zagra ze Stanislasem Wawrinką, ponieważ mecz wyznaczono na godzinę 12, a wcześniej Djoković grał w sesjach wieczornych. Wszyscy z jego otoczenia byli załamani, najpierw panowało przekonanie, że on naprawdę odmówi wyjścia na kort, później, że wystąpi, ale szybko przegra. W końcu zostałem z Novakiem na kilkanaście minut sam na sam. I nagle, ku zdumieniu Vajdy i całego sztabu, Novak z krzykiem wbiega do szatni. "Srbija! Srbija!" - krzyczy w euforii, a Marian tylko swoim charakterystycznym polsko-czesko-słowackim prosi, aby Wojciszek wytłumaczył, jaką zastosował metodę.

Uderzył pan w patriotyczne nuty, skoro Djoković krzyczał "Srbija"?

Aaa, nie powiem! Trzeba będzie przeczytać w książce. Mogłaby to zdradzić tylko Serena Williams, bo z Novakiem rozmawiałem w jej obecności. Serena gimnastykowała się obok nas i przybierała coraz dziwniejsze pozy. W końcu całkiem przestała ćwiczyć i coraz uważniej przysłuchiwała się naszej rozmowie.

Jak to się stało, że dołączył pan do sztabu Djokovicia?

Przed US Open zadzwonił do mnie Vajda zaniepokojony słabszą formą Novaka. Mówił, że jest potrzebny doktor Fibak. Później zadzwonił jeszcze menedżer Novaka, zaproponował mi klasę biznes w Air France, bo moje ukochane concordy już nie latały. Wie pan, że ja nimi leciałem ponad 100 razy w życiu?

Wiem. W czasie tych lotów ucinał pan sobie pogawędki m.in. z prezydentem Richardem Nixonem i z Luciano Pavarottim.

Prawda. Ale obóz Djokovicia przygotował mi świetną ofertę - najlepsze loty, najlepsze hotele i bonusy od nagród wywalczonych przez Novaka na korcie. Proszę uwierzyć, że to były potężne bonusy. Ale też proszę uwierzyć, że nie o pieniądze mi chodziło. Najbardziej się cieszyłem na powrót do wielkiego tenisa, na to, że znów będę siedział na najbardziej prestiżowych miejscach. Jak przed laty, gdy Ivan Lendl grał o tytuły z Connorsem i z McEnroe, a ja jako trener i menedżer Ivana gościłem w naszym boksie Jacka Nicholsona i innych znanych ludzi. Na US Open miałem do dyspozycji 20 najlepszych miejsc, Ivan wystąpił tam w dwóch finałach, świat był nasz. To samo na Roland Garros, gdy Ivan rozgrywał finały z Borgiem i z McEnroe. To było bardzo miłe, że po latach wróciłem na szczyt, że numer 1 prosił mnie o pomoc. Poleciałem do Nowego Jorku 10 dni przed US Open, chodziliśmy z Novakiem na spacery po lesie, opowiadałem mu o Laverze, Ashu, Lendlu, Beckerze, wzmacniałem jego pewność, zwracałem uwagę na wiele elementów technicznych i taktycznych. Aż do półfinału Novak wszystkich zachwycał. A o tym, co się stało później, to już jesienią będzie można poczytać ze szczegółami w mojej książce.

Wiadomo, że wasza współpraca ostatecznie obejmowała tylko tamto US Open. Ale też wiem, że kontaktu z Djokoviciem nie stracił pan do dziś.

Oczywiście. Nasza historia rozpoczęła się, gdy 16-letni Novak przyjechał do mnie do Monako z całą rodziną i z trenerem Riccardo Piattim, który wtedy prowadził też Ljubicicia, a później m.in. Gasqueta i Sinnera. Piatti uznał, że jestem najlepszym facetem do ustawienia woleja Novaka. On miał talent do wszystkiego, tylko nie do gry przy siatce. Innym razem, około roku 2008, zaprosiłem Novaka na lunch na plaży w Monte Carlo i wytłumaczyłem, że musi grać tenis bardziej ofensywny, że musi prowadzić grę, a nie stosować stylu zachowawczego i nie czekać tylko na błędy przeciwnika. Wtedy nastąpił przełom w jego grze. Narodził się nowy Djoković. Cały czas jesteśmy w kontakcie, a ostatnio, gdy się spotykamy, to w rozmowach ze mną Novak nawet ćwiczy język francuski. W mojej książce będzie można poczytać o nim, ale też chcę ludziom przybliżyć postaci Rybarczyka, Nowickiego czy Niedźwiedzkiego, czyli moich najlepszych tenisowych druhów z czasów młodości. Oraz oczywiście moich światowych kolegów sprzed lat - Ashe'a, Connorsa, Borga, McEnroe, Lendla, Agassiego czy Beckera.

Będzie można poczytać, jak tenisowy nerwus wszech czasów, czyli McEnroe, przegrywając, wyzywał pana od polskich kiełbas i jak później w szatni rzucił się pan na niego?

Oczywiście! Tak jak wiele historii, których jeszcze nie opowiadałem. Ja i John oczywiście jesteśmy kolegami. Byliśmy już dzień po tej awanturze. Wprowadziłem go w świat sztuki, dzięki mnie został kolekcjonerem. Inwestycje w obrazy, choćby Jean-Michela Basquiata, przyniosły mu potężne miliony. Pamiętam, jak przed finałem Wimbledonu pań w 2012 roku odnalazł mnie i chciał się jak najwięcej dowiedzieć o Agnieszce Radwańskiej przed jej meczem z Sereną Williams.

O Idze Świątek wie całkiem sporo. Kilka dni temu mówił nam, że gdy ogląda mecze Igi w tym sezonie, powtarza tylko "Wow!".

Cieszy mnie, że zagraniczni eksperci widzą to, co ja zauważyłem już kilka lat temu - że Iga gra kosmiczny tenis. Ta dziewczyna jest z innej planety.

Teraz zejdźmy na ziemię. Jak to się stało, że w latach 70. udało się panu wybić z Polski na zawodowstwo? Kwestia determinacji, bo zaryzykował pan dyskwalifikację i wyjechał na zagraniczne turnieje?

Dyskwalifikowano mnie wielokrotnie. Ostatni raz za to, że nie udałem się na obóz do Wałbrzycha, tylko na turnieje ATP do Hiszpanii. To był 1974 rok, miałem 22 lata i nie chciałem dłużej czekać. Byłem gotowy. Wiedziałem to, bo już wcześniej udało mi się wyjechać na turniej WCT do Monachium i zobaczyć, ile umiem. Zresztą za tamten wyjazd z Nowickim i Niedźwiedzkim nas zdyskwalifikowano. W latach 70. prosiłem Polski Związek Tenisowy, aby tylko nie rzucał mi kłód pod nogi, bo w konsekwencji straciłem pięć lat, zanim zostałem zawodowcem. Wygrywałem turnieje seniorów już jako 18-latek. Nawet w jeden dzień potrafiłem dokończyć ćwierćfinał, a później wygrać półfinał i finał w Poznaniu. A gdy jeszcze jako junior wygrałem mistrzostwa Polski seniorów, już wszyscy wiedzieli, że i moja wytrzymałość, i technika, i odporność psychiczna pozwala mi spróbować grać z najlepszymi na świecie, o czym zawsze marzyłem.

W 1975 roku jako pierwszy tenisista ze wschodniej Europy przed Kodeszem, Nastase i Taroczym zapisałem się do związku tenisistów ATP. A później nawet byłem powołany do różnych komisji, gdzie z innymi czołowymi graczami, jak Ashe, dbaliśmy o demokratyczny porządek i zapewnialiśmy niezależność wszystkim tenisistom. Do dziś to jest najważniejsza wartość ATP. Dlatego dziwiłem się, gdy Wimbledon ogłosił, że nie zgodzi się na grę Rosjan i Białorusinów. Wiedziałem, że narazi się na potężną kontrę ze strony ATP i WTA.

Dziwił się pan mimo okoliczności? Przecież w Ukrainie jest wojna i świat sportu nakłada sankcje na sportowców z krajów-agresorów.

Jestem przeciwko Rosji, która zaatakowała Ukrainę. Jestem za Ukrainą. To jest oczywiste. Ale niedawno widziałem się w Monte Carlo z Rublowem i podziękowałem mu za to, że napisał na kamerze "No war, please". Doceniam to, że żona Miedwiediewa podczas jego meczów ma wpiętą w marynarkę flagę Ukrainy. Nie można tych ludzi wykluczać tylko dlatego, że są Rosjanami. To jest przeciwko pryncypiom ATP. Wiedziałem, że z tej decyzji Brytyjczyków będzie straszny konflikt.

Rozumiem racje tych, którzy stanęli po stronie wykluczonych, bo pamiętam, jak to jest być wykluczonym. Nie poddałem się, ale nie było mi łatwo. W 1974 roku po dotarciu do Hiszpanii wygrałem eliminacje w Madrycie i przegrałem w drugiej rundzie turnieju głównego z Borgiem. A w Barcelonie po przejściu eliminacji awansowałem do ćwierćfinału - pokonałem m.in. Ashe'a i drugą rakietę Hiszpanii, Juana Gisberta. Ewenementem jest, że jeszcze w tym samym tygodniu grałem trzeci turniej. To były eliminacje do turnieju w Teheranie, grane w Barcelonie. Czyli w tydzień wygrałem dziewięć z 10 meczów. I w nagrodę wielki Borg, już wtedy mój przyjaciel Bjoern, dał mi tysiąc dolarów, żebym miał za co lecieć do Teheranu, oraz zaprosił mnie tam do swojego apartamentu w hotelu Hilton. A że na moje mecze przychodziły różne sławy - w Barcelonie bywał sam Johan Cruijff - to Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki oraz PZT zaczęły diametralnie zmieniać swoją politykę.

Po Teheranie w Wiedniu po raz pierwszy w karierze dostałem się bezpośrednio do turnieju głównego, a sensacyjnie na eliminacje zostali wysłani Rybarczyk, Nowicki i Niedźwiedzki. Już nie musieli siedzieć zamknięci na zgrupowaniu w Wałbrzychu, ale mieli zakaz rozmawiania ze mną - uciekinierem. Oczywiście nie przejęliśmy się tym i normalnie razem spędzaliśmy czas, cała trójka mnie mocno dopingowała. W grudniu 1974 roku, po ostatnich turniejach sezonu, w Sztokholmie, gdzie oddałem 1000 dolarów Borgowi, i w Oslo, z dużą pomocą prasy, dzięki naciskom kibiców i dzięki listom mojego ojca, uzyskałem prawo do bycia niezależnym tenisistą. Zostałem pierwszym zawodowcem w historii polskiego sportu. Po mnie taki status dostali Andrzej Bachleda i Sobiesław Zasada.

Na jakie ustępstwa musiał pan pójść?

Podpisałem z PZT umowę, że co roku będę przekazywał do kasy związku 10 tys. dolarów. Wtedy to było jak co najmniej 100 tys. dolarów dzisiaj. Za 20 tys. dolarów można było kupić piękną willę na Żoliborzu. Do tego przekazywałem setki rakiet, piłek, przeróżnego sprzętu. Chętnie pomagali mi w tym inni. Na przykład Ashe ofiarował kiedyś 300 rakiet. W Polsce nastąpiła moda na tenis. Szczególnie między 1976 a 1983 rokiem budowano mnóstwo kortów, moje mecze zaczęły być transmitowane, ludzie się uczyli zasad, liczenia punktów. Muszę nieskromnie powiedzieć, że fibakomania nie odbiegała skalą od późniejszej małyszomanii. Dawałem setki wywiadów. Moja mama z wycinków prasowych stworzyła kilkanaście albumów. Piękne czasy. Polska pasjonowała się moim udziałem w turniejach WCT. To były turnieje dla 40-50 najlepszych tenisistów świata. Pierwszy raz dostałem się tam w 1976 roku. I na początku przez trzy miesiące nie wygrałem meczu.

Miałem wrażenie, że rok 1976 był jednym z najlepszych w pana karierze.

Pewnie tak, obok roku 1980, w którym osiągnąłem trzy ćwierćfinały turniejów wielkoszlemowych na trzech różnych nawierzchniach. Ale początek roku 1976 był dla mnie bardzo trudny. Dopiero w kwietniu w Monte Carlo pokonałem kolejno Roscoe Tannera, który miał najsilniejszy serwis świata, później Meilera i Borga, najlepszego tenisistę świata na kortach ziemnych. Przegrałem dopiero w finale z Vilasem. Ale to był wynik jak z kosmosu. A w następnym tygodniu w Sztokholmie udało mi się pokonać i Vilasa, i Okkera, i w finale mojego wielkiego idola Ilie Nastase, który był potężnym faworytem. Za wygranie tego turnieju WCT dostałem 40 tys. dolarów. Olbrzymie pieniądze, dziś to by było z pół miliona dolarów. I właśnie wtedy zdobyłem mistrzostwo świata w deblu z Meilerem w Kansas City. Finał, podobnie jak ten z Nastase ze Sztokholmu, pokazywała Telewizja Polska. Bezpośrednio po powrocie do Europy zdobyłem tytuł mistrza Wielkiej Brytanii w Bournemouth. W finale pokonałem Manolo Orantesa - na mączce - co się wydawało niemożliwe. I jeszcze na deser wygrałem debla. Wtedy uzyskałem wielkie uznanie w świecie, a ludzie w Polsce już naprawdę oszaleli na punkcie tenisa.

Widzę to w wynikach plebiscytu "Przeglądu Sportowego" za rok 1976. Wygrała go Irena Szewińska przed Jackiem Wszołą i panem. Wasza trójka miała wielką przewagę nad pozostałymi sportowcami. Każde z was zdobyło ponad milion punktów w głosowaniu.

