Adam Matysek – ur. w 1968 r. w Piekarach Śląskich. Były bramkarz reprezentacji Polski (34 A), uczestnik mistrzostw świata w 2002 r. w Korei i Japonii, wicemistrz Niemiec z Bayerem Leverkusen.
Adam Matysek: Też oglądałem to wideo, ale szczerze mówiąc, nie wiem, której mogłoby zabraknąć.
– Mecz ostatniej szansy, kluczowe starcie eliminacji, i to rozgrywane w fatalnych warunkach, bo kilka godzin przed meczem przez Warszawę przeszła największa ulewa od lat. Trawę było widać na dwa-trzy milimetry, a niżej była jedna wielka kałuża. Z grą w piłkę nie miało to wiele wspólnego, prędzej z rugby. Nie było mowy o rozgrywaniu futbolówki, trzeba było kopać wysoko, jak najdalej od bramki.
– Nigdy nie miałem kłopotów z grą sam na sam. Poukładałem sobie w głowie, że w takich sytuacjach nie mam nic do stracenia, żadnego ciśnienia. Oczywiście – chcę obronić! Ale to napastnik ma obowiązek trafić, a ja mogę spróbować mu przeszkodzić.
Stoiczkow to był światowej klasy piłkarz, wtedy świeżo po grze w Barcelonie. Może gdyby starał się mnie inaczej oszukać, to by trafił. Bułgarzy mieli mnóstwo okazji, ale w tym meczu wychodziło mi prawie wszystko.
– Jeśli chodzi o mecze o wysoką stawkę, to nie ma się czym za bardzo chwalić, wiele ich nie było…
– Mało, mało, mało. Dla mnie mało! Dziś to oczywiście jest gdybanie, ale myślę, że gdyby nie kontuzje – najpierw poważny uraz kolana, którego nabawiłem się w Niemczech, a potem uraz barku w meczu z Norwegią – to powinienem był zakręcić się koło 60. Jeśli nie więcej. A 34 jest po prostu OK.
– Mecz z Bułgarią – na pewno. Tak samo spotkanie z Norwegią w eliminacjach do mistrzostw świata.
– To dorzuciłbym jeszcze dwa towarzyskie mecze: z Hiszpanią przy Łazienkowskiej za kadencji Janusza Wójcika. Bardzo dobrze mi się broniło, dwa czy trzy razy powstrzymałem Raula. I spotkanie z Czechami, ówczesnymi mistrzami Europy, gdy wygraliśmy 2:1 i naprawiliśmy atmosferę wokół kadry.
– I duża w tym zasługa selekcjonera. Trener Wójcik miał świetny kontakt z dziennikarzami. Zresztą – z kim "Wujo" nie miał dobrych kontaktów… (śmiech). Powiem tylko tyle, że jego dobrym przyjacielem był choćby ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski.
– Rozumiem, że mówimy o meczu na Wembley?
– Z jednej strony to nie były tylko czary. Anglia w tamtych eliminacjach była tak przeraźliwie słaba, jak chyba nigdy przedtem. Z tak przeciętną drużyną angielską jeszcze nie graliśmy. Wszyscy czuliśmy, że są do ogrania. Przynajmniej do momentu, gdy poznaliśmy skład naszej drużyny.
– Wójcik podciął nam wtedy skrzydła. Wymyślił, że w jedenastce zmieści siedmiu obrońców. A my wtedy czuliśmy moc, nie baliśmy się nikogo! Kłopot w tym, że trener Wójcik – momentami otwarty na rozmowę z radą drużyny – tym razem z nikim nie rozmawiał, nie konsultował, wystawił skład po swojemu. Do dziś czuję, że była wielka szansa, by wygrać na Wembley. Ale nie w takim ustawieniu, z osamotnionym Mirkiem Trzeciakiem w ataku…
– Najbardziej deprymujący był oczywiście drugi gol, niby strzelony głową. Niby, bo Scholes wbił piłkę ręką. Próbowałem interweniować u sędziego, dziś pewnie ta akcja byłaby zbadana przez kilka kamer, ale wtedy nikomu się to jeszcze nie śniło. I tym razem zadziałało na naszą niekorzyść.
Ale mecz jeszcze nie był zamknięty, wtedy Scholes trafił na 0:2, za chwilę kontaktowego gola wbił Jurek Brzęczek. No ale jeśli facet, który ma 165 cm wzrostu zdobywa drugą bramkę głową… To nas rozłożyło na łopatki.
– Oj, nie… Nie mieliśmy ochoty na luźne rozmowy. Byliśmy wściekli, czuliśmy, że spierniczyliśmy mecz. A to, że Anglia jest słaba jak nigdy, pokazał mecz w Warszawie, który mogliśmy i powinniśmy wygrać dwa albo trzy do zera.
– Można tak powiedzieć. Przed eliminacjami do Euro Janusz Wójcik wypowiadał się jednoznacznie, że będę numerem jeden. Czułem się zresztą świetnie, zagrałem dobry towarzyski mecz ze Słowenią, w Bundeslidze broniłem od deski do deski. A potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ktoś nawinął Wójcikowi makaronu na uszy, dzień przed pierwszym meczem eliminacyjnym z Bułgarią zaczęły się gierki, podchody i żonglowanie bramkarzami. I w Burgas w pierwszym składzie wyszedł Sidorczuk.
Ale ja z Kazkiem nigdy kłopotów nie miałem. Żadnych napięć między nami nie było. Fajny facet.
– Historii z Januszem Wójcikiem były setki. To był naprawdę niezły bajerant. Oczywiście, nie było tak, że go nie szanowaliśmy. Czuliśmy do niego respekt. Ale fakt jest taki, że niektóre jego odprawy…
Powiem tak: większość z nas na kadrę przyjeżdżała z Niemiec, Francji, czy jak Marek Koźmiński – z Włoch. Tam odbywały się już odprawy fachowe, konkretne, merytoryczne. A później przylatywaliśmy na zgrupowanie reprezentacji, zaczynały się przedmeczowe odprawy Wójcika…
– Ze słynną szparą w zębach Tomka Iwana, przez którą miał splunąć w stronę Davida Beckhama (śmiech). Dla nas to była abstrakcja. Typowa polska "pompka". Myśmy się wtedy z tego śmiali, ale już po meczu, na luzie. Repertuar trenera Wójcika jeśli chodzi o motywację był przebogaty. Ale na nas, na naszą postawę w meczu, wpływu to nie miało żadnego.
– Tylko przejrzałem.
– To ja nie wiem o jakiej kadrze mówi, bo na pewno nie o tej, która grała o awans na Euro 2000.
Jeśli graliśmy mecz o 20 i wracaliśmy do hotelu o północy, nie było mowy, by zasnąć. Adrenalina w nas buzowała, bywało, że kładliśmy się spać o 3-4, albo i przed świtem, dosłownie na pół godziny.
Czasem wypiliśmy przy tych nocnych rozmowach piwko, ale żeby lał się strumieniem? Nie zgadzam się absolutnie! To samo dziennikarze pisali o kadrze Engela, ale jak niby mielibyśmy osiągnąć sukces, prowadząc jedną wielką balangę?
– To były dwa kluczowe mecze: z Anglią i Szwecją. Oba przegraliśmy, co nas totalnie wyhamowało w tych eliminacjach. No ale trener Wójcik miał wtedy swój pomysł. Albo doradców, którzy szeptali mu do ucha.
– Tego dnia było minus pięć lub sześć stopni. Zwyczaj w skandynawskiej piłce był taki, że murawę posypywano ziemią. Tak samo było wtedy. I przy tej ujemnej temperaturze trawa była jeszcze bardziej ubita. A do tego to niskie, oślepiające słońce… Mieliśmy szczęście, że wygraliśmy losowanie i wybraliśmy, na którą połowę chcemy atakować. Byłem spokojniejszy, wiedząc, że w pierwszej części, kiedy potrzebowałem nabrać pewności siebie, słońce nie będzie świecić mi prosto w oczy.
– W drugiej połowie się cofnęliśmy, a Norwegia poczuła krew, kontaktowego gola wbił John Carew. A potem ta nieszczęsna sytuacja… Ole Gunnar Solskjaer uderzył płasko, chyba z ponad 30 metrów. Słońce świeciło potężnie po oczach, piłka była niemal niewidoczna. Zauważyłem ją już w ostatniej chwili, odbiłem do boku. Ale już nie kontrolowałem, jak upadłem. Po drodze jeszcze fartem wybroniłem sam na sam z Carew, wystawiłem tę schorowaną rękę i akurat w nią Norweg trafił.
– Trochę już w tym było dziennikarskiej fantazji… Fakt był taki, że ból był bardzo mocny i po prostu nie mogłem dalej grać, sygnalizowałem zmianę. Ale nie mogłem się jej doczekać! Czas uciekał, Tomek Kłos wybił piłkę na aut, a tu nic. A my graliśmy i graliśmy. Pewnie wszyscy pomyśleli: podniósł się, żyje, to może grać dalej. A ja już naprawdę nie byłem w stanie. Trochę zacząłem panikować. Ale w końcu dostrzegłem Jerzego Dudka przy linii bocznej.
– Nie lubię gdybać, ale czuję, że na dłuższą metę to by nie mogło się wydarzyć. Pewnie w następnym meczu z Armenią jeszcze bym zagrał, ale w kolejnych? Nie jestem przekonany.
– Ja tak powiedziałem? O, kurczę. Chyba miałem przypływ fantazji. Może chodziło mi o to, że wtedy załamała się moja dalsza kariera? Innej opcji nie widzę, bo zawsze paliłem się do gry. Ale rzeczywiście – wtedy się posypało.
– Nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy, jak poważna jest to kontuzja. To nie było żadne złamanie, wybicie. Miałem poodrywane mięśnie, naramienny i łopatkowy były częściowo zerwane… Fatalna sprawa. A ja jeszcze zagrałem z nią dwa mecze w Bundeslidze!
– Tomografia barku początkowo nic nie wykazała – było tam za dużo krwi. Dopiero po czasie okazało się, że niezbędna jest operacja. A potem rehabilitacja. Ale nie było czasu na spokojne wracanie do zdrowia – byłem pod ogromną presją, by znaleźć klub, zbliżał się mundial… Miałem mętlik w głowie.
– Mnóstwo? To nie wiem na jakiej podstawie. Miałem dwie poważne oferty. Najbliżej mi było do Besiktasu Stambuł, gdy ich trenerem był mój dawny szef z Leverkusen Christoph Daum. Ale to było w czasie, kiedy ja kończyłem rehabilitację. A oni szukali bramkarza od zaraz.
– Z Szachtara Donieck. Byłem nawet z nimi na obozie w Dubaju, chciał mnie włoski trener Nevio Scala. A potem były już tylko zapytania, agenci odbyli kilka rozmów i ucichło. A mnie czas gonił.
– A, Charlton też był akurat prawdziwy! (śmiech). Ale wciąż nie byłem gotowy do gry, a ryzyko dla klubu było zbyt duże. Patrząc z perspektywy czasu, to nie mam absolutnie do nikogo pretensji.
– I tak fajnie się stało, że mogłem pograć w Zagłębiu i przygotować się do wyjazdu na mundial. Ale fakt – szok był duży. Oczywiście nie chciałem obrażać piłkarzy, to była taka refleksja nad tym, gdzie wylądowałem.
– Nie było tak najgorzej! Fakt był jednak taki, że jeszcze wczoraj grałem w Lidze Mistrzów z Lazio, Sportingiem, Realem, Spartakiem, a w Bundeslidze z Bayernem, Borussią i Schalke, a na mecze chodziło po 60-70 tys. osób. A tu raptem trzy albo cztery… Ale cel był jeden – wrócić do formy.
– Jeszcze był prezes Listkiewicz, trener Engel… Było ciężko. Mecz był specyficzny. Polonia miała wtedy dobry zespół, a my popełnialiśmy masę błędów. I nas rozklepali. Wydaje mi się, że chłopaki z mojej drużyny trochę się rozluźniły faktem, że przyszedłem do drużyny. Może w Lubinie myśleli, że będę wyczyniał jakieś cuda, chyba zacznę też gole strzelać.
– Można tak to było odebrać. Byłem blisko, żeby zostać w wielkiej piłce, a wylądowałem na jej peryferiach. Moja historia to też dobra przestroga. Pokazuje, jak krótka i ulotna jest kariera. Jak bańka mydlana. Pryska.
Nad jednym się zastanawiam – wy, dziennikarze cały czas chcecie wspominać porażki, kontuzje, gdybacie, co by było… Kurczę – tyle fajnych meczów się wydarzyło, które mogły zapadać w pamięci – i w kadrze, i w Bundeslidze. A wy ciągle wywlekacie dramaty. Skąd wam się to bierze?
– Tu się zgodzę. Tak to właśnie wyglądało…
– To było ostatnie pół roku przed mistrzostwami świata. Mogłem zostać w Zagłębiu, namawiał mnie do tego prezes Jacek Kardela, Stefan Majewski był wtedy trenerem… Na pewno miałby świetne warunki do przygotowań do wyjazdu na mundial.
Ale jednocześnie miałem perspektywy gry w lepszej lidze. Znów nic jednak z tego nie wyszło. Okazało się, że przez niewyleczony bark oferty są dużo słabsze. I musiałem wracać do Polski.
– Przeżyłem kolejny szok. Mała miejscowość i klub, w którym rządził Tadek "Ted" Dąbrowski, lokalny biznesmen i człowiek zwariowany na punkcie futbolu… Z mojej perspektywy nie mogę powiedzieć o nich złego słowa. Organizacyjnie to była przepaść, ale ludzie z klubu rekompensowali to pasją do piłki.
– Nie wiem, czy to dobre słowo. Zdawałem sobie sprawę, że moje ostatnie pół roku gry w piłkę, to dla Jerzego Engela nie był żaden argument. Byłem zdrowy, grałem, stawałem na głowie, by wrócić do formy. I niby wszystko było OK, ale nie miałem poczucia, że w ogóle jestem bliski gry na mundialu.
– Szczerze? Od kilku lat sam jestem trenerem. I czuję, że dziś, w identycznej sytuacji, zrobiłbym to samo, co wtedy zrobił trener Engel. Mógłbym mieć żal, gdybym wcześniej dał trenerowi argumenty, by mnie wpuścił. Ale ja tych argumentów nie dostarczyłem.
Nie powiem: to byłby fajny gest ze strony selekcjonera, ale… bądźmy realistami. Co by mi ta minuta dała? Wyznaję zasadę: albo wychodzisz i bronisz, albo nie grasz w ogóle. Chyba że to mecz towarzyski, to wtedy wchodzisz w przerwie. Ale nie w meczu na mundialu, o honor i prestiż!
– Mentalnie czułem się świetnie. Do obecności w drużynie podchodziłem, jak do nagrody za ostatnie pół roku mojej pracy. I w razie co byłem w pogotowiu, by grać. Ale nie byłem z boku drużyny. Nie byłem w niej nowicjuszem, tylko jej ważną częścią od lat. Nawet, jeśli nie wyszedłem na murawę.
– Mówisz o kłótni z dziennikarzami? Ja mam wrażenie, że w Korei nastąpiła kulminacja wszystkich spięć z całej drogi na mundial. Nie będę wymieniał tytułów prasowych, ale pamiętam, że po każdym meczu prasa ostro z nami jechała. To było bardzo niefajne, czasem zmyślano jakieś rzeczy…
I nagle lądujemy w Korei i z perspektywą kilku tygodni z ludźmi, którzy nas oczerniali na łamach prasy. Żeby było jasne – nie wszyscy. Ale my mieliśmy swoją dumę, często unosiliśmy się honorem. To spięcie było oczywiście niepotrzebne. Zamiast na piłce, skupiliśmy się na wojnie z dziennikarzami.
– Wbrew pozorom: nie! Ale zrobiłem sobie rachunek sumienia. Przeliczyłem kontuzje, sprawdziłem, gdzie i co boli. I pomyślałem, że wystarczy. Nie chciałem prześlizgiwać się przez kolejne badania, by dostać kontrakt. Uznałem, że to czas, by skończyć. I nie przyszło mi to z wielkim bólem.
Podejrzewam, że gdzieś jeszcze mógłbym się zaczepić. Przez następne pół roku po mundialu dostałem mnóstwo propozycji. Nawet na jedną się skusiłem, pojechałem potrenować do St. Pauli…
– Bardzo mnie u siebie zapragnęli. Potrenowałem trzy dni, a oni zaprosili mnie w zamian na obóz. Powiedziałem, że nie tak się umawialiśmy: albo podpisujemy umowę teraz i jadę na obóz z kontraktem, albo wracam. No i grzecznie i z szacunkiem sobie podziękowaliśmy.
Dziś zastanawiam się, po co w ogóle tam pojechałem. Może ucieszyło mnie to, że ktoś jeszcze mnie chce, że dzwonią, zapraszają… Na szczęście nic z tego nie wyszło. Dobrze, że tak się stało.
– Robiłem to od nastolatka, w takich warunkach, że pożal się Boże. Ale od małego miałem w sobie pasję do piłki – nie przeszkadzały mi zdarte łokcie, poobijane kolana, pozdzierane na betonie ubrania.
Do dziś pamiętam pierwsze rękawice bramkarskie – "jaszynki". Uszyte ze skóry, z doszywaną gumą z rakietek do ping-ponga. Żeby ręka weszła, trzeba było je wcześniej namoczyć. A jak wychodziłem w nich grać w zimie, przy minusowej temperaturze, to ręce w nich zamarzały. Sam naszywałem sobie na spodnie i bluzę łaty, by przypominały bramkarski strój. To musiała być pasja, miłość.
– Może dlatego, że nigdy nie lubiłem biegać? W szkole miałem co prawda niezłe wyniki w lekkoatletyce, jeździłem na zawody przełajowe, ale bieganie mnie denerwowało. A bramka wydawała mi się taka… taka spokojna. Czułem ją.
Poza tym bramkarz zawsze inaczej wyglądał – miał odpowiedni sprzęt, rękawice, wyróżniał się. Napatrzyłem się na to, bo mój ojciec był bramkarzem, imponował mi, gdy interweniował, a cały stadion klaskał.
I uwielbiałem zapach trawy: mokrej, suchej… Uwielbiałem się rzucać. Tak. To była wielka fascynacja.
– To była długa droga. Wyjechałem do Fortuny Koeln w 1993 r., gdy w Niemczech obowiązywał limit obcokrajowców. Przepisy były restrykcyjne, grać mogło tylko trzech. Na bramkarzy więc nie stawiali, woleli sprowadzić graczy z pola, których wtedy była cała masa: Ilian Kiriakow, Martihn Dalin, Giovane Elber…
Ale mimo to, ja wciąż trwałem. I w końcu – późno, bo późno, mając 30 lat – wszedłem na szczyt.