Upadł ostatni mit Jose Mourinho. "Kiedyś piłkarze płakali, teraz czują ulgę"

Dawid Szymczak
W żadnym klubie nie pracował tak krótko i w żadnym nie poniósł tylu porażek. Jose Mourinho przychodził do Tottenhamu, by zapewnić klubowi pierwsze od lat trofeum, a został zwolniony tuż przed finałem Carabao Cup, by klub miał chociaż cień szans na zwycięstwo. Tak upadł jego ostatni mit.

Gdyby trenerów przypasowywała do klubów aplikacja na kształt randkowej, Jose Mourinho nigdy by do Tottenhamu nie trafił. Za mało mieliby cech wspólnych, różniliby się wyznawanymi wartościami i statusem. Ale o wyborze trenera zdecydował prezes Daniel Levy i wziął trenera diametralnie różniącego się od byłego - Mauricio Pochettino, za nic mając komentarze znajomych, że zupełnie do siebie nie pasują. Z Pochettino nie brakowało wspaniałych chwil, ale to inne kluby wygrywały trofea. Levy ich pragnął, a Mourinho miał tyle srebra i złota, że bez trudu mógł zawrócić mu w głowie. Do nowego gabinetu wniósł medale zdobyte w Porto, Londynie, Mediolanie, Madrycie i Manchesterze. Wygrywał nawet tam, gdzie mu nie szło: po powrocie do Chelsea - mistrzostwo Anglii, z United - Puchar Ligi Angielskiej i Ligę Europy. Trofea, za które Levy dałby się pokroić.

Zobacz wideo "Brzęczek będzie lepszym trenerem niż był. Cały czas to jest dobry trener klubowy"

Początek związku mogliśmy obejrzeć w serialu Amazona, który kilka miesięcy przed przyjściem Mourinho rozstawił kamery w ośrodku treningowym Tottenhamu. Portugalczyk zgodził się nawet na kamery w swoim biurze, co dla Pochettino było nie do przyjęcia. I zaczął przedstawienie: błyszczał intelektem, tryskał humorem, pokazywał dystans do siebie, imponował indywidualnymi rozmowami z piłkarzami. Wykorzystał okoliczności do odbudowania swojego wizerunku. I wielu oszukał. Można żałować, że serial był kręcony na początku pracy, a nie na końcu, bo byłby jeszcze ciekawszy. Mourinho po pierwszym wspólnym zdjęciu z Levym rzucił do klaszczących współpracowników: "Jak na weselu!". Rozwód odbył się po cichu, przykryty zamieszaniem z europejskimi pucharami. Portugalczyk został zwolniony w poniedziałkowe południe, gdy cała Europa zastanawiała się, co z Superligą. 

Upadł ostatni mit Jose Mourinho

Levy skusił się na Mourinho, bo marzył o trofeach, a Portugalczyk, mimo kryzysu w karierze, wciąż powtarzał, że wygrywa wszędzie, gdzie pracuje. Nie zawsze spełnia oczekiwania, bo chociażby w Manchesterze United nie śnili o Lidze Europy tylko o mistrzostwie Anglii, ale niezależnie od tego Mourinho dalej budował swoją narrację. Gdy eksperci mówili, że gra archaiczną piłkę, nie nadąża za trendami, z czasem gorzknieje i w kolejnych klubach popełnia te same błędy, on odpowiadał: wygrywam. Mógł odchodzić z klubów pokłócony, ale zanim popadł w konflikty i zraził do siebie piłkarzy, zawsze zdążył wstawić coś do gabloty. A później chował swoje wady za tymi pucharami i zuchwale się uśmiechał.

Ale to już nieaktualne. Upada ostatni mit Mourinho. Przez półtora sezonu w Tottenhamie nie dość, że niczego nie wygrał, to nawet nie przybliżył zespołu do poważnych trofeów. Sezon przed jego przyjściem Tottenham skończył na szóstym miejscu, teraz jest siódmy, niemal bez szans na awans do Ligi Mistrzów (pomijając zamieszanie z europejskimi pucharami i Superligą). Liga Europy uciekła w kuriozalnych okolicznościach, o Pucharze Anglii można było zapomnieć już po 1/8, o mistrzostwie Anglii w połowie lutego. W grze został co prawda Carabao Cup, najmniej znaczący z angielskich pucharów, bo Tottenham już w niedzielę zagra w finale z Manchesterem City, ale żeby zachować resztki szans na zwycięstwo, musiał Mourinho odejść. Szanse wciąż są niewielkie, ale w klubie mogą liczyć, że przez te kilka dni do szatni wpadnie trochę świeżego powietrza i spuszczony z łańcucha zespół ruszy do przodu, wyjdzie z taktycznych ram, zagra po swojemu i wbrew logice osiągnie sukces.

Zresztą, ponoć Tottenham atakując wciąż korzystał ze schematów nakreślonych jeszcze przez Mauricio Pochettino, bo Mourinho na tablicy rozrysowywał głównie zachowania w defensywie. "The Athletic" podawał, że piłkarze szybko zauważyli, że ich trener przed meczami robi się bojaźliwy. Każe myśleć przede wszystkim o obronie, raczej nie podejmować ryzyka. Mourinho tłumaczył na konferencjach, że nigdy nie poprosił zespołu o zachowawczość, ale strach przed popełnieniem błędu podświadomie przechodził na jego zawodników. Bali się, więc strzelali gola i przez myśl im nie przeszło, by szukać kolejnego. Zostawali z tyłu i bronili wyniku. Dostosowywali się do kolejnych rywali, zupełnie zapominając o swojej tożsamości. W tym aspekcie różnica między Mourinho a Pochettino była największa. Za Argentyńczyka Tottenham miał zawsze grać z tym samym nastawieniem, w podobnym stylu. Zmieniały się szczegóły, ale nie główna myśl. Tymczasem Mourinho na każdy mecz miał inny plan i chciał dopasowywać grę nawet do słabszych rywali. Piłkarze czuli, że nie wykorzystują swojego potencjału. Jeden z nich zdradził, że "byli przeciążeni taktycznie".

Bezzębny atak i awaryjna obrona. Mourinho nie odmienił Tottenhamu

Niektórzy dziennikarze doszukują się jednak pewnej złośliwości w zwolnieniu Portugalczyka kilka dni przed tym finałem Carabao Cup. Jakby klub za wszelką cenę nie chciał dopuścić, by Mourinho przypomniał kiedyś, że to on dał Tottenhamowi pierwsze trofeum od trzynastu lat i nie próbował wmówić wszystkim, że jego pobyt w tym klubie był udany. Rozczarowanie jest bowiem ogromne. - Jest dwóch najlepszych trenerów na świecie. Jeden z nich jest już w innym klubie Premier League, a drugi to Jose - tak przedstawiał Mourinho Daniel Levy w dokumencie Amazona. Taki był poziom jego wiary w Portugalczyka.

Tymczasem Mourinho przez półtora roku nie popchnął zespołu nawet centymetr do przodu. Nie zdołał wypracować na tyle skutecznych schematów zachowań w defensywie, by maskować awaryjność obrońców. Ich skłonność do popełniania prostych błędów nie spadła. Mourinho próbował, zmieniał systemy, skład, ale efekt był podobne. Co gorsza, tak skupiał się na obronie, że zupełnie zaniedbał atak i Tottenham z drużyny słabo zbalansowanej: mocnej w ataku, słabszej w obronie, stał się niemal bezzębny z przodu i wciąż niesolidny z tyłu. Niemal, bo w ataku miał Harry’ego Kane’a, który często wyczarowywał gole z niczego. Ale i on się w tym Tottenhamie męczył, frustrował i z zazdrością spoglądał na napastników z innych klubów. Na tych z City, United, Chelsea czy nawet Arsenalu, West Hamu, Evertonu. Poza sentymentem w Tottenhamie nie trzymało go już nic. Czy latem kuszony przez inne kluby i mający perspektywę dalszej pracy z Mourinho, pozostałby w Tottenhamie? Wątpliwe. Mourinho nie dotarł do Dele Alliego, nie wskrzesił Garetha Bale’a. I być może są to przypadki beznadziejne, ale problem w tym, że mało który piłkarz zrobił u Mourinho indywidualne postępy. Heung-min Son jest bodaj jedynym wyjątkiem, choć on też jest w tym roku w słabszej formie i raczej za Mourinho nie zapłacze.

Kiedyś piłkarze płakali, teraz czują ulgę 

Pożegnania z klubami mówią o losach Mourinho najwięcej. Znamy te historie sprzed lat, gdy taki twardziel, jak Didier Drogba płakał w szatni, dowiedziawszy się, że trener odchodzi z Chelsea. Widzieliśmy Marco Materazziego po finale Ligi Mistrzów, gdy wypłakiwał się Portugalczykowi w rękaw. Szlochali po nim też w Porto. W Madrycie żegnali z klasą, bo chociaż upragnionej Ligi Mistrzów nie wygrał, pasjonująco walczył z najlepszą Barceloną w historii. Od paru lat za Mourinho nie płacze już nikt. Ani w Chelsea, ani w Manchesterze United, ani w Tottenhamie. Teraz jego zwolnienia dają nadzieję, wiarę, że następca lepiej wykorzysta potencjał.

Być może w Tottenhamie, który dla Mourinho miał być szansą na naprawienie reputacji, ostatecznie wypisał się z wielkiego futbolu. Ma pucharową lukę w CV, wciąż olbrzymie finansowe oczekiwania i jeszcze większe ego, które nie pomaga mu się rozwijać. W ostatnich tygodniach Portugalczyk wciąż powtarzał, że jest jedynym trenerem we współczesnej piłce, któremu niecierpliwe media nie dają czasu na zrealizowanie swojej wizji i metod. To zabawne, bo Tottenham zatrudniał go właśnie dlatego, że ponoć gwarantował natychmiastowy sukces. Teraz ta reputacja zniknęła.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.