Gdyby w 1976 roku nie było igrzysk olimpijskich w Montrealu ze wspaniałymi wynikami Polaków, to pewnie bym plebiscyt wygrał. Jacek Wszoła przebił mnie naprawdę minimalną liczbą punktów. I pytany o sportowego idola powiedział, że jest nim Wojtek Fibak, co mnie bardzo wzruszyło. Proszę zauważyć, że za mną znaleźli się złoci medaliści Ślusarski, Pyciak-Peciak, siatkarze. Gdy wracałem do Polski, to celnicy na lotniskach, taksówkarze czy recepcjoniści w hotelach powtarzali: "panie Wojtku, dziękuję, że pan pokazał, że Polak potrafi". Wielkie wrażenie na ludziach wywierało to, że zostałem jednym z najlepszych w świecie zawodowców.

Pan mówi "gdyby nie igrzyska w Montrealu", a ja się zastanawiam czy nie wygrałby pan plebiscytu, gdyby pokonał Orantesa w dramatycznym finale turnieju Masters w Houston. Zdaje się, że od tamtego dnia nie przepada pan za Kirkiem Douglasem?

Świetna analiza. Chyba rzeczywiście tak by było. A przecież ten Masters był wygrany! Tylko jeden mecz na 100 takich mogłem przegrać. I przegrałem. Kilka dni wcześniej pewnie wygrałem z Orantesem w grupie. W hali miałem nad nim przewagę. Grałem ofensywnie, a on pięknie technicznie, ale jednak jego tenis był na korty ziemne, nie do hali. Niestety, miałem w tym finale strasznego pecha. Jak w kilku innych najważniejszych meczach w życiu. Jedyny raz w historii Mastersa półfinał był rozgrywany w systemie pięciosetowym. Gdyby zasady były takie jak dziś, to półfinał wygrałbym 6:2, 6:2, a finał 6:0 w trzecim secie. Ale w tamtym półfinale rozbiłem Vilasa w dwóch pierwszych setach 6:2, 6:2 i nie rozumiem, dlaczego przegrałem trzeciego seta 5:7, skoro prowadziłem 4:2. Mecz stał się maratonem, wygrałem go dopiero w pięciu setach, 8:6 w ostatnim. Natomiast Orantes swój półfinał wygrał w trzech setach, był wypoczęty, a ja miałem olbrzymie, pięciogodzinne obciążenie.

W finale z Orantesem zabrakło panu siły?

Finał zaczął się spokojnie, wygrałem pierwszego seta. Ale już na początku drugiego na żywo włączyła się Telewizja Polska.

I pan to zauważył?

Tak, usłyszałem słowa słynnego dziennikarza Buda Collinsa i mojego menedżera Donalda Della, którzy całej Ameryce ogłosili, że pierwszy raz w historii polska telewizja łączy się z amerykańską. Nasi komentatorzy Bohdan Tomaszewski i Tomasz Hopfer nakładali głos na sprawozdawców NBC. Trudno było nie usłyszeć, jak Collins zaczął wołać: "Witam Polska! Dzień dobry Polska! Witam Polska! Tu Houston". Miał dziadków z Polski, pochodzenia żydowskiego, i jak rozmawialiśmy, to zawsze wplatał kilka polskich słów, na przykład na powitanie mówił: "Dzień dobry, kolega!". Trochę jak książę Monako, Albert. Usłyszawszy to, zacząłem liczyć, która jest w Polsce godzina i zdałem sobie sprawę, że pewnie cała Polska ogląda, bo w kraju jest mniej więcej 21. Przez następne 40 lat od tego meczu spotkałem tysiące rodaków i wysłuchiwałem, jak przez cztery godziny oglądali i wierzyli, że jednak ten finał wygram. To była jedna z najbardziej popularnych sportowych transmisji w historii Polski.

Przegrał pan mecz o mistrzostwo świata mimo prowadzenia 2:1 w setach i 4:0 w czwartej partii.

Tak, drugiego seta przegrałem, uciekł mi przez tę dekoncentrację. Ale szybko pomyślałem: "Jezus Maria, masz Orantesa w hali, więc atak, atak, atak!". Zmobilizowałem się i wygrałem 10 gemów z rzędu, czyli 6:0 w trzecim i 4:0 w czwartym secie. Manolo chciał zejść z kortu, praktycznie się poddał. Wielki tenisista, zwycięzca US Open 1975, już nie miał ochoty na grę, bo młokos z Polski dawał mu lekcję. Niestety, organizatorzy wpadli na pomysł urozmaicenia sytuacji. W przerwie przy wyniku 4:1 w tej największej na świecie hali wypełnionej kibicami odnaleziony został Kirk Douglas i z aktorską sławą przeprowadzono wywiad transmitowany na wielkich ekranach. Problem w tym, że ja i Orantes to widzieliśmy i słyszeliśmy.

