Kolarstwo. Sylwester Szmyd: W tym roku nie było drugiego takiego kolarza na świecie

- Mam w tym roku w nogach Giro d'Italia i Tour de France, a między nimi Dauphine Libere. Doliczcie jeszcze Giro del Trentino, Tour de Romandie i Tour de Pologne. Nie było drugiego takiego kolarza na świecie - opowiada w wywiadzie dla Gazety Sport.pl Sylwester Szmyd, najlepszy polski kolarz.

Baw się z nami w Wygraj Ligę! Wygraj 20 000 zł!

Przemysław Iwańczyk: Przejechał pan trochę kilometrów w tym roku...

Sylwester Szmyd: Trochę, ale kilometrów nie liczę, bo one w kolarstwie mówią niewiele. Może nawet było ich mniej niż w poprzednich sezonach, za to liczba godzin w siodełku, przewyższenia, jakie pokonałem, na pewno są rekordowe, było parę tysięcy metrów w górę. Pod koniec grudnia usiądę, wszystko podliczę, chętnie się pochwalę.

Treningi treningami, ale o kolarzu najwięcej mówią wyścigi. Mam w nogach Giro d'Italia i Tour de France, a między nimi Dauphine Libere. Ostatnio podjeżdżali do mnie kolarze i mówili: No, niezły jesteś, masz zdrowie. A ja im na to: Doliczcie jeszcze Giro del Trentino, Tour de Romandie i Tour de Pologne. Trzeba mieć trochę samozaparcia, co?

Jest na świecie drugi taki kolarz?

- Zastanawiałem się nad tym i w tym roku takiego nie było. Chyba żadnego kolarza nie dałoby się namówić na takie wariactwo. Ale ja mam parcie i jadę.

Dla pieniędzy?

- To, co robię, graniczy z cudem, nawet ostatnio mówiłem o tym żonie. Po Tour de France nie mogłem ustać na nogach. Zmusiłem się i wsiadłem na rower, bo zapłacono mi za trzy kryteria. Zakręciłem pedałami, nie było tak źle, ale psychicznie już siadałem. Założyć buty, kask, to była udręka. W Tour de Pologne chciałem jednak startować, bo widziałem szansę na zwycięstwo, mimo że to cholernie wymagający wyścig. Walczyć o sekundy do ostatniego metra każdego etapu, uważać na kraksy, być skoncentrowanym, to naprawdę męczy.

Dla kasy pracowałem w Giro. W Tour de Pologne pojechałem dla kibiców. Widzę, jak nasze kolarstwo leży. Moje zwycięstwo gdzieś na Mont Ventoux dzieciaków do roweru nie zachęci, ale mój start w Polsce może już coś zmienić. Może ktoś zwariuje na punkcie roweru jak ja. Małyszem albo Otylią może nie jestem, ale chciałbym zrobić coś dla naszych.

Ale właśnie po Tour de Pologne jego dyrektor stwierdził, że jest pan za słaby, by wygrać ten wyścig.

- Skoro tak stawiamy sprawę, to wszyscy poza zwycięzcą są słabi, bo wygrywa tylko najsilniejszy. Owszem, zagubiłem się kilka razy, więc niech zostanie, że byłem słaby. Denerwuje mnie jednak takie podejście. Patrząc na mój plan startów, myślałem, że wszyscy będą zadowoleni z mojego startu w Polsce. I byli moi najwierniejsi fani, fankluby ustawiające się przy trasie. To dla nich jechałem. Wytłumaczeń szukał nie będę, bo z szóstego miejsca jestem zadowolony, Polacy rzadko są w czołowej dziesiątce.

Jak pan podsumuje sezon?

- Był bardzo dobry. Podszedł do mnie niedawno dyrektor sportowy Liquigasu i stwierdził: "No, Sylwek, zarobiłeś na swój kontrakt". Miałem cztery zadania: w dwóch wielkie tourach pomóc liderom wygrać wyścig. A jeśli nie wygrać, to pojechać jak najlepiej. I mój lider Ivan Basso wygrał Giro. W dwóch kolejnych startach jechałem dla siebie, choć przecież mówią, że jestem tylko wyrobnikiem, robolem. Oba - Dauphine Libere i Tour de Pologne - skończyłem w pierwszej dziesiątce, a etapy królewskie na podium.

Porwała pana rywalizacja Alberto Contadora z Andym Schleckiem w Tour de France?

- Dzięki nim było ciekawiej niż w poprzednich latach. Miał być Contador, długo nic, Schleck i walka o trzecie miejsce. A tu walka do ostatnich kilometrów, przecież w ostatniej czasówce Schleck w klasyfikacji generalnej ocierał się o zwycięstwo. Powiem tak: Było to cholernie interesujące, zwłaszcza że Contador nie jeździł w górach tak, jak się spodziewaliśmy. Coś się działo; komuś spadł łańcuch, była awantura, czy czekać na lidera po jego defekcie, czy nie, było o czym dyskutować. Te poprzednie TdF były nudne. Najpierw era Miguela Induraina, później Lance'a Armstronga, który z kamienną twarzą rywalizował jak z juniorami i po prostu wygrywał. Też mi atrakcja...

Nie jest panu żal, że Armstrong odchodzi?

- Przecież świat się nie zatrzyma. Odchodzili i inni wielcy, a peleton jechał dalej. A może bez niego będzie ciekawiej. Nie jechałem z nim w jego największych wyścigach, ale sprzed telewizora to była jakaś nuda.

Pana plany na kolejny sezon?

- Podkreślam, że ten sezon mam już za sobą, ale czekają mnie jeszcze krótkie starty. Chcę jeszcze pokręcić, później zrobię sobie dłuższą przerwę. A co dalej? Mam zapewniony kontrakt w grupie Liquigas i zawsze stawiam sobie cele wyższe niż te, które stawiają mi przełożeni. Nie jestem minimalistą, choć mógłbym ograniczyć się tylko do pomocy liderowi i resztę mieć w nosie. W ekipie nie powiedzieliby mi złego słowa, a ja jednak chcę zrobić coś więcej, coś dla siebie.

Sam się zastanawiam, ile jestem w stanie jeszcze zrobić, jakie bariery złamać. W kolarstwie to nie nogi są najważniejsze. To głowa kręci nogami. Kiedy oglądam niektóre swoje górskie etapy w telewizji, nie dowierzam, że byłem w stanie tak jechać. Widział pan mój podjazd i walkę z Contadorem na Alpe d'Huez? Ale to była jazda, takie 20 minut konkretnego kręcenia pod górę ze zmianą rytmu. Jego skok, mój skok, itd... Dodam tylko, że przed tym etapem zapowiedziałem wszystkim w autokarze, że jadę tam wygrać.

Skąd u pana tyle determinacji?

- Gdybym miał głowę mojego kolegi z Liquigasu Petera Sagana, wygrywałbym o wiele więcej. On jest urodzonym zwycięzcą - nie wie jak, ale wygrywa. Na rowerze staje się zupełnie kimś innym niż w życiu prywatnym. Z tym trzeba się urodzić, nie wszyscy to mają. Tak jak nie wszyscy mają w życiu partnerkę, bo nie umieją przełamać własnej nieśmiałości, inni za to zmieniają żony jak rękawiczki. W kolarstwie też tak jest - pracuje się przede wszystkim głową, jak już mówiłem. Nie można mnie hamować i mówić, że jestem tylko wyrobnikiem. Ja też chcę wygrywać i staram się ze wszystkich sił.

Usłyszymy w przyszłym roku o innych Polakach?

- Nie wiem, kto to mógłby być. Wystarczy jednak cały sezon we Włoszech i otwiera się szansa. Jak ja to mówię, trzeba się "obścigać" z najlepszymi i szukać szczęścia.

Nie podniesie się więc polskie kolarstwo?

- Obawiam się, że nie mamy ludzi.

Początek Tour de Pologne we Włoszech?  ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA