I to nie tylko swoich marzeń. Takie, obejmując polskie siatkarki, miał bowiem sam Stefano Lavarini. - Kiedy tylko wszedłem do wioski olimpijskiej trzy lata temu w Tokio, pomyślałem sobie: "K***a, chcę wrócić na igrzyska tak szybko, jak to tylko możliwe". Długo o tym śniłem i teraz sprawiliśmy, że to się znów urzeczywistni - mówił nam kilka miesięcy temu Włoch.
Spełnił je przy pierwszej okazji, po trzech latach pracy. W styczniu 2022 roku, podpisując kontrakt z Polskim Związkiem Piłki Siatkowej, jako cel określał właśnie powrót na igrzyska - swój i Polski. Ale nie tylko na nie wrócił. Lavarini naprawdę odmienił Polki i dzięki temu w Paryżu był tak bliski powtórzenia swojego osiągnięcia z pracy z Koreankami. Sensacyjnie awansował wtedy z nimi do strefy medalowej. Teraz znów stanął przed taką szansą. Po drodze do tego wielkiego wyniku zdobył dwa pierwsze medale światowych imprez dla Polski od 55 lat, ogrywał, i to w meczach o najwyższą stawkę, niemal wszystkie największe potęgi kobiecej siatkówki, a co najważniejsze, przywrócił tu wiarę: zawodniczkom w ich umiejętności, a kibicom w tę reprezentację i jej sukcesy.
Niestety, porażka z Amerykankami w olimpijskim ćwierćfinale jest jak antyteza wszystkiego, nad czym Włoch pracował z Polkami przez ostatnie trzy sezony. Tam nie było nic - zarówno siatkarsko, jak i w samym funkcjonowaniu, czy nastawieniu drużyny - z filozofii Lavariniego. Nie było agresji, dynamiki, a chwilami brakowało nawet walki. To nie były "Boskie", a drużyna kompletnie pozbawiona iskry, z jaką wcześniej zawsze się nam kojarzyły.
To, co się wydarzyło, chyba dla każdego obserwującego polskie siatkarki z bliska w ostatnich latach, jest ogromnym szokiem. Kiedy to się tak zdążyło zepsuć, tak drastycznie zmienić? Zaskakuje nie tylko wynik meczu z USA - 0:3 (22:25, 14:25, 20:25), ale także boiskowa bezsilność, ta słabiutka postawa Polek. To jest nie do zaakceptowania. Przecież odzwyczailiśmy się już od takich porażek, ten zespół się od nich odciął. A teraz tylko przykro się patrzyło na to, jak to wraca.
Zwłaszcza ze świadomością, że jak każda tak wyraźna olimpijska porażka, ten mecz zaraz może zamazać wszystko, co stało się w poprzednich miesiącach. Nawet na pewno to zrobi. To okrutne, bo przecież ten zespół ostatnio rósł w oczach i zapracował sobie na tę okazję do pokazania swojej najlepszej wersji. A pokazał najgorszą i, niestety, wszystko zepsuł. Amerykanom można oddać, że zagrały świetny mecz, ale stwierdzenie, że były nie do pokonania, byłoby krzywdzące dla tego, jaki był obraz Polek aż do tego feralnego wieczoru.
Ja się z tym obrazem nie zgadzam. I nie chcę, żeby wszystko zniszczył. Przede wszystkim dlatego, że Stefano Lavarini ma tu pracować dalej, przez kolejny cykl olimpijski, bo kontrakt jest już podpisany. On i ta drużyna mogli tu dokonać czegoś jeszcze większego i dobrze, żeby to po tej przykrej porażce wybrzmiało, że to nie koniec. Dla kilku nazwisk z tej kadry - pewnie choćby Joanny Wołosz czy Agnieszki Korneluk - drugiej takiej szansy już nie będzie, ale jestem przekonany, że nie dla całej polskiej kadry. To miał być tekst o sukcesie. I niech pomimo tej bolesnej rany z ćwierćfinału takim pozostanie.
