Berlin 2009. Sylwester Bednarek, czyli dzień konia skoczka w czepku

Sylwester Bednarek cudem pojechał do Berlina, cudem przeszedł przez eliminacje. Ale w finale nie było żadnych cudów, tylko rekord życiowy pobity o cztery centymetry i brązowy medal skoku wzwyż, w jednej z najbardziej prestiżowych konkurencji mistrzostw świata.

Gdyby nie Artur Partyka, nie byłoby pana tutaj, bo przecież nie wywalczył pan minimum PZLA na mistrzostwa świata.

Sylwester Bednarek: Artur też miał 20 lat, jak zdobył pierwszy tytuł.

Pierwszy raz uścisnąłem mu rękę na zawodach gimnazjalnych w Łodzi, które organizował jego trener Edward Hatala. Byłem tam drugi. Artur przyszedł na konkurs jako gwiazda. Nawet nie wiedziałem, co powiedzieć, byłem takim niepozornym chłopcem w tłumie innych. Dla mnie jest panem Arturem Partyką.

Gdyby nie on, siedziałbym teraz gdzieś na plaży i pił drinki. No, i gdyby nie złoty medal na młodzieżowych mistrzostwach Europy w Kownie. Średnio chciałem przyjeżdżać do Berlina, bo trenowałem ciężko do młodzieżówki, zdobyłem, co miałem zdobyć w tym sezonie, wydawało mi się, że czeka mnie już tylko wypoczynek. Moja dziewczyna była trochę zła, bo w ogóle nie możemy nigdzie wyjechać w te wakacje, teraz też muszę jechać gdzieś startować.

W PZLA mówili mi, że jadę po naukę. Tak miałem ten start traktować. Ale to nastawienie się zmieniło, jak wyszedłem na płytę główną i przypomniałem sobie słowa Artura. Jego córka trenuje w RKS-ie, więc czasami się widujemy, wpada na treningi i daje cenne uwagi. Powiedział, że finał to całkiem inny konkurs, że gra zaczyna się od początku i każdy może zdobyć wszystko.

Muszę zapisywać sobie to, co on mówi.

Ale czasem i w Polsce pan nie wygrywa.

- W tym sezonie miałem kilka dobrych mityngów, ale wysoko rzeczywiście nie było. W Moskwie byłem trzeci z 2,25 m, ale Uchow i Rybakow skoczyli tam po 2,34 m. W Barcelonie byłem trzeci. Tam oglądał konkurs Jacek Wszoła, który podpowiadał mi w eliminacjach. Wtedy był na wakacjach, przypadkiem włączył telewizję i zobaczył, że Tomasz Majewski pcha kulą na mityngu właśnie w Barcelonie. Zapakował rodzinę w taksówkę i przyjechał, a tam również ja skakałem. Powiedział wtedy, że ani się obejrzę, a przyjdzie dzień, kiedy skoczę 2,30 m. I ten dzień wypadł na mistrzostwach świata. Wypatrywałem go na finale w tym samym miejscu, wiem, że był na stadionie, ale go nie dostrzegłem.

Ale nawet mistrzem Polski pan nie został.

- No to co? Grześkowi Sposobowi się należało.

Nie wiem, co by było tutaj, gdyby nie Grzesiek.

Pomógł mi w eliminacjach, bez niego pewnie nie wszedłbym do finału. Doradzał, odpowiadał, mówił, co mam robić. Uspokajał. Mówił: idziesz tam tylko skakać, o nic się nie martw. Przed wyjściem sprawdził, czy wszystko wziąłem, doradził, żebym zabrał drugi ręcznik i agrafki do przypinania znaczników, bo jak będzie padał deszcz, to mi się wszystko przyda. I rzeczywiście, rady były cenne, wszystkie wykorzystałem.

Pana początki w skakaniu nie były imponujące.

- Po dwóch miesiącach treningu pojechałem na mistrzostwa Polski młodzików. Skoczyłem nożycami i byłem ostatni. Jak pierwszy raz skakałem na zawodach flopem, to strąciłem 160 cm głową.

Niezwykłe w finale było to, co działo się na wysokości 2,28 m. Główni faworyci jeden po drugim wypadali z konkursu.

- Nie wiedziałem, co mam ze sobą robić. Wcześniej obstawiałem, że Jarosław Rybakow lub Iwan Uchow skoczą po 2,36 m. Gdyby nie padało, konkurs wyglądałby zupełnie inaczej, bo niektórym mokry tartan przeszkadza. Ja udawałem przed samym sobą, że jest mi to obojętne.

Nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy się smucić, czy biegać, chodzić, pobudzać się do skoku, bo czułem, że może być medal. Założyłem na głowę ręcznik, żeby chłopakom nie pokazywać, że się cieszę, jak palą skoki, no bo jednak to kumple, lubię ich, jeździmy razem na mityngi, pomagamy sobie i zawsze jest tak, że każdy daje z siebie wszystko i wygrywa lepszy. Myślałem nawet o tym, że jestem w stanie wygrać ten konkurs. Potem myślałem, że jak na różnych mityngach potrafię być trzeci, to i tutaj też mogę. Gdyby mi się udało skoczyć 2,28 w pierwszej próbie, jak chciał trener, byłbym nawet srebrnym medalistą! Ale za bardzo chciałem i skok nie wyszedł.

Potem była ogromna presja na następnej wysokości - 2,32 m.

- Musiałem ją przeskoczyć. Goniłem Niemca, który pokonał tę wysokość w drugiej próbie. Jakbym jej nie przeszedł, byłbym czwarty. Mówili mi potem trenerzy, że byłem blisko skoczenia 2,35 m. Miałem po prostu dzień konia.

Zaraz po konkursie mówił pan, że był trochę zdenerwowany, ale nie widać było tego po panu.

- Byłem trochę zestresowany. Od rana sobie wmawiałem, że to jest dzień jak co dzień. Że po prostu wyjdę i zrobię swoją robotę.

Podczas konkursów reaguję emocjonalnie i miałem z tym kłopoty. Kiedyś odebrano mi za to złoty medal na młodzieżowych mistrzostwach Polski, bo zezłościłem się na sędziów. Było tak, że na memoriale Kusocińskiego uderzyłem w stelaż, który w tamtym czasie ustawiany był obok zeskoku, i rozwaliłem sobie piszczel. A potem na młodzieżowych mistrzostwach Polski prosiłem przed konkursem, żeby ten stelaż zdemontowali. Mogli to zrobić. No i znów sobie rozbiłem piszczel. Zabrano mnie do szpitala. Lekarz po pierwszych oględzinach stwierdził, że noga jest złamana. Sporo by mnie ominęło...

Po MŚ w Berlinie: czy polska lekkoatletyka jest potęgą? Na pewno jesteśmy mocarstwem w rzutach! Odgryzłam palec Betty Heidler - mówi Anita Włodarczyk >

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.