"The Times" pisał, że to była największa kontrowersja w historii tenisa. Douglas i jego żona już mi pogratulowali zwycięstwa, a do Orantesa zwrócili się ze słowami pocieszenia. Mówili, że tym razem nie wygrał, ale i tak jest świetny, że pięknie gra w tenisa, a w końcu, że może jednak jeszcze powalczy, bo nigdy się nie poddaje. Manolo na nich spojrzał, uśmiechnął się i zupełnie innym, energicznym krokiem wszedł na kort. Zaczął nieprawdopodobnie walczyć. Z 4:1 szybko zrobiło się 5:5. Przy 5:3 i 30:15 pechowo pękły mi struny w rakiecie. Przegrałem tego seta w tie-breaku. W piątym secie już nie miałem siły walczyć z tak pobudzonym przeciwnikiem. Przegrałem 1:6. Czułem zmęczenie z całego roku. Na pewno też z pokazowego grania w Katowicach tuż przed wylotem do Houston.

Po co były panu te Katowice?

To była piękna inicjatywa. Moja i Jana Wejcherta. Zainteresowanie było ogromne. Pamiętam, że na zewnątrz w 20-stopniowym mrozie stały tysiące ludzi, którym nie udało się kupić biletów do Spodka. Oczywiście, że moim błędem było organizowanie tego tuż przed Houston. Niestety, sam to wymyśliłem, by zbliżyć się do polskich kibiców i zaprezentować grę z moimi wspaniałymi kolegami: z Kodeszem, Okkerem i Riessenem. Żaden z nich nie zakwalifikował się do Mastersa, a ja poleciałem do Houston na ostatnią chwilę. Gdy później doradzałem Djokoviciowi, to w trakcie US Open z jego bazy w New Jersey nie pozwoliłem mu nawet pojechać do kina na Manhattan. Dziwił się, ale przekonałem go, że może się zaziębić choćby przez klimatyzację albo złapać jakiegoś wirusa. Gdy jego menedżer przypominał o obowiązkach sponsorskich na Manhattanie, to namówiłem Novaka, aby przełożyli tę sesję na czas po turnieju. O Ivana Lendla też bardzo dbałem. Tylko o siebie, niestety, nie. Ale to dlatego, że Polskę nosiłem głęboko w sercu i przeważył pierwiastek patriotyczny. Przecież nie poleciałem na intratną pokazówkę do Sun City, tylko wybrałem Katowice, dla moich polskich kibiców.

W trakcie nieszczęsnego finału z Orantesem znał się pan z Kirkiem Douglasem?

Jeszcze wtedy ani z nim, ani z Robertem De Niro, z którym się później bardzo zaprzyjaźniłem, ani z Erikiem Claptonem, ani z nikim bardzo znanym z tego artystycznego świata. Wtedy byłem bardzo dumny z przyjaźni z artystami i zarazem moimi kibicami Danielem Olbrychskim, Aliną Janowską, Janem Englertem, Wojtkiem Gąsowskim czy Gustawem Holoubkiem. I z Ulą Dudziak, Michałem Urbaniakiem, Januszem Głowackim, Ryszardem Horowitzem, czyli przyjaciółmi z Nowego Jorku. Wielkie światowe gwiazdy odkryły mnie trochę później. Ogólnie ludzie z tego światka fascynują się sportem, a z kolei ja od zawsze fascynuję się sztuką, filmem. Gdy byłem w liceum, moimi idolami byli Roman Polański i Jerzy Skolimowski. Marzyłem, żeby zostać reżyserem. Ludzie z show-biznesu szanują sportowców przede wszystkim za to, że sport jest prawdziwy, że my nie powtarzamy ujęć. Na przykład Michaela Douglasa poznałem przez pisarza Jerzego Kosińskiego. Gdy się spotykaliśmy, Michael lubił żartować o tym, jak jego ojciec zmienił historię polskiego tenisa. Z De Niro najczęściej spotykałem się w Nowym Jorku, ale też spędziliśmy razem, rodzinnie i z przyjaciółmi, wiele wakacji. Hugh Grant często do mnie przylatywał do Nowego Jorku albo do Paryża i razem chodziliśmy po galeriach sztuki i na różne kulturalne wydarzenia.

À propos Hugh Granta - to prawda, że jego ojciec zmarł w pana domu?

Od lat mnie o to nikt nie pytał! Uściślijmy: to był ojciec jego ówczesnej partnerki, znanej aktorki Liz Hurley. Często bywali moimi gośćmi, a nawet się zdarzało, że do mojego XVIII-wiecznego pałacyku w Lasku Bulońskim przyjeżdżali, kiedy byłem w Nowym Jorku. Hugh na moim rowerze jeździł na targ po najlepsze sery, szynki i owoce. Ojciec Liz lubił po cichutku zakradać się na dół po skrzypiących, drewnianych schodach. Stawał przy otwartej lodówce i podjadał. Tamtego dnia żona go zawołała, on się za bardzo pospieszył, zakrztusił i doszło do tragedii. Niestety ani Hugh, ani Liz, ani jej matka nie znali ratującego z takiej opresji rękoczynu Heimlicha.

Ojciec Liz umierał na oczach najbliższych. I chociaż karetka przyjechała szybko, nie dało się go uratować. Następnego dnia moja willa znalazła się na pierwszych stronach wszystkich popołudniowych tabloidów. Paradoks polega na tym, że rozmawiamy o tragedii z udziałem Hugh Granta, tymczasem to najzabawniejszy człowiek, jakiego w życiu poznałem. Drugie miejsce dałbym mojemu przyjacielowi Jerzemu Kosińskiemu. On przez lata co weekend przyjeżdżał do mojego domu w Greenwich z Nowego Jorku i na nowo odkrywał polskość - czytał tomy Mickiewicza i Sienkiewicza, wydania "Kultury" paryskiej, jadł bigos, który gotowała pani Wanda, bawił się z psami, których doglądał pan Bolek. Chłonął atmosferę na wskroś polskiego domu.

A jak to było z pana meczem z Janem Pawłem II?

Nawet kilka dni temu w związku z pracą nad książką odnalazłem w albumie mamy teksty o tamtym wydarzeniu. Z niemieckiej, francuskiej i włoskiej prasy. Francuzi później latami nazywali mnie "Professeur du Pape" [profesor papieża]. A u Niemców odkryłem moje zdjęcie z papieżem i podpis jak komenda sędziego - "Aufschlag: Heilige Vater" ["Serwis: Ojciec Święty"].

Ale serwisu nie było. I returnu też nie. Bo nie zagraliście?

Dwa razy byłem zaproszony przez ojca świętego na prywatne śniadanie w jego apartamentach. Niestety, rzadko uczestniczyłem w turnieju w Rzymie. W tym czasie zwykle występowałem w Monachium. Ale raz byłem jedyną osobą uczestniczącą we mszy świętej odprawionej przez papieża w kaplicy w jego apartamentach. Zgodnie z watykańską tradycją odbywało się to o szóstej rano, więc całą noc nie spałem, aby być gotowym. Spotkałem jeszcze tylko jedną osobę, która dostąpiła takiego zaszczytu. Mianowicie Henry'ego Kissingera. Zawsze mówił, że uwielbia Polskę, a ze wszystkich ludzi na świecie najbardziej podziwia naszego papieża. Wspomniałem mu o tej prywatnej mszy, a Kissinger z dumą oznajmił, że też dostał kiedyś takie zaproszenie od Jana Pawła II. Zdziwiłem się, bo Kissinger jest pochodzenia żydowskiego. Mimo to został zaproszony. I chyba dzięki tej mszy rozpoczyna już setny rok swojego pięknego życia! Nie wiem, czy ja dożyję stu lat, ale po tamtej mszy wygrałem na Foro Italico nawet z samym Henrim Lecontem, znakomitym graczem zwłaszcza na kortach ziemnych. Później nim się opiekowałem i wtedy Henri awansował aż do finału Roland Garros. Połączył nas Nicolas Sarkozy. Przyszedł do mojego paryskiego domu z Lecontem i powiedział: "Henri, ty masz mięśnie, a Wojtek ma głowę, i masz go słuchać". Leconte był wtedy w dużym kryzysie, zajmował dalekie miejsce w rankingu. Moją misją było odbudowanie jego formy.

No dobrze, ale co z tym meczem Fibak kontra Jan Paweł II?

W rozmowie od razu okazało się, że papież bardzo się interesuje tenisem, że zna wszystkich moich rywali. Nagle zaproponował, żebyśmy poszli zobaczyć kort trawiasty na terenie Watykanu. Okazało się, że jest trochę zaniedbany. Ojciec święty powiedział, że wszystko zostanie doprowadzone do porządku i następnym razem, gdy będę w Rzymie, zagramy. Z typowym dla siebie poczuciem humoru żartował, że chce się sprawdzić z najlepszym Polakiem. Kiedy po powrocie na korty Foro Italico o tym opowiedziałem mediom, to rwetes się zrobił na cały świat. Ta wiadomość była ważniejsza niż regularne doniesienia o wynikach.

