• Link został skopiowany

Jedyny polski piłkarz, który nie zagrał na mundialu. "Dziś zrobiłbym to samo"

Piotr Wesołowicz
- Czas uciekał, Tomek Kłos wybił piłkę na aut, a tu nic. Pewnie wszyscy myśleli: podniósł się, żyje, to może grać dalej. A ja już naprawdę nie byłem w stanie. Trochę zacząłem panikować. Ale w końcu dostrzegłem Jerzego Dudka przy linii bocznej - Adam Matysek, były bramkarz reprezentacji Polski, opowiada Sport.pl o wyboistej drodze na mundial.
Adam Matysek w meczu Norwegia - Polska
Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza

Adam Matysek – ur. w 1968 r. w Piekarach Śląskich. Były bramkarz reprezentacji Polski (34 A), uczestnik mistrzostw świata w 2002 r. w Korei i Japonii, wicemistrz Niemiec z Bayerem Leverkusen. 

Zobacz wideo "Nie chcę, żeby taki człowiek był selekcjonerem reprezentacji Polski. To go dyskwalifikuje"

Piotr Wesołowicz: Przed naszą rozmową obejrzałem wideo, które kanał "Łączy nas piłka" opublikował na pańskie 50. urodziny, z najlepszymi interwencjami w kadrze. Ale jednej mi brakuje.

Adam Matysek: Też oglądałem to wideo, ale szczerze mówiąc, nie wiem, której mogłoby zabraknąć.

1999 r., Polska – Bułgaria w eliminacjach do Euro 2000, "mecz na wodzie" przy Łazienkowskiej...

– Mecz ostatniej szansy, kluczowe starcie eliminacji, i to rozgrywane w fatalnych warunkach, bo kilka godzin przed meczem przez Warszawę przeszła największa ulewa od lat. Trawę było widać na dwa-trzy milimetry, a niżej była jedna wielka kałuża. Z grą w piłkę nie miało to wiele wspólnego, prędzej z rugby. Nie było mowy o rozgrywaniu futbolówki, trzeba było kopać wysoko, jak najdalej od bramki. 

Prowadzimy po sprytnym strzale Tomasza Hajty, ale w 35. minucie obrońcy się gubią, Christo Stoiczkow pędzi na bramkę absolutnie sam, ale jakimś cudem broni pan jego strzał w krótki słupek. "Brawo, Matysek! Jak to możliwe?" – emocjonuje się Dariusz Szpakowski.

– Nigdy nie miałem kłopotów z grą sam na sam. Poukładałem sobie w głowie, że w takich sytuacjach nie mam nic do stracenia, żadnego ciśnienia. Oczywiście – chcę obronić! Ale to napastnik ma obowiązek trafić, a ja mogę spróbować mu przeszkodzić.

Stoiczkow to był światowej klasy piłkarz, wtedy świeżo po grze w Barcelonie. Może gdyby starał się mnie inaczej oszukać, to by trafił. Bułgarzy mieli mnóstwo okazji, ale w tym meczu wychodziło mi prawie wszystko.

To był najlepszy pański mecz w reprezentacji?

– Jeśli chodzi o mecze o wysoką stawkę, to nie ma się czym za bardzo chwalić, wiele ich nie było…

O nie, przepraszam, 34 mecze w drużynie narodowej to jest wynik, którym trzeba się chwalić.

– Mało, mało, mało. Dla mnie mało! Dziś to oczywiście jest gdybanie, ale myślę, że gdyby nie kontuzje – najpierw poważny uraz kolana, którego nabawiłem się w Niemczech, a potem uraz barku w meczu z Norwegią – to powinienem był zakręcić się koło 60. Jeśli nie więcej. A 34 jest po prostu OK.

W każdym razie – jest z czego wybierać.

– Mecz z Bułgarią – na pewno. Tak samo spotkanie z Norwegią w eliminacjach do mistrzostw świata.

A o tym jeszcze dłużej porozmawiamy.

