• Link został skopiowany

Robert Korzeniowski: teraz walczy się przez 50 km

To już nie jest spokojny chód na 50 km, który sprowadza się do rozegrania walki o medale w samej końcówce. Teraz mamy do czynienia z walką na 50 kilometrach. Od początku do końca.

Michał Białoński: Przed odlotem do Francji nie podejrzewał Pan chyba, że może osiągnąć tak dobry wynik w MŚ?

Robert Korzeniowski: Nie marzyłem o takim rezultacie nawet 24 godziny przed startem. Owszem, troszeczkę mnie martwiło, że w tym roku wyjątkowo nie pobiłem żadnego rekordu życiowego, a bywało, że biłem ich po kilka. Ale to nie był dla mnie jakiś specjalny problem psychologiczny. Jeszcze dzień przed zawodami Melani Siger, niemiecka chodziarka, która startowała w Krakowie i była ósma w Paryżu, mówiła do mnie: "No i co! I znowu złoto, i kolejny rekord świata!". A ja jej odparłem: "Hola! Hola, Melani! To nie jest tak łatwo. U was było dobrze w Monachium [przed rokiem Korzeniowski pobił tam rekord na 50 km - przyp. red.], ale tutaj jest Paryż i będzie na pewno inaczej. Wystarczy mi w zupełności złoto".

Mówił Pan tak, choć był znakomicie przygotowany do startu.

- Po prostu nie podejrzewałem, że uda się uzyskać tak dobry wynik. Mamy do czynienia z pewnym fenomenem, jaki się dzieje w chodzie. Zawodnicy walczą teraz naprawdę o wszystko. Nie mają już problemów ze zniesieniem trudów dystansu, to już nie jest spokojny chód na 50 km, który sprowadza się do rozegrania walki o medale w ostatniej fazie. Teraz mamy do czynienia z walką na 50 kilometrach. Od początku do końca.

Teraz pewnie niełatwo będzie pobić Pański rekord: 3 godziny 36 minut i 3 sekundy?

- Dlaczego? Wynik na 50 km może być jeszcze bardziej wyśrubowany. Przy lepszym zorganizowaniu samej taktyki można urwać jeszcze z minutę. Na pewno nie będziemy się cieszyć z kolejnego rekordu w Atenach. Jestem realistą i wiem, że do stolicy Grecji w trakcie igrzysk nie napłynie powiew chłodu polarnego z północy, a w upale... Ale chciałbym się cieszyć ze złota i to jest dla mnie najważniejsze.

Coraz rzadziej dostaje Pan ostrzeżenia od sędziów. Widać, że w miarę upływu lat ma Pan coraz lepszą technikę.

- Może to dzięki temu, że ciągle nad nią pracuję i nie osiadam na laurach. Wciąż wyciągam sporo wniosków. Nieprzypadkowo moja czarna "tajna" torba jest wypełniona kamerami, aparatami, wszelkiego rodzaju analizatorami tego, co robię. To pomaga i zarazem sprawia, że mam pełny komfort przed zawodami, bo wiem, że ja na swoją technikę mogę liczyć. To bardzo istotne. Gdy ciśnie mnie Rosjanin German Skurygin, mogę spokojnie przyspieszyć, bo wiem, że panuję technicznie nad tym, co robię.

Co byłoby z polską lekkoatletyką, gdyby nie było Korzeniowskiego?

- Mielibyśmy w Paryżu kilka miejsc finałowych. Byłoby szkoda... Ale Korzeniowskiego zabrakło na podium w Sewilli, a obroniła się sztafeta 4 x 400 m i ona dostarczyła nam sporo radości. Jestem przekonany, że w Paryżu miałem do odegrania bardzo poważną rolę. I nie chodziło bynajmniej o obronę honoru Polski, tylko o wlanie wiary w serca moich kolegów lekkoatletów, że przyjeżdżamy nie tylko, żeby walczyć o stypendia i miejsca finałowe, ale że możemy też zawojować świat - i to jest ciągle aktualne.

Pana najbliższe plany to...

- Pobędę w Krakowie przez kilka dni. W sobotę wyjadę na zawody ligowe do Warszawy, gdzie czeka mnie start na 5 km. Na 14 września mam zaplanowany mityng w Hildesheimie, w Niemczech. Ten start może mi kolidować z galą, jaka jest szykowana w Monaco na podsumowanie Grand Prix. Na pewno pojadę na rekonesans przedolimpijski do Aten.