Grzegorz Filipowski (ur. w 1966 r. w Łodzi) to najlepszy w historii polski łyżwiarz figurowy. Trzykrotny uczestnik igrzysk (1984, 1988, 1992), brązowy medalista mistrzostw świata (1989), wicemistrz (1989) i brązowy medalista mistrzostw Europy (1985). Dziś jest trenerem łyżwiarstwa figurowego w Toronto.
Latami był polską nadzieją na medale, ale też - w czasach zmian ustrojowych - człowiekiem z innego, lepszego świata. Mieszkał w Ameryce, startował w eleganckiej, kolorowej koszuli i skrojonych spodniach, oczarowywał śnieżnobiałym uśmiechem. Dziś wspomina o presji, którą latami dźwigał na barkach.
Grzegorz Filipowski: Tak, ale to reżim moich zawodników. Mamy w klubie kilku łyżwiarzy, którzy szykują się do mistrzostw Kanady. Dlatego jak zaproponował pan rozmowę w przerwie obiadowej, to się uśmiechnąłem, bo mamy teraz taki okres, że pracujemy niemal bez przerwy od świtu do zmierzchu.
Ale ja to kocham. To takie przyzwyczajenie, "habit", od którego nie da się odejść, nawet po karierze.
– Zawsze będę czuł się Polakiem. Bez zawahania. Polakiem mieszkającym w Kanadzie. Mam nawet obywatelstwo kanadyjskie, ale to papier. Wychowałem się na łódzkich Bałutach, tam są moje korzenie.
– Paradoksalnie wyjazd z Polski był dla mnie czymś normalnym. Ja już wcześniej, jako nastolatek, latałem do Stanów – do Kalifornii, do Kolorado. Minnesota nie była jakimś wielkim wydarzeniem.
– Ale wtedy tego nie wiedziałem. Wyjechałem, bo przeprowadziła się tam moja trenerka, Barbara Kossowska. Obiecała, że zapewni mi warunki do treningu. I tak było, mogłem trenować przez cały rok. W Łodzi to było niemożliwe. W lecie rozmrażano moje lodowisko, nikt się nami nie przejmował.
– Tęsknotę za rodziną. Ona przyszła z chwilą, gdy zamknęły się drzwi do samolotu. Nie było tak, jak dziś, gdy rozmawiamy na WhatsAppie, możemy kontaktować się bez kłopotu. Dzwoniłem do rodziców raz na kilka tygodni, to były wtedy dość duże koszty. Albo siadałem i pisałem listy.
Czasami takie, które zaczynały się od słów: "Nie chcę tu dłużej być, przyjedźcie po mnie" (śmiech).
– To prawda, nie mieliśmy żadnego problemu z poruszaniem się po świecie.
– To ciekawa sprawa, bo myśmy jeździli wtedy w obie strony – i na Zachód, ale też na Wschód, do Związku Radzieckiego. Może dlatego władze się o nas nie bały? A z wyjazdem do Stanów było tak, że odpowiedzialność wzięła na siebie moja trenerka – dogadała się z Polskim Związkiem Łyżwiarstwa Figurowego, ale i z ministerstwem, że pokryje koszty mojego utrzymania. Za zgodę na wyjazd.
Szczęśliwie cała ta polityka mnie ominęła. Byłem młodym człowiekiem, którego pasją było łyżwiarstwo, startowanie na zawodach, pragnienie zwyciężania, nauki. Nie wiem, co działo się za kulisami.
– Pamiętam, że mieszkaliśmy w bardzo starej kamienicy. Byliśmy ubogą rodziną – nie stać nas było na dużo.
Wyjechałem lata temu, ale zapamiętałem każdy dach, po którym biegałem, każde drzewo, po którym skakałem. Dawałem sobie radę. Pamiętam lokalne bandy, takie gangi, które zwalczały się nawzajem. Jakby ktoś się zgubił i przypadkiem na taką wpadł, to nie było żartów. Ale ja byłem nie do ruszenia.
– Nie było tak, że jako chłopiec trenujący łyżwiarstwo jakoś się przed tym światem uchowałem. Nigdy od nikogo nie dostałem, bo dla tych zakapiorów byłem – tak bym to dziś nazwał – powodem do chwały. Jak napatoczyłem się komuś, kto mnie nie znał, to zawsze znalazł się ktoś, kto mnie obronił.
– Małego celebryty Bałut (śmiech). Choć tak się wychowałem, że i bez tej ochrony dałbym sobie radę.
Więcej sportowych treści znajdziesz na Gazeta.pl >>
– Byliśmy bardzo ubogą rodziną. Ojciec pracował w "Elcie" [znana łódzka fabryka transformatorów i aparatury trakcyjnej – red.], był tokarzem. A mama pracowała jako szwaczka, ale potem musiała zostawić tę pracę – kiedy zacząłem jeździć na łyżwach, opiekowała się mną, woziła na zajęcia.
Jak już podrosłem na tyle, by wsadzić mnie do tramwaju, żebym mógł pojechać do hali sam, mama wróciła do pracy jako sprzątaczka w jednym z łódzkich zakładów pracy. Pracowała wieczorami. A ja, kiedy już byłem po szkole i treningach, biegłem, by jej pomóc, by szybciej wróciła do domu.
– Absolutnie! Wtedy nie było z tego żadnych pieniędzy. Żadnych. Wszystko, co dawało mi łyżwiarstwo, to były zagraniczne wyjazdy. Dotknięcie innego świata. Gdybym nie był łyżwiarzem, w życiu nie zobaczyłbym innego świata niż Łódź.
– Miałem 12 lat, pojechaliśmy do Związku Radzieckiego, do Moskwy. Ale nie mam wielkich wspomnień, bo co mogło zapamiętać dziecko? Pamiętam jedynie, że przywiozłem samochód na resorach, które kochałem. W Moskwie był największy w Rosji sklep z zabawkami "Dietskij Mir".
– Tęsknię. Obejrzałem od deski do deski Ultraviolet – serial na Netflixie. Fabuła, jak fabuła, ale kręcono go w Łodzi. Oglądałem i przyłapałem się, że – cholera jasna! – znam i pamiętam niemal każdą uliczkę, zakręt, kamienicę. Troszeczkę się pozmieniało, ale Piotrkowska jaka była, taka jest.
Czasem też włączam Youtube i słucham – np. Czarka Pazurę. Uwielbiam jak pięknie wspomina…
– Tak. Nie chcę zapomnieć języka. Powiem panu, że nie mam praktycznie żadnych możliwości, by porozmawiać w Kanadzie po polsku – co zresztą chyba słychać… A tak to włączam Youtube i przypominam sobie słowa.
– Odpowiem słowami Wojciecha Młynarskiego: róbmy swoje. To zawsze wpajała mi mama, jak byłem jeszcze dzieckiem. Mówiła: "Czasami ludzie będą mówili o tobie źle, o twoim występie, nie wszystkim będzie się to podobało. Skoncentruj się na tym, co robisz. To jedyna rzecz, na którą masz wpływ". A to, co ludzie będą mówić? Tego nie skontrolujesz.
Polska nie miała żadnych tradycji w łyżwiarstwie figurowym. Przebicie się do czołówki było wielkim osiągnięciem. I z tego zawsze byłem dumny. Pchało mnie to, że chłopak z Polski pcha się do świata, który teoretycznie nie powinien należeć do niego.
– Do Rosjan, Kanadyjczyków, Amerykanów. Oni byli liderami. Sam fakt, że z nimi „zadarłem", napawa mnie dumą. Jak na zimowych igrzyskach w Calgary w 1988 r. To był jeden z moich najlepszych występów. Nawet lepszy niż w Paryżu. A byłem piąty!
To oczywiście bardzo dobry wynik. Ale nie było – powtarzam: nie było – możliwości, bym był wyżej. Nawet jakbym stanął na głowie.
– Tak. Dziś bym powiedział, że podium było zarezerwowane dla nich.
– Dziś jest lepiej, zmieniono cały system sędziowania, więcej jest matematyki, liczb, niż uznaniowości. Trudniej jest "ustawić" zawody. Wówczas Amerykanie czy Rosjanie startowali na dzień dobry z wyższej pozycji. Bo to były znane kraje, które przez pokolenia produkowały najlepszych łyżwiarzy.
– Nie mogę powiedzieć, że konkursy były ustawiane. Ale faktem jest, że najlepszy występ sprawiał, że można było wejść tylko na określony poziom. A potem czekał szklany sufit, który był nie do przebicia.
– Jak się tyle razy puka, to w końcu ktoś się zlituje i te drzwi otworzy.
Konkurs zaczął się źle. W trakcie jazdy szkolnej wydawało mi się, że "pojechałem" najlepsze figury, jakie kiedykolwiek wykonałem. A jednak oceny tego w ogóle nie pokazały! Bardzo mnie to wkurzyło, rozbiło.
W krótkim programie miałem jedną pomyłkę, to było jeszcze ok. Dowolny program był dosyć, dosyć… Ale medalu nie oczekiwałem. Wie pan co mi pomogło? Dobre starty na mistrzostwach Europy.
– Z łyżwiarstwem figurowym jest trochę jak z kopiarką. Musi pan do bólu powielać dobre występy. Po to, żeby ludzie zapamiętali pana jako równego, efektownego łyżwiarza. Żeby sędziowie mieli respekt do tego, co się robi – ale nie w trakcie jednego występu, a cały sezon czy karierę.
Jak się wyskoczy z dobrą formą raz, to nikt tego nie będzie pamiętał, potraktują pana jak ciekawostkę.
Kiedy startowałem, Amerykanin, który był wtedy na topie, mógł sobie pozwolić na pomyłkę w programie, i tak miał wysokie noty. Ale taki chłopak z Polski jak się potknie na lodzie? Noty lecą w dół.
– Jak jechałem na igrzyska do Albertville w 1992 r., to słyszałem, że jestem nadzieją Polski na medal. Myślałem sobie: jaką nadzieją? Te medale są już zarezerwowane. Na szczęście byłem wtedy w dobrej sytuacji: kiedy osiągałem największe sukcesy, to mieszkałem już poza Polską, z daleka od tego szumu. Nie czytałem tego, co piszą media, co mówią ludzie. Nie byłem pośrodku tego kotła. Zwariowałbym.
– Akurat w tym przypadku mogłem żałować, że nie było mnie w Polsce… A tak to dostawałem tylko listy. Mnóstwo fanek pisało miłosne wyznania. Ale nie tylko fanki – fani także. Ale listy przychodziły na adres łódzki, więc czytałem po miesiącach.
Zresztą do dziś czasem dostanę prośbę o odesłanie autografu… Może pan przypomnieć nazwę cyklu do którego prowadzimy rozmowę?
– No to niech pan go zmieni na: "Baaardzo dawny mistrz".
– Przeprowadzałem się tyle razy, że nawet nie wiem, gdzie są moje medale. A wspominam wtedy, kiedy moi studenci dowiadują się o mojej karierze i odpalamy wspólnie Youtube’a, by obejrzeć występy sprzed lat.
Dzieciaki wyszukują mnie w sieci, bo chcą wiedzieć, kim był ich trener. Ale i tak patrzą na te osiągnięcia z przymrużeniem oka. A to dlatego, że dzisiejsze łyżwiarstwo to już zupełnie inna dyscyplina. Poziom wystrzelił niesamowicie w górę.
I nie chodzi o same poczwórne skoki, bo i ja w pewnym momencie, gdy byłem w najlepszej formie potrafiłem zrobić dwa różne poczwórne skoki. Ale wtedy do programów się tego nie wstawiało, to nie było potrzebne, traktowano to jako ryzyko. A dziś? Bez poczwórnych skoków nie ma czego szukać.
Cała choreografia, piruety, kroczki są dziś tak skomplikowane, że my żyliśmy niemal w innym świecie.
– Ten flirt miałem bardzo duży, ale dopiero jak zakończyłem karierę. Na Youtube są dwa moje zawody z US Open, które wygrałem. Wtedy dopiero się tego nauczyłem. I zrozumiałem, że lubię pokazywać się przed publicznością i ją angażować w swój występ.
– Wtedy zeszła ze mnie presja, która towarzyszyła mi przez całą karierę. Mogłem robić to, co chciałem, robiłem skoki, o jakich marzyłem. I skupiałem się na choreografii, a nie na tym, jak będą oceniać mnie sędziowie.
Poza tym byłem zmęczony latami treningów. Ćwiczyłem od najmniejszego, przez co w jakimś stopniu straciłem dzieciństwo, młodość. Oczywiście – podróżowałem, ale ominęła mnie studniówka, wszystkie rzeczy, które dla nastolatka są ważne. Startowałem już w wieku dziewięciu lat w krajach socjalistycznych: Czechosłowacja, Rumunia, ZSRR, Jugosławia... I zawsze harowałem za dwóch, nawet jako dziecko. Nie spotkałby mnie pan przy bandzie dłubiącego w nosie. Po latach potrzebowałem nieco odpuścić.
W czasie kariery jeden błąd kosztował mnie wszystko, w jednej sekundzie spadałem na sam dół klasyfikacji. Z tyłu głowy miałem też to, że jeżdżę dla Polski. Że reprezentuję ludzi, którzy czekają w kraju na mój sukces. A potem reprezentowałem tylko siebie. I zacząłem reprezentować tylko siebie.
– Miesiąc temu polski związek obchodził stulecie działalności. Niestety mnie nie było. Dlaczego? To dobre pytanie. Zaproszenie dostałem kilka dni przed imprezą. Miałem akurat zawody w Reginie w Saskatchewan. Może gdybym wiedział wcześniej, mógłbym zmienić plany. Ale tak…
Szkoda, bo – było nie było – nie zadbali najlepiej o najlepszego polskiego łyżwiarza w historii. Mariusz Siudek mieszka w Polsce, może łatwiej mu było dojechać. Dla mnie – zwłaszcza w czasach pandemii – to było praktycznie niewykonalne, by zorganizować wszystko w kilka dni.
– Byle bym dożył!