– To dorzuciłbym jeszcze dwa towarzyskie mecze: z Hiszpanią przy Łazienkowskiej za kadencji Janusza Wójcika. Bardzo dobrze mi się broniło, dwa czy trzy razy powstrzymałem Raula. I spotkanie z Czechami, ówczesnymi mistrzami Europy, gdy wygraliśmy 2:1 i naprawiliśmy atmosferę wokół kadry.

Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Tu się zatrzymajmy. Lata 90. dla polskiej piłki – oprócz srebra na igrzyskach – to niemal same klęski. I choć dopiero kadra Jerzego Engela awansowała po raz pierwszy od lat na wielki turniej, to jednak drogę utorowała jej drużyna Janusza Wójcika. W eliminacjach do Euro 2000 znów rozkochaliście w sobie kibiców. Pamiętam ten entuzjazm, wywiady w kolorowej prasie, słynną "S-kadrę Wójcika"…

– I duża w tym zasługa selekcjonera. Trener Wójcik miał świetny kontakt z dziennikarzami. Zresztą – z kim "Wujo" nie miał dobrych kontaktów… (śmiech). Powiem tylko tyle, że jego dobrym przyjacielem był choćby ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski.

Wróćmy do piłki. Był deszcz, ale i słońce – palące, angielskie, świecące prosto w oczy…

– Rozumiem, że mówimy o meczu na Wembley?

Tak jest, przegranym 1:3, choć Wójcik zapowiadał, że jego drużyna w końcu wygra na tym stadionie.

– Z jednej strony to nie były tylko czary. Anglia w tamtych eliminacjach była tak przeraźliwie słaba, jak chyba nigdy przedtem. Z tak przeciętną drużyną angielską jeszcze nie graliśmy. Wszyscy czuliśmy, że są do ogrania. Przynajmniej do momentu, gdy poznaliśmy skład naszej drużyny.

Co to znaczy?

– Wójcik podciął nam wtedy skrzydła. Wymyślił, że w jedenastce zmieści siedmiu obrońców. A my wtedy czuliśmy moc, nie baliśmy się nikogo! Kłopot w tym, że trener Wójcik – momentami otwarty na rozmowę z radą drużyny – tym razem z nikim nie rozmawiał, nie konsultował, wystawił skład po swojemu. Do dziś czuję, że była wielka szansa, by wygrać na Wembley. Ale nie w takim ustawieniu, z osamotnionym Mirkiem Trzeciakiem w ataku…

… i przeciwko takiemu szczęściarzowi, jak Paul Scholes. Chyba się panu ten piłkarz śnił po nocach.

– Najbardziej deprymujący był oczywiście drugi gol, niby strzelony głową. Niby, bo Scholes wbił piłkę ręką. Próbowałem interweniować u sędziego, dziś pewnie ta akcja byłaby zbadana przez kilka kamer, ale wtedy nikomu się to jeszcze nie śniło. I tym razem zadziałało na naszą niekorzyść.

Ale mecz jeszcze nie był zamknięty, wtedy Scholes trafił na 0:2, za chwilę kontaktowego gola wbił Jurek Brzęczek. No ale jeśli facet, który ma 165 cm wzrostu zdobywa drugą bramkę głową… To nas rozłożyło na łopatki.

Rozmawialiście ze sobą po meczu?

– Oj, nie… Nie mieliśmy ochoty na luźne rozmowy. Byliśmy wściekli, czuliśmy, że spierniczyliśmy mecz. A to, że Anglia jest słaba jak nigdy, pokazał mecz w Warszawie, który mogliśmy i powinniśmy wygrać dwa albo trzy do zera.

W następnym meczu ze Szwecją w Chorzowie bronił już Kazimierz Sidorczuk. Bo zanim cała Polska żyła rywalizacją Wojciecha Szczęsnego z Łukaszem Fabiańskim, piłkarski naród toczył dyskusję o tym, czy w polskiej bramce powinien bronić Matysek, czy Sidorczuk. Przecieraliście szlaki.

– Można tak powiedzieć. Przed eliminacjami do Euro Janusz Wójcik wypowiadał się jednoznacznie, że będę numerem jeden. Czułem się zresztą świetnie, zagrałem dobry towarzyski mecz ze Słowenią, w Bundeslidze broniłem od deski do deski. A potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ktoś nawinął Wójcikowi makaronu na uszy, dzień przed pierwszym meczem eliminacyjnym z Bułgarią zaczęły się gierki, podchody i żonglowanie bramkarzami. I w Burgas w pierwszym składzie wyszedł Sidorczuk.

Ale ja z Kazkiem nigdy kłopotów nie miałem. Żadnych napięć między nami nie było. Fajny facet.

Zwycięstwo w rewanżowym meczu z Anglią dawałoby awans do baraży. Dwa dni przed meczem spotkaliście się z prezydentem Kwaśniewskim, Wójcik mówił o tym starciu, że to "mecz stulecia".

– Historii z Januszem Wójcikiem były setki. To był naprawdę niezły bajerant. Oczywiście, nie było tak, że go nie szanowaliśmy. Czuliśmy do niego respekt. Ale fakt jest taki, że niektóre jego odprawy…

Powiem tak: większość z nas na kadrę przyjeżdżała z Niemiec, Francji, czy jak Marek Koźmiński – z Włoch. Tam odbywały się już odprawy fachowe, konkretne, merytoryczne. A później przylatywaliśmy na zgrupowanie reprezentacji, zaczynały się przedmeczowe odprawy Wójcika…

Ta przed meczem z Anglią przeszła już chyba do legendy.

– Ze słynną szparą w zębach Tomka Iwana, przez którą miał splunąć w stronę Davida Beckhama (śmiech). Dla nas to była abstrakcja. Typowa polska "pompka". Myśmy się wtedy z tego śmiali, ale już po meczu, na luzie. Repertuar trenera Wójcika jeśli chodzi o motywację był przebogaty. Ale na nas, na naszą postawę w meczu, wpływu to nie miało żadnego.

Czytał pan wspomnienia trenera?

– Tylko przejrzałem.

Może to i dobrze, bo alkohol w kadrze – zdaniem Wójcika – lał się strumieniem.

– To ja nie wiem o jakiej kadrze mówi, bo na pewno nie o tej, która grała o awans na Euro 2000.

Jeśli graliśmy mecz o 20 i wracaliśmy do hotelu o północy, nie było mowy, by zasnąć. Adrenalina w nas buzowała, bywało, że kładliśmy się spać o 3-4, albo i przed świtem, dosłownie na pół godziny.

Czasem wypiliśmy przy tych nocnych rozmowach piwko, ale żeby lał się strumieniem? Nie zgadzam się absolutnie! To samo dziennikarze pisali o kadrze Engela, ale jak niby mielibyśmy osiągnąć sukces, prowadząc jedną wielką balangę?

Wójcik w książce napisał o panu: "Dziś żałuję, że w meczu ze Szwecją nie postawiłem na Adama".

– To były dwa kluczowe mecze: z Anglią i Szwecją. Oba przegraliśmy, co nas totalnie wyhamowało w tych eliminacjach. No ale trener Wójcik miał wtedy swój pomysł. Albo doradców, którzy szeptali mu do ucha.

U Engela grał pan mało, ale w drodze po awans miał pan kluczową rolę w meczu z Norwegią na wyjeździe, wygrany w Oslo 3:2 w dramatycznych okolicznościach. Szczególnie dla pana.

– Tego dnia było minus pięć lub sześć stopni. Zwyczaj w skandynawskiej piłce był taki, że murawę posypywano ziemią. Tak samo było wtedy. I przy tej ujemnej temperaturze trawa była jeszcze bardziej ubita. A do tego to niskie, oślepiające słońce… Mieliśmy szczęście, że wygraliśmy losowanie i wybraliśmy, na którą połowę chcemy atakować. Byłem spokojniejszy, wiedząc, że w pierwszej części, kiedy potrzebowałem nabrać pewności siebie, słońce nie będzie świecić mi prosto w oczy.

Dramat rozegrał się w drugiej połowie, a dokładnie w 65. minucie.

– W drugiej połowie się cofnęliśmy, a Norwegia poczuła krew, kontaktowego gola wbił John Carew. A potem ta nieszczęsna sytuacja… Ole Gunnar Solskjaer uderzył płasko, chyba z ponad 30 metrów. Słońce świeciło potężnie po oczach, piłka była niemal niewidoczna. Zauważyłem ją już w ostatniej chwili, odbiłem do boku. Ale już nie kontrolowałem, jak upadłem. Po drodze jeszcze fartem wybroniłem sam na sam z Carew, wystawiłem tę schorowaną rękę i akurat w nią Norweg trafił.

Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

"Najpierw odbijam piłkę po silnym strzale jednego z Norwegów, kilka sekund później znów bronię, ale nie wiem w jaki sposób. Przeszywający ból barku grozi utratą przytomności" – wspominał pan wtedy w "Piłce Nożnej".

– Trochę już w tym było dziennikarskiej fantazji… Fakt był taki, że ból był bardzo mocny i po prostu nie mogłem dalej grać, sygnalizowałem zmianę. Ale nie mogłem się jej doczekać! Czas uciekał, Tomek Kłos wybił piłkę na aut, a tu nic. A my graliśmy i graliśmy. Pewnie wszyscy pomyśleli: podniósł się, żyje, to może grać dalej. A ja już naprawdę nie byłem w stanie. Trochę zacząłem panikować. Ale w końcu dostrzegłem Jerzego Dudka przy linii bocznej.

Myśli pan, że gdyby nie kontuzja, wygryzłby pan Dudka ze składu?

– Nie lubię gdybać, ale czuję, że na dłuższą metę to by nie mogło się wydarzyć. Pewnie w następnym meczu z Armenią jeszcze bym zagrał, ale w kolejnych? Nie jestem przekonany.

"Dzisiaj myślę, że może lepiej byłoby w tym meczu siedzieć na ławce" – powiedział pan po latach.

– Ja tak powiedziałem? O, kurczę. Chyba miałem przypływ fantazji. Może chodziło mi o to, że wtedy załamała się moja dalsza kariera? Innej opcji nie widzę, bo zawsze paliłem się do gry. Ale rzeczywiście – wtedy się posypało.

Razem z barkiem – także kariera.

– Nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy, jak poważna jest to kontuzja. To nie było żadne złamanie, wybicie. Miałem poodrywane mięśnie, naramienny i łopatkowy były częściowo zerwane… Fatalna sprawa. A ja jeszcze zagrałem z nią dwa mecze w Bundeslidze!

Jak to możliwe?

– Tomografia barku początkowo nic nie wykazała – było tam za dużo krwi. Dopiero po czasie okazało się, że niezbędna jest operacja. A potem rehabilitacja. Ale nie było czasu na spokojne wracanie do zdrowia – byłem pod ogromną presją, by znaleźć klub, zbliżał się mundial… Miałem mętlik w głowie.

"Przegląd Sportowy" opublikował wtedy rozkładówkę z mapą Europy i zaznaczonymi klubami, z którymi był pan łączony. Było ich całe mnóstwo! Podpisał ją: "Podróże Adama".

– Mnóstwo? To nie wiem na jakiej podstawie. Miałem dwie poważne oferty. Najbliżej mi było do Besiktasu Stambuł, gdy ich trenerem był mój dawny szef z Leverkusen Christoph Daum. Ale to było w czasie, kiedy ja kończyłem rehabilitację. A oni szukali bramkarza od zaraz.

A druga oferta?

– Z Szachtara Donieck. Byłem nawet z nimi na obozie w Dubaju, chciał mnie włoski trener Nevio Scala. A potem były już tylko zapytania, agenci odbyli kilka rozmów i ucichło. A mnie czas gonił.

To może rzeczywiście była fantazja dziennikarska z tą mapką, bo tak się jej teraz przyglądam – Espanyol, Xerez, Spartak Moskwa, Borussia Moenchengladbach, Perugia, Spartak, Charlton…

– A, Charlton też był akurat prawdziwy! (śmiech). Ale wciąż nie byłem gotowy do gry, a ryzyko dla klubu było zbyt duże. Patrząc z perspektywy czasu, to nie mam absolutnie do nikogo pretensji.

Trafił pan do Zagłębia Lubin, a w "Gazecie Wyborczej" grzmiał pan: "Jest dużo gorzej. Gdy wyjeżdżałem z Polski, było wielu zawodników, którzy potrafili grać w piłkę. Teraz takich nie widzę".

– I tak fajnie się stało, że mogłem pograć w Zagłębiu i przygotować się do wyjazdu na mundial. Ale fakt – szok był duży. Oczywiście nie chciałem obrażać piłkarzy, to była taka refleksja nad tym, gdzie wylądowałem.

Fot. Mieczysław Michalak/ Agencja Wyborcza.pl

Staram się to sobie wyobrazić – z Leverkusen, które jest synonimem ładu i fantastycznej organizacji, do Zagłębia Lubin – i to jeszcze tego grającego na starym, rozpadającym się stadionie…

– Nie było tak najgorzej! Fakt był jednak taki, że jeszcze wczoraj grałem w Lidze Mistrzów z Lazio, Sportingiem, Realem, Spartakiem, a w Bundeslidze z Bayernem, Borussią i Schalke, a na mecze chodziło po 60-70 tys. osób. A tu raptem trzy albo cztery… Ale cel był jeden – wrócić do formy.

Debiutował pan z Polonią. Wynalazłem notkę z tamtego meczu: cztery obronione sytuacje sam na sam, rzut karny przy stanie 0:0, a potem i tak trzeba było cztery razy wyjmować piłkę z siatki. I to na oczach trenera bramkarzy reprezentacji Józefa Młynarczyka, który przyjechał pana oglądać.

– Jeszcze był prezes Listkiewicz, trener Engel… Było ciężko. Mecz był specyficzny. Polonia miała wtedy dobry zespół, a my popełnialiśmy masę błędów. I nas rozklepali. Wydaje mi się, że chłopaki z mojej drużyny trochę się rozluźniły faktem, że przyszedłem do drużyny. Może w Lubinie myśleli, że będę wyczyniał jakieś cuda, chyba zacznę też gole strzelać.

W tamtym czasie "Sport Bild" opublikował o panu reportaż: "Przegrany Roku". Bolało?

– Można tak to było odebrać. Byłem blisko, żeby zostać w wielkiej piłce, a wylądowałem na jej peryferiach. Moja historia to też dobra przestroga. Pokazuje, jak krótka i ulotna jest kariera. Jak bańka mydlana. Pryska.

Nad jednym się zastanawiam – wy, dziennikarze cały czas chcecie wspominać porażki, kontuzje, gdybacie, co by było… Kurczę – tyle fajnych meczów się wydarzyło, które mogły zapadać w pamięci – i w kadrze, i w Bundeslidze. A wy ciągle wywlekacie dramaty. Skąd wam się to bierze?

Dla mnie pańska historia to nie tylko historia piłkarza, ale człowieka. Historia o harcie ducha. O kimś, kto zamiast odcinać kupony – a sam pan mówił, że w tamtym czasie mógł pan podpisać nową, wieloletnią umowę z Bayerem i grzecznie siedzieć na ławce, co miesiąc patrząc, jak spora kwota wpada na konto – wybrał pan walkę o realizację marzeń. I to ryzykując własnym zdrowiem.

– Tu się zgodzę. Tak to właśnie wyglądało…

W takim razie jeszcze pana pomęczę. Po Lubinie było Radomsko – kometa w świecie polskiej piłki, ale bardzo ciekawa. Z ekscentrycznym właścicielem "Tedem" Dąbrowskim i piłkarzami z Bundesligi: panem, ale i Sławomirem Wojciechowskim czy Dawidem Banaczkiem z Bayernu.

– To było ostatnie pół roku przed mistrzostwami świata. Mogłem zostać w Zagłębiu, namawiał mnie do tego prezes Jacek Kardela, Stefan Majewski był wtedy trenerem… Na pewno miałby świetne warunki do przygotowań do wyjazdu na mundial.

Ale jednocześnie miałem perspektywy gry w lepszej lidze. Znów nic jednak z tego nie wyszło. Okazało się, że przez niewyleczony bark oferty są dużo słabsze. I musiałem wracać do Polski.

"Niestety – znów wracam do Polski" – mówił pan "Wyborczej".

– Przeżyłem kolejny szok. Mała miejscowość i klub, w którym rządził Tadek "Ted" Dąbrowski, lokalny biznesmen i człowiek zwariowany na punkcie futbolu… Z mojej perspektywy nie mogę powiedzieć o nich złego słowa. Organizacyjnie to była przepaść, ale ludzie z klubu rekompensowali to pasją do piłki.

Zlecieliście z ligi, ale pan cel osiągnął – powołanie na mundial przyszło. Ulga?

– Nie wiem, czy to dobre słowo. Zdawałem sobie sprawę, że moje ostatnie pół roku gry w piłkę, to dla Jerzego Engela nie był żaden argument. Byłem zdrowy, grałem, stawałem na głowie, by wrócić do formy. I niby wszystko było OK, ale nie miałem poczucia, że w ogóle jestem bliski gry na mundialu.

89. minuta meczu o honor z USA. Wygrywamy 3:1, Engel ma ostatnią zmianę. Zagrali już niemal wszyscy piłkarze z jego kadry – oprócz pana. A mimo to wówczas na murawę wchodzi Tomasz Wałdoch.

– Szczerze? Od kilku lat sam jestem trenerem. I czuję, że dziś, w identycznej sytuacji, zrobiłbym to samo, co wtedy zrobił trener Engel. Mógłbym mieć żal, gdybym wcześniej dał trenerowi argumenty, by mnie wpuścił. Ale ja tych argumentów nie dostarczyłem.

Nie powiem: to byłby fajny gest ze strony selekcjonera, ale… bądźmy realistami. Co by mi ta minuta dała? Wyznaję zasadę: albo wychodzisz i bronisz, albo nie grasz w ogóle. Chyba że to mecz towarzyski, to wtedy wchodzisz w przerwie. Ale nie w meczu na mundialu, o honor i prestiż!

W 2006 r. powstał znakomity dokument "Rezerwowy" – o Vikashu Dorasoo, reprezentancie Francji i jego samotności, oderwaniu w trakcie mundialu. A jaki był dla pana mundial w Japonii i Korei?

– Mentalnie czułem się świetnie. Do obecności w drużynie podchodziłem, jak do nagrody za ostatnie pół roku mojej pracy. I w razie co byłem w pogotowiu, by grać. Ale nie byłem z boku drużyny. Nie byłem w niej nowicjuszem, tylko jej ważną częścią od lat. Nawet, jeśli nie wyszedłem na murawę. 

Mam takie wrażenie, że dla wszystkich była to nowa sytuacja – i dla trenerów, i piłkarzy, i dziennikarzy. I na miejscu te wszystkie składniki, podlane presją, zwyczajnie wybuchły.

– Mówisz o kłótni z dziennikarzami? Ja mam wrażenie, że w Korei nastąpiła kulminacja wszystkich spięć z całej drogi na mundial. Nie będę wymieniał tytułów prasowych, ale pamiętam, że po każdym meczu prasa ostro z nami jechała. To było bardzo niefajne, czasem zmyślano jakieś rzeczy…

I nagle lądujemy w Korei i z perspektywą kilku tygodni z ludźmi, którzy nas oczerniali na łamach prasy. Żeby było jasne – nie wszyscy. Ale my mieliśmy swoją dumę, często unosiliśmy się honorem. To spięcie było oczywiście niepotrzebne. Zamiast na piłce, skupiliśmy się na wojnie z dziennikarzami.  

