Tej porażki szkoda potwornie, bo Radwańska miała ogromną szansę wygrać Wimbledon. Gdyby pokonała Lisicki, a zabrakło do tego naprawdę niewiele, w finale zmierzyłaby się z Francuzką Marion Bartoli (WTA 15), która w pierwszym półfinale pokonała Belgijkę Kirsten Flipkens 6:1, 6:2.
Bartoli to rywalka, której Radwańska śni się w najgorszych koszmarach, nigdy Polki nie pokonała, przegrała wszystkie siedem meczów. Francuzka uderza mocno po rogach kortu, ale nasza tenisistka umie rozregulować jej tenis. Nawet obudzona w środku nocy, wiedziałaby pewnie, co zrobić, żeby zaplątać nogi Marion Bartoli.
Szlem był na wyciągnięcie ręki, w pewnym momencie od finału dzieliły Radwańską dwie piłki, ale znów się nie udało.
Lisicki (WTA 24) nie jest Sereną Williams, ale w rolę siłaczki, dominatorki, która zatrzymuje delikatną fizycznie Radwańską, wcieliła się bardzo dobrze.
Od pierwszych piłek było wiadomo, że na korcie ogień mierzy się z wodą. - Nie ma bardziej przeciwstawnych stylów na tenisowej mapie - mówiła komentująca mecz w BBC Tracy Austin, była mistrzyni US Open.
Lisicki natarła wściekle, strzelała potężnie, serwowała tak, że drżała trawa. Ale jeśli tylko Polka zdołała jej serwis odebrać i sprawić, by wymiana trwała dłużej niż kilka piłek, zyskiwała przewagę, bo jej tenis był bogatszy i sprytniejszy. Zza siatki nadlatywały bomby o najmocniejszych ładunkach, ale Radwańska umiała je z gracją rozbroić slajsami, zagraniami wykorzystującymi rotację - kierowanymi tam, gdzie rywalka akurat nie stoi - ale niekoniecznie posyłanymi z całej siły.
- Im dłuższa wymiana, tym większe prawdopodobieństwo, że wygra Radwańska - zachwycała się Austin. - Ktokolwiek wygra, będzie owacja na stojąco - komentowali dziennikarze w biurze prasowym Wimbledonu, bo to był świetny, emocjonujący mecz.
W I secie szły równo do 3:3, aż Lisicki wyrwała do przodu. W drugiej partii rządziła Radwańska, popisowo neutralizując grę Niemki, która zaczęła się denerwować, w pewnym momencie kompletnie się pogubiła.
W trzeciej odsłonie Radwańska dalej tańczyła na korcie, ale Lisicki przy 0:3 się przebudziła, krzyknęła "Come on!" po jednej ze swoich firmowych petard i zaczęła gonić. Goniła długo, grała w kratkę, sporo pudłowała, ale w końcu Radwańską dopadła. Zdecydowała przewaga siły fizycznej, serwisu, forhendu, czyli to, co zwykle jest potrzebne, by powalić Polkę w Wimbledonie.
Przed rokiem przegrała w finale z największą z siłaczek Sereną Williams, teraz pokonała ją ta, która do tego miana może aspirować w przyszłości.
- Mecz może i dobry, ale wolałabym zagrać brzydki i wygrać. W końcówce popełniłam kilka prostych błędów, nie wykorzystałam kilku szans. Ćwierćfinał z Na Li był dużo lepszy - powiedziała Radwańska.
Brytyjscy dziennikarze pytali Polkę, czemu tak chłodno podała rękę Niemce i szybko wyszła z kortu. - A co, miałam zostać i zatańczyć na środku? Nie miałam ochoty na rozmowy pod siatką, byłam zła, że przegrałam - wzruszyła ramionami.
- To prowadzenie 3:0 w trzecim secie to nie było dużo. Ona serwowała bardzo dobrze, przy 5:6 posłała drugi serwis z prędkością 161 km/godz. W końcówce miała trochę szczęścia - dodała Polka.
Mimo potężnych opatrunków na udach przed meczem obiecywała, że zniesie każdy ból. Po półfinale stwierdziła, że jednak wysiłku w poprzednich rundach było za dużo. - Nie biegałam na sto procent. Czasem nogi nie niosły. Gdybyśmy zagrały za dwa dni, pewnie mecz wyglądałby inaczej - stwierdziła.
W Londynie wszystkie prześladujące Radwańską ostatnio siłaczki - Williams, Viktoria Azarenka, Maria Szarapowa - odpadły przed ćwierćfinałami. Kiedy zdarzy się to po raz kolejny? - Może za sto lat - odparła Radwańska. Doskonale wiedziała, że z Bartoli byłaby zdecydowaną faworytką.
Czy Polka wygra kiedyś turniej Wielkiego Szlema? - Nie każdy mecz da się wygrać z kontry, czekając na błędy z drugiej strony siatki. Jeśli silna fizycznie rywalka gra dobrze, nie myli się za często, to Agnieszka ma problem, bo sama nie zagrywa wielu winnerów, czyli kończących uderzeń. Bez nich trudno wygrać, bo w siedmiu meczach zawsze trafi na choć jedną silną fizycznie tenisistkę, która zagra mecz życia - mówił przed Wimbledonem Paweł Ostrowski, były trener m.in. Angelique Kerber. - Gdyby Agnieszka grała 15-20 lat temu, pewnie zwyciężyłaby już w Szlemie. Wtedy w tenisie było mniej siły fizycznej - to słowa Victora Archutowskiego, byłego menedżera Agnieszki.
I choć w czwartek do powtórzenia zeszłorocznego finału zabrakło tylko dwóch piłek, trudno było nie odnieść wrażenia, że także po trosze wehikułu czasu i większego bicepsa na ramieniu.
Radwańska ma 24 lata, dalej będzie ścigać Szlemy, ale największa szansa, jaką miała, wymknęła jej się z rąk.