"Czesiu Michniewicz" - krzyczeli uradowani kibice, którzy bezskutecznie chcieli sforsować ochronę i wejść na konferencję prasową. Selekcjonera reprezentacji Polski jeszcze nie było w środku. Czekaliśmy na niego długo, bo pojawił się równo o północy. W pełni jednak rozumiemy tę zwłokę, bo we wtorek Michniewicz zrobił dużą rzecz: pokonał Szwecję 2:0 i awansował z Polską na mundial w Katarze. Słowem: miał się z czego cieszyć.
Michniewicz na konferencji był uśmiechnięty. Wciąż było jednak widać na jego twarzy wzruszenie, ale i zmęczenie. Selekcjoner już na wstępie wrócił do sytuacji, która miała miejsce zaraz po meczu, kiedy złapał się za głowę, padł na oba kolana i ucałował murawę Stadionu Śląskiego. - Dla mnie to był wyjątkowy moment. Przed oczami w jednym momencie stanęło całe moje życie. Klatka po klatce, wszystkie wzloty i upadki. Od dzieciństwa przez dorosłość aż do dzisiaj - powiedział Michniewicz.
Zaraz po meczu Michniewicz nie poszedł cieszyć się wraz z piłkarzami. Czekał na nich przy bocznej linii. - Nie miałem ochoty się cieszyć. To znaczy inaczej: miałem, ale chciałem na tych chłopaków popatrzeć z boku. Na ich euforię - wytłumaczył.
- W krótkim czasie złapałem kontakt z zespołem i sztabem. W tym gronie było wiele osób, ale udało się i mam wielką satysfakcję. Oby był to fundament, ale pod co? Zobaczymy w przyszłości. Mistrzostwa świata w Katarze są odległą perspektywą. Przed nami jeszcze Liga Narodów, a wiemy, jak to czasem się kończyło - zaśmiał się Michniewicz.
To było nawiązanie oczywiście do Jerzego Brzęczka, który wykonał cel: utrzymał Polskę w najwyższej dywizji Ligi Narodów, awansował po drodze na Euro 2020, ale na pół roku przed mistrzostwami Europy stracił pracę. - Cezary Kulesza mi zaufał, choć wielu się nie zgadzało. Kiedy zostawałem selekcjonerem, jeden z dzienników stwierdził, że podzieliłem Polskę. Może teraz nadszedł czas, by napisać, że połączyłem kraj - zakończył Michniewicz.