Po mundialu miał pan już dość futbolu?

– Wbrew pozorom: nie! Ale zrobiłem sobie rachunek sumienia. Przeliczyłem kontuzje, sprawdziłem, gdzie i co boli. I pomyślałem, że wystarczy. Nie chciałem prześlizgiwać się przez kolejne badania, by dostać kontrakt. Uznałem, że to czas, by skończyć. I nie przyszło mi to z wielkim bólem.

Podejrzewam, że gdzieś jeszcze mógłbym się zaczepić. Przez następne pół roku po mundialu dostałem mnóstwo propozycji. Nawet na jedną się skusiłem, pojechałem potrenować do St. Pauli…

Bez skutku?

– Bardzo mnie u siebie zapragnęli. Potrenowałem trzy dni, a oni zaprosili mnie w zamian na obóz. Powiedziałem, że nie tak się umawialiśmy: albo podpisujemy umowę teraz i jadę na obóz z kontraktem, albo wracam. No i grzecznie i z szacunkiem sobie podziękowaliśmy.

Dziś zastanawiam się, po co w ogóle tam pojechałem. Może ucieszyło mnie to, że ktoś jeszcze mnie chce, że dzwonią, zapraszają… Na szczęście nic z tego nie wyszło. Dobrze, że tak się stało.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że ma już dość rzucania się w błoto, że starczy, ile można.

– Robiłem to od nastolatka, w takich warunkach, że pożal się Boże. Ale od małego miałem w sobie pasję do piłki – nie przeszkadzały mi zdarte łokcie, poobijane kolana, pozdzierane na betonie ubrania.

Do dziś pamiętam pierwsze rękawice bramkarskie – "jaszynki". Uszyte ze skóry, z doszywaną gumą z rakietek do ping-ponga. Żeby ręka weszła, trzeba było je wcześniej namoczyć. A jak wychodziłem w nich grać w zimie, przy minusowej temperaturze, to ręce w nich zamarzały. Sam naszywałem sobie na spodnie i bluzę łaty, by przypominały bramkarski strój. To musiała być pasja, miłość.

Mnóstwo z nas chciałoby być piłkarzami, ale pan od razu chciał być bramkarzem. Za co pan ukochał te słupki i siatkę, a nie strzelanie goli?

– Może dlatego, że nigdy nie lubiłem biegać? W szkole miałem co prawda niezłe wyniki w lekkoatletyce, jeździłem na zawody przełajowe, ale bieganie mnie denerwowało. A bramka wydawała mi się taka… taka spokojna. Czułem ją.

Poza tym bramkarz zawsze inaczej wyglądał – miał odpowiedni sprzęt, rękawice, wyróżniał się. Napatrzyłem się na to, bo mój ojciec był bramkarzem, imponował mi, gdy interweniował, a cały stadion klaskał.

I uwielbiałem zapach trawy: mokrej, suchej… Uwielbiałem się rzucać. Tak. To była wielka fascynacja. 

Fascynacja, która zaprowadziła pana z podwórka w Piekarach Śląskich do wicemistrzostwa Niemiec.

– To była długa droga. Wyjechałem do Fortuny Koeln w 1993 r., gdy w Niemczech obowiązywał limit obcokrajowców. Przepisy były restrykcyjne, grać mogło tylko trzech. Na bramkarzy więc nie stawiali, woleli sprowadzić graczy z pola, których wtedy była cała masa: Ilian Kiriakow, Martihn Dalin, Giovane Elber…

Ale mimo to, ja wciąż trwałem. I w końcu – późno, bo późno, mając 30 lat – wszedłem na szczyt.

Fot. Waldemar Kompała / Agencja Wyborcza.pl
Więcej o:

WynikiTabela