W niedzielę 53-letni Hołowczyc po raz piąty okazał się najszybszym kierowcą rajdu Baja Poland na podszczecińskich bezdrożach. Na mecie ósmej eliminacji tegorocznego Pucharu Świata cross country, utytułowany rajdowiec ogłosił koniec występów w tego typu imprezach. Ale nie zakończenie kariery.
Krzysztof Hołowczyc: Przez dekadę startów w rajdach terenowych udało mi się osiągnąć naprawdę dużo. Wygrałem wiele wyścigów, zdobyłem Puchar Świata. W zakończonym w niedzielę rajdzie Baja Poland po raz kolejny pokonałem całą światową czołówkę w tej dyscyplinie, między innymi Nassera Al-Attiyaha, który w Dakarze zwyciężył w 2011 roku. Myślę więc, że skoro on tam wygrał, to mógłbym i ja, choć na tej morderczej imprezie los kierowcy nie jest wyłącznie w jego własnych rękach. W 2012 roku prowadziłem w klasyfikacji, wydawało mi się, że może jadę po wyśnione zwycięstwo, gdy pękła w samochodzie mała rurka i marzenia diabli wzięli. W tym sensie oczywiście żałuję, mogłem zdobyć więcej. Ale patrząc, jak zmagam się z Dakarem na śmierć i życie rok po roku, żona wymogła na mnie obietnicę, że rzucę to, kiedy w końcu osiągnę sukces. I w tym roku stanąłem na trzecim stopniu podium w klasyfikacji generalnej, więc sam sobie wytrąciłem z ręki argumenty.
- O drugim mówię po cichu i znacznie mniej chętnie. Lata mijają, a mój kręgosłup, po wypadkach, domaga się lepszego traktowania. Byłem ostatnio u lekarza, który po prześwietleniu i badaniu powiedział mi: "Na odcinku lędźwiowym - masakra, na piersiowym - fatalnie, szyjny do niczego. A poza tym wszystko gra". "No to właściwie co gra" - spytałem. A lekarka na to: "Tak sobie powiedziałam, że gra, bo przecież i tak znów pan wsiądzie do auta i będzie się ścigał". Tak naprawdę taki rajd, jak Dakar, jest torturą dla kogoś ze schorowanym kręgosłupem jak mój, więc potraktowałem to jako odgórny znak, że przyszedł czas, by przestać się maltretować.
Ale nie powiem, że odpuszczam bez żalu. Dziś mówię o tym tak pogodnie. Ale gdy przyjdzie styczeń i niedawni rywale ruszą do Dakaru, będę miał pewnie chęć zapaść się pod ziemię.
- Wypadek Michała to niejedyny dramat, z którym zetknąłem się na Dakarze. To morderczy, bezwzględny rajd, pomyślany jako ekstremalne wyzwanie. Jest bezwzględny dla kierowcy, dlatego może tak pociągający dla tych, którzy chcą stawić mu czoła i sprawdzić się. Ale kierowca rajdowy z natury wybranej przez siebie dyscypliny zawsze ociera się o cienką granicę bezpieczeństwa. Często ją przekraczając. Mijamy drzewo o kilka milimetrów, ze świadomością, że jeden zły ruch i nas nie ma. Ale widząc wypadki innych kierowców, człowieku zawsze powtarza sobie: "ja to co innego". Ale długoletnia walka ze stresem gdzieś odkłada się w psychice.
Ja w rajdach miałem dwa razy takie doznanie ocierające się wręcz o mistykę, że mknąłem już ku ciemnej stronie i nagle ktoś lub coś mnie powstrzymywało, jakiś głos mówił: "To jeszcze nie twój czas, masz wciąż coś do zrobienia".
Rajdy, jak każdy sport, coś nam dają i odbierają. Czasem pojawiają się myśli, że odbierają zbyt wiele. Może szkoda życia?
- Nie, jestem już emerytem, ale jeśli chodzi o rajdy terenowe. Chciałem zakończyć kolejnym zwycięstwem w Baja Poland i się udało. Ładny moment na ogłoszenie, że już mówię pas. Ale będę się ścigał w rallycrossie, to dla mnie jak powrót do korzeni. Zaczynałem od wyścigów na gokartach, w bezpośredniej walce z rywalami. I taki jest właśnie rallycross podbijający ostatnio świat. Tor ma 1000-1200 m, a kierowcy w samochodach ścigają się, obijają, zderzają na oczach kibiców wypełniających stadion. W weekend takich zawodów przejeżdża się 40 km, a nie 400 jak w Dakarze. 40 km łatwiej wytrzyma mój kręgosłup, w którym - jak powiedziała lekarka - "poza tym wszystko gra".
A co do sportowych ambicji, to oczywiście ich nie porzucam, nawet w skórze emeryta. Będę walczył o osiągnięcie szczytu w rallycrossie, czyli tytułu mistrza świata.
Komentarze (19)
Koniec i początek Krzysztofa Hołowczyca