Po pierwszych dwóch sezonach Lavariniego w Polsce często mówiło się, że nauczył swoje zawodniczki "mentalności zwyciężczyń". To znaczy, że uwierzył w umiejętności każdej z nich, a swoim podejściem potrafił dotrzeć do nich w taki sposób, żeby zbudować silny zespół z takiego, któremu jeszcze niedawno zawsze czegoś brakowało. Ciągle wygrywały nerwy, presja, konflikty w zespole, czy respekt, a czasem może nawet strach, przed rywalkami. Teraz w Polkach przez ostatnie miesiące widać było przede wszystkim rosnącą pewność siebie, a wszystko uzupełniało odpowiednie zrozumienie i współpraca wewnątrz drużyny. - Najważniejsze to zrozumieć, ile musisz dać z siebie, jak bardzo się zaangażować, żeby się rozwijać - tłumaczy "Magik".
Ten pseudonim przylgnął do niego po tegorocznej Lidze Narodów, w której Polki drugi raz z rzędu wywalczyły brązowy medal. Nazywała go tak choćby kapitan zespołu, Joanna Wołosz. To określenie szybko podłapali kibice i media, a nawet prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej, Sebastian Świderski. Tylko sam Lavarini jakoś go nie kupił. - Nie jestem czarodziejem, nie robię żadnych magicznych sztuczek - zarzekał się po powrocie do Polski. Coraz więcej opowiadał jednak o tym, jak dalej odmienia ten zespół i co jeszcze stara się w nim poprawić.
Bo samo dobre nastawienie nie wystarczy. Albo inaczej: nie wystarczy pokazać je jednorazowo. Polki pytane o to, co zmieniło się w ostatnich miesiącach wskazują, że o wiele bardziej ufają własnym możliwościom. Jednak według Lavariniego ich pewność siebie wcale nie musi non stop rosnąć, żeby osiągać dobre wyniki. Włochowi nie chodzi o wywoływanie w sobie poczucia, że przed każdym kolejnym meczem czegoś ci brakuje. Ma na myśli powtarzalność.
- Jestem skupiony na tym, żeby dziewczyny czerpały z tej uzyskanej pewności siebie, czy uczucia, które pojawia się po dobrym rezultacie. Żeby jeszcze więcej czasu poświęcać na to, co pomogło im go osiągnąć. Pytam: "Zauważyłaś, że coś wyszło ci lepiej? Czujesz się pewniejsza tego, co robisz?". Chodzi o to, żeby wydobyć z tego jak najwięcej, pracować więcej i ciężej, wierzyć w to, co robisz. Żeby nie stracić swojej szansy na to, by się rozwijać i osiągać jeszcze więcej - wyjaśnia Lavarini.
- Na pewno wiemy, że możemy grać jeszcze lepiej i chcemy do tego dojść. Mamy już jednak swój poziom i nie możemy sobie pozwolić na to, żeby z niego spaść, na brzydką siatkówkę. Liczymy na to, że cały czas będziemy tak grać. Że będziemy stabilne, a być może nawet lepsze i nie przyjdzie żaden dół. Wiara, nasza moc i to, jak zbudowałyśmy ten zespół, wygląda inaczej niż w poprzednich latach. Możemy walczyć z najlepszymi i walczymy - mówi atakująca Polek, Magdalena Stysiak.
Rozwijał się też sam Lavarini. W ostatnich latach stał się takim siatkarskim kosmopolitą. Na zawsze będzie Włochem i tam spędził najwięcej czasu, ale doświadczył już siatkówki na trzech kontynentach: w Azji, trenując Koreanki, w Ameryce Południowej, będąc w brazylijskich klubach, a także Europie, prowadząc drużyny w trzech krajach, bo do Włoch i Polski teraz dołożył Turcję.
- W siatkarskim języku we wszystkich tych miejscach znajduje się pewne podobieństwa. Myślę, że zawsze da się jednak jeszcze bardziej otworzyć na coś nowego. Nie tylko ze sportowego punktu widzenia, także pod kątem zauważania różnic w kulturze. To pomaga zrozumieć, że wszystko da się zrobić w nieco inny sposób. To, co uważasz za bardzo ważne, dla kogoś wcale takie nie jest, ale ma inne elementy, którym ty poświęcasz o wiele mniej czasu, a dla kogoś są kluczowe. Dzięki temu zachowujesz lepszy balans w ocenie, czy odkrywaniu sposobów na rozwój własnej pracy. To jedna z najcenniejszych rzeczy w mojej pracy w ostatnich latach. Możliwość doświadczania różnych kultur sprawia, że uczę się coraz więcej. Myślę, że nawet bardziej jako człowiek niż jako trener - ocenił w rozmowie ze Sport.pl Lavarini.
Jego sposób pracy wiele się nie zmienił. Osoby, z którymi rozmawiamy, widzą w nim tego samego Stefano, który trzy lata temu poprowadził Koreę do czwartego miejsca na igrzyskach w Tokio, choć dobrze adaptującego się do każdego nowego środowiska. - Trzeba się uczyć każdego dnia i od każdego. To proces, który mnie nakręca. Bo fakt, że pracuję za granicą nie oznacza tylko tego, że doświadczam kultury kraju, którego drużynę prowadzę. W Brazylii i Turcji kluby są jak tygiel. Masz wiele zawodniczek, z wielu krajów i różnych kręgów kulturowych. Dlatego one mieszają się jeszcze bardziej. Staram się na tym tylko korzystać - wyjaśnił szkoleniowiec.
Gdy pytaliśmy trenera, czy można porównywać kadrę Korei z Tokio i jej potencjał do tego, co Polki mogą zrobić w Paryżu, kręcił głową i mówił, że to raczej nie ma sensu. Szkielet jest ten sam - zespół, który stać na walkę z najlepszymi i sprawienie niespodzianki. Oba wykonały też świetną robotę, ale mają własną specyfikę, a okoliczności, w których osiągały własne sukcesy nie pozwalają ich ze sobą zestawiać. I podobnie jest z Lavarinim. Włoch pozostaje tym samym trenerem, choć ma swoje różne wersje - każdą dostosowaną do tego, gdzie i z kim pracuje.
Lavarini nie stał się także przesadnie polski. To prawda, że nauczył się słów "Mazurka Dąbrowskiego" i śpiewa hymn przed meczami. Jednak z tego, co mówią jego zawodniczki, czy ludzie pracujący wokół kadry, nadal rozumie niewiele. Zresztą ułatwia to fakt, że z kilkoma zawodniczkami nie musi nawet rozmawiać po angielsku - choćby do Joanny Wołosz mówi przecież po włosku.
Jak to Włoch, nie lubi też, że tak często w Polsce jest zimno. W pierwszym roku pracy miał nawet kilka rodzajów sporych, puchowych kurtek, które nosił w hali. Sam kraj lubi, ale tak jak w innych miejscach, w których pracował, nie spędza tu wiele czasu. Taki już jego styl, że niemal każdą, nawet wolną, chwilę poświęca siatkówce.
Kiedyś opisywaliśmy jednak, że Lavarini, gdy wraz ze swoimi asystentami w hotelu analizuje kolejne przeciwniczki Polek, uwielbia sobie pośpiewać. Puszcza piosenki z całego świata, które poznawał na kolejnych etapach swojej trenerskiej kariery, czasem gwiżdże, czasem cicho podśpiewuje, a w tym samym czasie patrzy na przygotowane materiały wideo o rywalkach i wyciąga wnioski, które później przekazuje zawodniczkom. Nie chodzi o to, że śpiewa po polsku. Zna "Dodę" - piosenkę "Nie Daj Się", do której Polki świętowały awans na igrzyska, ale to wszystko. Cały ten hotelowy rytuał napędza za to pewien "polski" przysmak.
Co prawda paluszki to przekąska, którą przypisuje się Niemcom lub Austriakom, ale Lavarini najwyraźniej poznał ją tutaj. I bardzo sobie upodobał. - Przyjeżdżając na mecz do Polski, staram się unikać wychodzenia na zewnątrz bez wyraźnej potrzeby, żeby ich nie kupować, bo potem będę grubszy. Rodzice trenera przygotowania fizycznego, którego zabrałem ze sobą do Turcji, Bartosza Groffika, przyjechali do Stambułu i przywieźli mi ich trochę. Mam tak, że prawie każdego wieczoru idę po nie i zaczynam jeść kolejną paczkę. Kiedy pojawiłem się znów w Polsce, mówiłem sobie tylko: "Nie kupuj, nie kupuj", ale nie mogę ich nie przyjąć - mówił, gdy przynieśliśmy mu jedną paczkę paluszków w prezencie. Gdy je zobaczył, zaświeciły mu się oczy. I tak, Stefano lubi solone.
Teraz, po porażce z Amerykankami, takie obrazki pewnie nie wywołują uśmiechu na ustach, tylko przywołują złość i wzruszanie ramionami. Bo co nam teraz po tym, jaki jest Lavarini? Miejsca w półfinale igrzysk w Paryżu nam to już nie wróci, jasne. Ale przez miesiące budowało reprezentację, która jeszcze trzy lata temu całe igrzyska mogła obejrzeć tylko przed telewizorem. Jeśli w ogóle oglądała, a nie unikała ich z żalu, że ich tam nie ma.
Ta scena z paluszkami dla Lavariniego jest z zimy, wydarzyła się już po turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk z września zeszłego roku. Na nim prowadzone przez niego Polki pokonały aktualne mistrzynie olimpijskie, Amerykanki i brązowe medalistki mistrzostw świata, Włoszki, zapewniając sobie bilet do Paryża. A to już historyczna sprawa, bo Polki na igrzyskach były dotąd tylko trzykrotnie - w 1964 roku w Tokio, w 1968 roku w Meksyku i w 2008 roku w Pekinie. Z tych dwóch pierwszych przywiozły dwa brązowe medale, ale szesnaście lat temu nie wyszły z grupy.
Nawiązanie do medalowych tradycji z lat 60. przed turniejem nie było już uważane za coś nie do osiągnięcia. Choć nikt tego nie wymagał. Zdobycie olimpijskiego krążka byłoby czymś przepięknym, ale w przypadku kobiecej kadry nie jest tak jak z polskimi siatkarzami. One nie przyzwyczajały nas wcześniej latami do ciągłych sukcesów, medali i wygrywania. Ten obecny okres był wręcz odmianą po kilkunastu latach mniejszej lub większej posuchy. Polki miały teraz świetny moment, więc apetyt kibiców i ekspertów powoli rósł razem z ich jakością. Przed Paryżem chyba każdy chciał, żeby wykorzystały swoje możliwości. I wielu było przekonanych, że one mogą przynieść grę na miarę olimpijskiego podium. Z tamtej perspektywy po zakończeniu igrzysk poza nim, nikt miał nie grzmieć o kompromitacji, a raczej niedosycie i niewykorzystanej okazji. Wtedy była to spora przewaga i pozytyw.
Jednak Polki, a tym bardziej Stefano Lavarini wcale nie myślały w taki sposób. Włoch mawia: "Dla mnie nie ma przyszłości, jest tylko jutro". Dlatego nie kalkulował, zastanawiając się, jak cała Polska zareagowałaby na medal lub powrót z pustymi rękami. Myślał tylko o tym, jak sprawić, że gra o najwyższe cele w Paryżu będzie możliwa. Nie ma wątpliwości, że to było słuszne podejście. Ale zdarzają się takie chwile jak ta teraz, po odpadnięciu z igrzysk, gdy pojawia się myśl, że może właśnie za to podjęte ryzyko Polki zapłaciły ogromną cenę w Paryżu.
To wieczór, który będzie je dobijał w koszmarach jeszcze przez wiele nocy. Ale dobrze, żeby nie przysłonił im obranej trzy lata temu ścieżki. Warto spróbować pójść nią jeszcze raz. Wierzę, że po zmianach, nauczone tą paryską klęską w ćwierćfinale, i po kolejnych czterech latach gry z Lavarinim w roli trenera, Polki są w stanie uniknąć pokazania takiej twarzy jak ta ze spotkania z Amerykankami. Przecież wiedzą, że ta prawdziwa jest inna. I boli, Polki pewnie jeszcze bardziej, że ona we wtorek była tak głęboko ukryta, zupełnie poza boiskiem. Właśnie straciły wielką szansę, w bardzo przykry dla siebie sposób, ale oby to nie był żaden koniec tej kadry w takim wydaniu do jakiego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. I za którym od razu po tak bolesnej porażce zatęskniliśmy.