Mówi pan, że Leconte'a doprowadził do finału Roland Garros. Ale jako trener najwięcej osiągnął pan z Lendlem?

Tak, z Ivanem udało mi się osiągnąć numer 1 w rankingu ATP. Niedawno Tomek Wiktorowski mnie pod tym względem dogonił, jest drugim polskim trenerem, który doprowadził kogoś do numeru 1. Tylko że on z Igą osiągnął to w trzy miesiące, a mi z Ivanem to zajęło kilka długich lat. Ale Tomek ruszał z Igą już z miejsca w czołowej dziesiątki, a gdy ja przejmowałem Ivana, to był 18-letnim juniorem, który nie mieścił się w pierwszej setce. Oczywiście trzeba bardzo doceniać Tomka, ale też trzeba docenić pracę Piotra Sierzputowskiego. I przede wszystkim trzeba podkreślić, że Iga to absolutny fenomen. Lendl nie był z natury ani tak szybki jak ona, ani nie posiadał takiego bekhendu. To jego uderzenie musiałem zmienić radykalnie. Ivan urodził się z fenomenalnym forhendem i nieprzeciętną inteligencją. Jego ojciec był szachowym arcymistrzem. W Ivanie wyczułem wyjątkowy potencjał. Ten młody Czech mówił pięknie po polsku, bo gdy mieszkał w Ostrawie, miał dostęp do telewizji polskiej, oglądał ją chętniej niż czeską i tak się nauczył naszego języka. Zająłem się nim, kiedy miałem 26 lat.

Był pan czynnym tenisistą, ze światowej czołówki. I został trenerem.

Tak, właśnie tak było. Wydaje się to dziwne, nawet absurdalne. Całe życie miałem problemy z odmawianiem, więc zgodziłem się na gorącą prośbę Ivana. A przecież grałem wtedy z najlepszymi na świecie. Przez trzy lata - od 1978 do 1981 roku - byłem drugą rakietą Europy, wyprzedzał mnie tylko Borg. Aż przebił mnie Ivan. To jest jedyny tenisista, z którym nigdy nie wygrałem. Kilka razy miałem piłki meczowe, ale nigdy nie pokonałem psychicznej blokady wynikającej z mojej relacji z nim na linii menedżer i coach - podopieczny. I też dlatego, że bardzo się przed Ivanem odkryłem. Pokazałem mu wszystkie swoje słabości, na sobie mu wytłumaczyłem, jak ma je wykorzystywać i wygrywać z podobnie do mnie grającymi zawodnikami. Za to jako trener wygrałem z Ivanem Roland Garros w 1984 roku.

Pod tym względem już mnie dogonił Piotr Sierzputowski, a wiele szans będzie miał jeszcze Tomek Wiktorowski. Ale finał Ivana z McEnroe był najpiękniejszy w historii Roland Garros. Tak naprawdę gdyby nie moja wiara w zwycięstwo, Lendl poddałby się i zszedł z kortu. Przed meczem ostrzegałem Ivana, że McEnroe zamieni mączkę na trawę, czyli będzie nieustannie atakował. Rzeczywiście tak było, John prowadził już 6:3, 6:3 i 3:1, a zdeprymowany Ivan miał dość, patrzył na mnie po każdej piłce, jakby pytał: "Co ja tutaj robię?". Na jego spojrzenia odpowiadałem nieustannie tak samo: "Spokojnie, czekaj i walcz". Wiedziałem, że u McEnroe'a nastąpi moment zawahania, że popełni błąd forhendem z woleja. I tak się stało. Ivan wyczuł szansę, przełamał serwis Johna w trzecim secie i rozpoczął się nowy mecz. W piątym secie Ivan w wielkich męczarniach wygrał 7:5, a McEnroe się obraził i nie rozmawiał ze mną przez dwa lata. To była jego jedyna szansa wygrania Roland Garros. To była najbardziej gorzka porażka w jego karierze. Miał wtedy serię 42 wygranych meczów od początku roku. Nie dołączył do grona kilku wielkich, którzy wygrali szlema na wszystkich nawierzchniach. A w całym roku 1984 miał bilans 82:3. Nikt nigdy czegoś takiego nie osiągnął w męskim tenisie.

Odnalazłem też 16-letniego Thomasa Mustera i doprowadziłem do tego, że zajął się nim mój przyjaciel Ronnie Leitgeb. Leitgebowi pomagałem, kiedy prowadził Nikołaja Dawydienkę. Zawsze doradzałem bliskiemu mi Łukaszowi Kubotowi. Utrzymuję stały kontakt z Hubertem Hurkaczem. Od lat korespondujemy w trakcie turniejów. Ma nie mniejszy talent niż Iga i teraz zachwyca cudowną techniką nawet na kortach ziemnych. Od lat jestem też blisko z całą rodziną Woźniackich. No i w pewnym sensie odkryłem Borisa Beckera.

W jakim sensie?

Gdy miał 16 lat, zaproponowałem mu partnerstwo w debla. Wtedy Becker nawet nie miał żadnego rankingu. Dzwoniłem w tej sprawie do prezesa niemieckiej federacji a on zdziwiony pytał, z kim ja chcę grać. "Z kim? Z Beckerem? Z juniorem? Niemożliwe!". Nie mógł się nadziwić. Zaczęliśmy w maju 1984 roku w Hamburgu. Dotarliśmy do ćwierćfinału i jak z nami wygrali Węgier Taroczy i Szwajcar Gunthardt, to po meczu mnie pytali: "Dlaczego ty z nim grasz? Jego ojciec jest bogaty i aż tyle ci płaci?". Dodawali, że dwóch Wojtków by z nimi wygrało. Pytałem: "Wy naprawdę nie widzicie, że on ma talent?". "Gdzie? Jakiś gruby jest, kiepsko się rusza". Gdy tłumaczyłem, że przecież Becker jest geniuszem, to nie przestawali się śmiać. Zaskakujące, bo Heinz Gunthardt to był superinteligentny tenisista, później coach Steffi Graf, bardzo szanowana postać. Taroczy to też bardzo kulturalny, wspaniały człowiek. Dziwię się, że nie widzieli talentu Beckera. Ale szybko musieli zmienić zdanie, bo w następnym tygodniu wygraliśmy z Beckerem turniej w Monachium. Gdy zawiozłem go do domu, to jego mama tylko powtarzała: "Abitur muss sein" ["matura musi być"].

Szkoda, że wkrótce Becker złamał nogę, a gdy zadzwonił do mnie jesienią, już grałem z Sandym Mayerem. Jeszcze jeden turniej z Beckerem zagraliśmy razem, w Bazylei, gdzie przegraliśmy z bardzo dobrymi Czechami Slożilem i Szmidem. To był październik, pierwszy turniej Beckera po długiej przerwie od grania. Pół roku później, a rok i dwa miesiące po debiucie ze mną w Hamburgu, Boris wygrał Wimbledon. Jego rodzicie chcieli, abym został menedżerem. Akurat wtedy wyjątkowo odmówiłem, bo prowadziłem Lendla. Namówiłem ich i jego trenera Boscha, by na menedżera wybrali Tiriaca. Błąd, prawda? Miałem 32 lata, spokojnie mogłem się Beckerem zająć. Olbrzymim błędem było też to, że zbyt wcześnie zrezygnowałem z Ivana. Myślałem, że mam wiele innych wyzwań - sztukę, nieruchomości, rodzinę - i już nie miałem ochoty ciągle aż tak podróżować po świecie. A Lendl jeszcze przez kilka lat osiągał wielkie sukcesy. Na pewno i z Borisem i z Ivanem się nie popisałem.

Znudziło się to panu?

Trochę tak. Na przykład nie chciało mi się latać do Australii. Zresztą Europejczycy tam nie startowali. Borg nigdy Australian Open nie wygrał, bo tylko raz się tam udał. Termin był fatalny, w czasie świąt. Trawa była nierówna, nieprzyjemna, na legendarnym stadionie Kooyong strasznie wiało. To była gra dla osiłków, takie bum-bum, to nie był tenis dla techników. Ale dziś myślę, że skoro wystąpiłem tam tylko raz i w singlu osiągnąłem jedną ósmą finału, a debla wygrałem, to jednak zdecydowanie mogłem się tam jeszcze raz czy dwa wybrać. Niestety, byłem już trochę rozpuszczony pięknym życiem, Nowym Jorkiem, Paryżem. A do tego w święta zawsze najważniejsza dla mnie była rodzina.

Czyta pan komentarze pod tekstami z pańskimi wypowiedziami?

Nie, nigdy nie czytam. I wiem, że nie czytają również moi znajomi, którzy też coś w życiu osiągnęli. Nie czytamy ze względu na krzywdzący, obrzydliwy hejt, który pokazuje się między rzeczowymi opiniami.

W pana przypadku ten hejt jest obecny, od prowokacji tygodnika "Wprost" z 2013 roku.

Powiem tylko tyle, że nawet tygodnik "Nie" Jerzego Urbana odrzucił propozycję opublikowania tego nielegalnego, oczerniającego mnie nagrania. Jedyną motywacją prowokatorek była chęć zysku i sławy. Dziś najbardziej żałuję, że nie oddałem sprawy do sądu.

Więcej o: