Kozakiewicz ujawnia po latach: Komar połknął żółtą tabletkę. Pojawiły się drzwi [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- W 1983 roku pojawili się w Polsce ludzie, których nigdy na oczy nie widziałem, a nagle zaczęli uzyskiwać bardzo dobre wyniki. Pojawiły się takie drzwi, za którymi najpierw były próby, a później były już dokładne działania. Sprawdzone. Dlatego moi - yhym, yhym - następcy pobili moje rekordy - mówi Władysław Kozakiewicz. Z "Ruskiem, Polakiem i Niemcem" rozmawiamy o sporcie i dopingu, ale też o polityce, ludziach i ideologiach.

Władysław Kozakiewicz, urodzony w 1953 roku. Tyczkarz, jeden z najlepszych polskich lekkoatletów w historii. Jego największe sukcesy to:

  • złoty medal igrzysk olimpijskich Moskwa 1980 i rekord świata,
  • srebrny medal ME 1974,
  • złoty medal halowych ME 1977,
  • złoty medal halowych ME 1979,
  • brązowy medal halowych ME 1975,
  • brązowy medal halowych ME 1982.

Mistrzostwa świata był organizowane dopiero od 1983 roku. A od roku 1985 Kozakiewicz nie mógł już startować w mistrzowskich imprezach, bo Polska uznała go za zdrajcę.

Zobacz wideo Zabawa w "5 sekund" z Tomaszem Majewskim. Jak odpowie wybitny sportowiec?

Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl

Łukasz Jachimiak: Słyszał pan, że mieliśmy niedawno nowy gest Kozakiewicza?

Władysław Kozakiewicz: Chyba nie.

Pływak Jan Kozakiewicz w nagrodę za zwycięstwo w Memoriale Petrusewicza dostał 3 tys. zł. I postanowił podzielić się po równo z pływaczką, której za zwycięstwo dano 500 złotych.

- Rewelacja! Coś pięknego! Dumny jestem z tego chłopaka! Kobiety są źle traktowane. Ich sport się uważa za niepełnowartościowy. A skoro tak, to mam propozycję - niech nagrody dla siatkarzy plażowych będą o kilka razy mniejsze niż dla siatkarek plażowych. Przecież czy się to komuś podoba, czy nie, znacznie większe jest zainteresowanie dziewczynami grającymi w plażówkę niż facetami. Wiadomo, że jest lepiej niż w moich czasach. Kiedyś kobiety nie skakały o tyczce, nie rzucały młotem, nie były dopuszczone do bardzo wielu dyscyplin i konkurencji. Ale jak się komuś wydaje, że teraz jest już sprawiedliwie i fajnie, to takie zachowania jak nowy gest Kozakiewicza pokazują, że jeszcze jest dużo do zrobienia.

Co pan teraz robi? Dzwonię w pana 68. urodziny, składam najlepsze życzenia i pytam, jak się panu żyje na niemieckiej emeryturze.

- Dziękuję, delektuję się życiem. Sport mocno mi wszedł w kości. Za mną bardzo dużo operacji, mam sztuczny bark, sztuczne kolano. Sport mnie zniszczył. Ale ani jednego dnia nie żałuję i gdybym miał jeszcze raz decydować, czy idę w sport, to wszystko zrobiłbym dokładnie tak, jak zrobiłem. Piękną miałem karierę. A teraz patrzę sobie na kariery naszych walecznych, świetnych lekkoatletów i proszę mi uwierzyć, że ogromną frajdę miałem latem, gdy patrzyłem, jak młodsi koledzy zdobywają aż dziewięć olimpijskich medali w Tokio.

Przez wiele lat pracował pan w Niemczech jako trener młodzieży - było trochę satysfakcji, że polscy lekkoatleci spisali się o wiele lepiej od niemieckich, którzy zdobyli w Tokio tylko trzy medale?

- Pewnie, że było. I nie było zdziwienia, że jesteśmy lepsi. Jak się dawno temu Niemcy zjednoczyły, to się wydawało, że połączone siły RFN i NRD dadzą potężną drużynę na zawsze. Ale po okresie rywalizacji o miejsce w kadrze NRD-owcy poczuli wolność, zauważyli, że mogą się cieszyć życiem, a nie tylko zasuwać, bo ktoś ich do tego zmusza. Skończyła się dyktatura, skończyło się też wspomaganie. Trenerzy ze wschodu mieli swoje metody, ale po zjednoczeniu one już nie mogły być stosowane.

Widziałem, jak nagle Ulf Timmermann [rekordzista świata w pchnięciu kulą od roku 1988 aż do 2021, gdy w końcu jego wynik poprawił Ryan Crouser - red.], pcha znacznie bliżej i nie wygrywa, widziałem, jak Juergen Schult rzuca dyskiem o cztery-pięć metrów bliżej [w 1986 roku ustanowił rekord świata - red.] i słuchałem, jak mówił, że te metry spokojnie dojdą. No i, kurczę, nigdy nie doszły. Bo nie było już wspomagania. A Heike Drechsler to nawet sama opowiadała, że była zmuszana do brania dopingu. Oczywiście takie rzeczy działy się nie tylko w NRD, ale też w krajach ZSRR.

A w Polsce się nie działy?

- Długo byliśmy na to za biedni i za słabo zorganizowani. Myśmy byli amatorami. Jak doping zaczął wchodzić, to Władek Komar mi opowiadał, że Amerykanie to stosują. Władek już był stary, musiał zrobić minimum, żeby go z kraju wypuścili na jakieś zawody. I pewnego razu jeden z jego amerykańskich rywali i zarazem kolegów mówi tak: "No to ile chcesz pchnąć? 21 metrów?". Władek na to: "20,50 mi wystarczy". "Dobra, to żółta tabletka".

I Komar połknął tę tabletkę?!

- Tak, ale to jednorazowa sytuacja. Tak naprawdę już po karierze. Już nie startował na wielkich imprezach. Ogólnie to myśmy mieli zerową pomoc medycyny. Nie wiem, co by było, gdybyśmy byli dobrze zorganizowani. Nie wiem, czy bym brał, czy bym nie brał. Ale ja bez tego byłem najlepszy na świecie, więc po cholerę miałbym coś brać? Ktoś powie "Dobra, dobra, na pewno coś brałeś", ale mam czyste sumienie. I wcale tak wysoko nie skakałem, w każdym razie nie aż tak jak Bubka.

Coś pan sugeruje?

- Nigdy nie powiem, że Bubka brał, bo go na tym nie złapałem. Są ludzie, którzy mówią, że brał. Ale nigdy nie został złapany i ma prawo mówić, że był czysty. Natomiast w Polsce zmieniło się w 1983 roku. Wtedy pojawiły się takie drzwi, za którymi można było się przygotować do mistrzostw świata w Helsinkach.

I do tych drzwi ustawiała się kolejka?

- Tak, ustawiała się. Można popatrzeć na nasze medale z tamtych mistrzostw i można sobie o tym pomyśleć. Było trochę takich ludzi, których nigdy na oczy nie widziałem, a nagle zaczęli uzyskiwać bardzo dobre wyniki. W tym pokoju najpierw były próby, a później były już dokładne działania. Sprawdzone. Dlatego moi - yhym, yhym - następcy pobili moje rekordy. A po trzech latach zniknęli z tyczkarskiego świata. I na tym kończę. No dobrze, powiem jeszcze tylko, że na aż taką skalę jak w NRD i Związku Radzieckim to się u nas nigdy nie rozwinęło. Przez pięć lat pracowałem jako menedżer sportowców ze Wschodu i oni mi, agentowi, często mówili wprost: "Panie Władku, ja muszę mieć jakieś wspomaganie, proszę mi załatwić"! Nigdy nikomu takich rzeczy nie załatwiałem, ale wiem, że byli tacy, którzy sobie to wspomaganie znaleźli.

Bubka był w pana grupie.

- Nie będę mówił nazwiskami. Nie ma po co. Wiele lat minęło, zostawmy to.

O Bubkę jednak dopytam, bo tu jest ciekawy wątek finansowy - on dzięki panu pewnego dnia dostał za start w mityngu nie 20 dolarów, do czego był przyzwyczajony, tylko aż 7 tysięcy.

- Potwierdzam, tak było. Oni nie mogli zarabiać. My kilka lat wcześniej też nie mogliśmy. Działacze wszystko zabierali. Pamiętam, jak dostawałem 200, 300, 500, 700 dolarów, a w końcu tysiąc. Irena Szewińska, ja, Jacek Wszoła - kilkoro nas zarabiało jak na tamte czasy dobrze. Bo w końcu wiedzieliśmy, jak swoje wziąć. A skoro ja się tego dowiedziałem, to z Bubką się tą wiedzą podzieliłem.

Dobrze pamiętam, że pan się dowiedział od Ireny Szewińskiej?

- Tak, Irena pokazała mi te ważne drzwi. Ona była największą gwiazdą. Miała najlepszy sprzęt, o jej obecność zabiegali organizatorzy każdego mityngu na świecie, każdy marzył, żeby się u niego pokazała. Ja byłem młokos, kiedy się zaprzyjaźniliśmy. W 1974 roku, gdy miałem 21 lat, polecieliśmy razem na tournee do USA i Kanady. Przez dwa miesiące razem postartowaliśmy. I po jednym z takich startów Irena wzięła mnie ze sobą do odpowiedniego pokoju, kazała, żebym podał nazwisko, a gdy to zrobiłem, byłem wielce zdziwiony, bo wypłacono mi 300 dolarów. Byłem już wtedy najlepszy na świecie, ale nie sądziłem, że tyle mogę dostać. Od tamtej pory Irena pilnowała, żebym chodził pod dobre drzwi, a ja szybko zacząłem się orientować, gdzie zapukać. Potrafiłem o to zadbać. Inaczej niż Władek Komar. On nigdy nie dostał pieniędzy!

Nie dbał o to? Nie potrzebował?

- Proszę sobie wyobrazić, że ten stary wyga - bo Władek był ode mnie starszy o 13 lat, a od Jacka Wszoły o 16 - się wstydził. On nie przywykł do tego, że należą mu się nagrody. Myśmy we trzech się przyjaźnili, z Jackiem siłą go próbowaliśmy przez te drzwi przepchnąć, ale nie dało się - wstydził się, bał, mówił, że nikogo o nic nie będzie prosił. Taki charakter! Rubaszny, król życia, ale o kasę nie dbał. "Ty głupku, ty baranie, wchodź!" - krzyczeliśmy na niego, bo on nam na to pozwalał, strasznie nas lubił. Ale tu nie chciał nas słuchać. Zresztą, nie tylko tu, ha, ha! Poznawaliśmy z nim życie!

Duży Wally i mały Wally - tak mówiono o nim i o panu.

- Tak, w latach 70. i na początku 80. żyliśmy bardzo ciekawie. Zawsze się trzymaliśmy razem. Dopóki Władek startował. Albo mieszkałem z nim, albo z Wszołą. Żaden z nas nie miał menedżera. Ja trochę nim byłem. W 1980 roku już z takim skutkiem, że zbudowałem dom w Gdyni. 120 metrów kwadratowych plus 30 cichych metrów. Cichych, bo wtedy można było stawiać dom do 120 metrów powierzchni. Postawiłem ten budynek i wykończyłem za 12 tysięcy marek. Towar był w kraju strasznie tani. A tak naprawdę go nie było. Jako zawodnik klubu stoczniowego mogłem wykupić materiały budowlane z deputatu stoczni. Nie musiałem więc zarabiać dużo, a już starczyło na dom. Przed igrzyskami w Moskwie trenowałem, wożąc cement.

Pan aż takim hulaką jak Komar nie był?

- Nie byłem. Nikt się nie bawił aż tak, jak on!

Opowiedział mi pan kiedyś anegdotę, która oddaje podejście Komara do życia. Pamięta pan Sztokholm i turban?

- No jasne! Myśmy z Jackiem robili za jego niańkę, staraliśmy się go upilnować, żeby nie imprezował przed zawodami. Ale wiele razy nas przechytrzył. A wtedy w Sztokholmie okazja sama go znalazła. Władek szedł hotelowym korytarzem, zauważyła go hostessa i zaprosiła, żeby jechał z nią na bankiet. Ona wystrojona, on w krótkich spodenkach i podkoszulce. I co? Pojechał jak stał, a wrócił rano w turbanie na głowie. Dostał go od jakiegoś wysoko postawionego Araba, gospodarza imprezy. Tyle z Jackiem zrozumieliśmy z jego opowieści. Ile myśmy go wtedy cucili! Na przemian go polewaliśmy zimną wodą i ciepłą wodą, a on tylko prosił, żebyśmy go już nie mordowali. Nie do życia był. Ale po południu wyszedł na stadion, tam zdjął turban, wziął kulę i pchnął najlepszy wynik w roku.

Wszoła twierdzi, że Komar pchał w tym turbanie! I że miał w nim kostki lodu, które chłodziły obolałą głowę.

- To jest możliwe! Jednego wieczoru by nie wystarczyło, żeby opowiedzieć, co on wyrabiał.

A pan? Panu się nigdy nie zdarzył start na potężnym kacu?

- Zdarzył się...

Proszę opowiadać!

- Jacek przegrał półfinał Pucharu Europy. W Warszawie. Poszliśmy z żoną do Jacka i z nim oraz jego żoną się we czwórkę martwiliśmy. No bo jak to może być, że przegrał? No i Jacek mówi: "Chodź, jakiegoś drinka zrobimy". Zrobiliśmy. Zawody trwały dwa dni. Jacek był po starcie, a ja miałem startować jutro. No i wystartowałem. A że nie skończyło się na jednym drinku, to rano głowa była bardzo ciężka. Wstałem i mówię: "Jacek, przynieś mi chociaż jakąś aspirynę, bo nie dam rady". Kac męczył, ale aspiryna pomogła. Wygrałem te zawody. Z rekordem Europy, 5,66 metra. Doping niesamowity! Mówię o tej aspirynie.

Nie spróbował pan nigdy więcej takich przygotowań do startu?

- Nie. Naprawdę. Wtedy mój przyjaciel się martwił i trzeba było go pocieszyć. Jak mówię, że generalnie nie piłem alkoholu, to ludzie odpowiadają: "Ha, ha, nie pierdziel!". No dobrze, wiadomo, że na urodzinach kogoś bliskiego człowiek zaprawił fajnie. Ale nie w czasie, kiedy nie wolno. Nie szedłem się napić, gdy po dwa razy dziennie trenowałem. Wiedziałem, że muszę się wyspać, o wszystko zadbać. Myśmy z Wszołą mieli po 19-20 lat, kiedy wskoczyliśmy w światową czołówkę. Komar miał 30 lat, gdy dołączył do najlepszych. My nie zdążyliśmy zacząć pić, a już czuliśmy taki cudowny odlot, bo nas napędzało, że w sporcie jesteśmy tak szybko tacy mocni. Naprawdę myślałem sobie: "Ja pierniczę, po co mi ten alkohol?". Z dziewczynami różnie bywało, chociaż Jacek swoją dziewczynę miał już, gdy był 14-latkiem, a ja swoją żonę poznałem mając 24 lata i już jej nigdy nie odpuściłem. Bardzo dobrze - mieliśmy spokój w domach, fajne życie i dzięki temu skupialiśmy się na robocie. A gdybyśmy się nie pilnowali, to na pewno nie bylibyśmy najlepsi na świecie.

My byliśmy z biednego kraju. Nie mieliśmy żadnych wspomagań, psychologów, masażystów. Nie było nawet rehabilitacji. Jak coś bolało, to się szło do lekarza, dawał zastrzyk z kortyzonu i po trzech dniach się wracało do roboty. Albo dieta - dziś sportowiec się na tym zna. I bardzo dobrze. A ja przez trzy miesiące w ośrodku olimpijskim w Warszawie codziennie jadłem to samo na obiad - furę ziemniaków i kawałek kurczaka. I to jaki kawałek! Te kurczaki nigdy nie miały nóżek. Nóżki wychodziły wieczorem z kucharką do jej domu. Dla sportowców były korpusiki. Taki korpusik dzielono na cztery i musiało wystarczyć. Czasami naprawdę dostawałem więcej kości niż mięsa.

Kiedyś zaprotestowaliśmy. Przyjechali działacze, jedli obiad i zobaczyliśmy, że ich porcje są dużo fajniejsze. Wzięliśmy talerze z naszymi daniami, podeszliśmy, postawiliśmy przed nimi i usłyszeliśmy: "Nie podoba się? Cieszcie się, że chociaż tyle macie!".

Wracając jeszcze do pana i do Komara: was łączyło to, że byliście - jak o was mówiono - Ruskimi.

- Zgadza się. Przesiedleńcy z Litwy, czyli wówczas ze Związku Radzieckiego. I nieważne, że ja miałem trzy i pół roku, gdy się przeprowadziłem z rodziną do Gdyni i że sprzed Gdyni zupełnie nic nie pamiętam. Dla niektórych zawsze byłem Ruskiem!

Pan to w ogóle jest Rusek, Polak i Niemiec.

- Ha, ha, ha! No taka prawda. Zastanawiam się, kim ja tak naprawdę jestem!

Niemcem został pan w 1985 roku. Wtedy - tak to przedstawiono - zdradził pan ojczyznę.

- A wie pan, że nie zostałbym tym zdrajcą, gdyby mnie trochę wcześniej nie oszukali działacze? Nie puścili mnie do Belgii, chociaż pierwotnie się zgodzili, żebym wyjechał do Brukseli i trenował w klubie na stadionie Heysel, tym słynnym, który w 1985 roku się zawalił. Już wszystko było ustalone, to był chyba 1983 rok. Już zacząłem się uczyć francuskiego. Miałem być jak Włodzimierz Lubański. I byłbym cały czas Polakiem! A tak to za dwa lata zostałem człowiekiem z obywatelstwem polskim, ale i niemieckim. Działaczom się odwidziało, nie pozwalali mi wyjeżdżać i zarabiać pieniędzy. Była między nami wojna, bo zapraszano mnie na mityngi, a oni mi nie dawali zgody na wyjazdy. Kłóciłem się, bo jestem krnąbrny.

W końcu za którymś razem wsiadłem w samochód, pojechałem na prom, popłynąłem do Niemiec i tam wziąłem udział w serii mityngów. Po bodajże 10 dniach dzwoni brat i mówi, żebym nie wracał do Polski, bo jest na mnie nagonka. Telewizja mówiła, że jestem zdrajcą, że uciekłem z kraju. Urząd miasta w Gdyni zabrał mi wszystko, co miałem - mieszkanie, samochód, konto w banku. Ojca, który pilnował mieszkania, milicja skuła w kajdanki i wyrzuciła na ulicę. Jak ja mogłem wrócić w takich okolicznościach? Wszystkim ze mną spokrewnionym pozabierali paszporty. Uznałem, że muszę skorzystać z pomocy oferowanej przez Niemców. Oni dali mi możliwość pracowania w klubie, startowania, zarabiania, godnego życia.

Ojciec był pana katem, gdy był pan dzieckiem. I wiem, że wspomina go pan jak najgorzej. Ale rozumiem, że był taki okres w pana dorosłym życiu, kiedy w miarę wam się układało. Stąd jego obecność w pana mieszkaniu wtedy, gdy pan wyjeżdżał?

- Relację z ojcem ustawiłem sobie, gdy stałem się większy od niego. Jako ojciec on dla mnie nigdy nie istniał. W pewnym momencie powiedziałem: "Tylko spróbuj kogoś uderzyć". I od tego momentu jakoś się wstrzymywał od robienia awantur. Nigdy go nie uderzyłem, nie przydusiłem, nie wykręciłem mu ręki, nigdy mu w żaden sposób nie oddałem za to, że bił nas, a przede wszystkim mamę. Co jakiś czas rozmawialiśmy, nie było tak, że go całkiem odrzuciłem, że na zawsze go skreśliłem. Kiedy wyjeżdżałem, to od pewnego momentu zawsze zabierałem ze sobą żonę i córki, bo wiedziałem, że wyjeżdżam z ryzykiem i najbliższych wolałem mieć przy sobie. Natomiast w Polsce czasy były tak niepewne, że gdybym zostawił mieszkanie puste, to na pewno by mi je okradziono.

Ojciec sam zaproponował, że będzie wtedy u nas mieszkał. Mama zostawała w naszym biednym, 36-metrowym mieszkaniu, w którym się wychowaliśmy, a ojciec szedł do 150-metrowego apartamentu w kamienicy w centrum miasta. Wykupiłem to mieszkanie, w sumie 1/8 kamienicy, po tym jak sprzedałem dom. Dom pobudowaliśmy piękny, na wzgórzu w Gdyni-Redłowie, z widokiem na morze. Ale jak wyjeżdżałem, to żona bała się tam zostawać sama. Dlatego się zdecydowaliśmy na kamienicę. No i ojca z tej kamienicy milicja w biały dzień wywaliła, a następnego dnia miasto zakwaterowało tam ośmioosobową rodzinę i nigdy swojej własności nie odzyskałem.

Pan podpadał działaczom najbardziej tym, że mówił im w oczy, co o nich myśli? A może tym, że nie czekał pan aż ukradną większość pana honorariów za starty?

- Najbardziej ich bolało, że od pewnego momentu już nawet nie wiedzieli, ile ode mnie mają żądać. Przez jakiś czas zawsze, po każdym mityngu, chcieli, żebym im dawał 200 dolarów. Myśleli, że to jest 40 procent tego, co dostaję. A w końcu zaczęli sobie wyobrażać nie wiadomo co, że ja mam może nawet po 10 tysięcy dolarów za start. Bardzo ich bolało, że jestem najlepszy na świecie i przez to trudniej mnie usadzić. Bolało ich też, że jestem przeciw Ruskim i pokazałem wała na igrzyskach w Moskwie.

I jeszcze to, że w 1984 roku w Moskwie zbojkotowałem pseudoigrzyska. Chciałem jechać na igrzyska olimpijskie w Los Angeles, ale Polska je zbojkotowała, żeby się przypodobać Związkowi Radzieckiemu. A skoro tak, to ja zrobiłem to samo z radzieckimi zawodami Przyjaźń '84. Skoczyłem jedną wysokość i podziękowałem, wyszedłem ze stadionu. Nie lubiłem Ruskich i tyle. A tego komuniści nie odpuszczali.

Jak pokazałem wała, to od szefów naszej ekipy olimpijskiej słyszałem: "I coś ty najlepszego dla Polski narobił?!". Ręce mi opadły. Przecież dla Polski wygrałem złoty medal olimpijski, pobiłem rekord świata. A przez lata tyle nawygrywałem, że długo by wymieniać. A i ten mój gest dla zwykłych Polaków, a nie dla działaczy, był ważny, cenny. Był 1980 rok, my byliśmy w Moskwie, a w Polsce były strajki. My, sportowcy, jesteśmy normalnymi ludźmi, widzieliśmy, co się dzieje w kraju. My też byliśmy przeciwko Rosjanom.

Czyli większość działaczy nie lubiła pana za antyrosyjskość. Ale obrywało się panu i za to, że urodził się pan w Związku Radzieckim.

- Ha, ha, ha, dokładnie tak było. 

Wróćmy do Bubki - nadal macie kontakt?

- Tak, myśmy się mocno zakumplowali. On mnie, jako starszego kolegę, o wiele rzeczy pytał i kiedyś przed wyjazdem na mityng do Londynu mu powiedziałem, że pójdę po pieniądze dla niego za ten start. I później długo tylko ja chodziłem. Bubka sam nie mógł iść po wypłatę, nawet gdy już zaczął bić rekordy świata. Radzieccy działacze by go gnębili. Nawet jego! Po pieniądze za co najmniej 10 z 35 jego rekordów świata poszedłem ja. I wytargowałem dla niego naprawdę dużo. Byłem starym wygą, mogłem mu pomóc.

Do tej pory jesteśmy kumplami. Chociaż muszę powiedzieć, że z zupełnie innych światów, bo 10 lat młodszy Bubka startował już w innej epoce dla sportu. Ja nie narzekam, nie mówię, że nic nie miałem. Mogłem sobie kupić lepszy samochód, mogłem zbudować dom. Dziś też dobrze mi się wiedzie. Ale Bubka ma 300 czy 400 milionów dolarów na koncie, a ja nie mam długów, ha, ha! Niestety, stawki w pierwszej części mojej kariery były bardzo niskie. Jak w 1980 roku wygrałem igrzyska i pobiłem rekord świata, to dostałem 150 dolarów. Ale wcale się wtedy nie martwiłem. Wkurzyłem się dopiero jak po powrocie z Moskwy na spotkaniu z Edwardem Babiuchem [w 1980 roku był Prezesem Rady Ministrów - red.], usłyszałem: "Za brązowy medal każdy z was miał dostać malucha, za srebrny dużego fiata, a za złoty poloneza, ale jednak nic wam nie damy, bo trzeba oszczędzać". Choć oczywiście chodziło o talony, a nie samochody. A w końcu dano nam państwowe odznaczenia i powiedziano: "Spieprzajcie".

A propos polityki - w ostatnich latach próbował pan się dostać do sejmu, do Europarlamentu i ostatnio do senatu. Po co to panu?

- Nie dla pieniędzy. Działalność polityczną zacząłem od pracy w roli radnego w Gdyni.

Mandat zdobył pan z listy Akcji Wyborczej Solidarność. Później był PSL, teraz sympatyzuje pan z Koalicją Obywatelską. Czego pan szuka w polityce?

- Zawsze byłem przez kogoś namawiany. Z PSL-em wystartowałem do sejmu z Warszawy i miałem mocarnych przeciwników - pana Jarka i pana Donalda, ha, ha! Nie dziwię się, że dla mnie zabrakło głosów. Koledzy mnie wpuścili w maliny.

A dlaczego się angażuję? Często jestem w Polsce, to mój kraj, chociaż mieszkam w Niemczech. I chciałbym, żeby mój kraj był inny. Ostatnio do senatu nie dostałem się bardzo małą różnicą głosów. Dwaj niby bezpartyjni PiS-owcy się połączyli i mnie pokonali.

Ja jestem światowym człowiekiem. Kiedyś Dwight Stones, wielki rywal Wszoły, powiedział mi, że wyobraża sobie, że Polska jest krajem, który nie daje ludziom spokojnie żyć. Tak było, w naszym kraju nie można było spokojnie żyć. A jak jest teraz? Rozpoczęliśmy rozmowę o tym, jak kobiety są traktowane w sporcie. A jak one są traktowane w Polsce? Jak traktowani są ludzie LGBT? To są ludzie, to nie jest ideologia! Moja córka jest współwłaścicielką ogromnej firmy w Berlinie. To branża mody i kultury. Tam pracuje wielu gejów, córka się z nimi przyjaźni, ja tych ludzi znam, ja się ich nie boję, a wielu polskich polityków się boi. Im przeszkadza, że ktoś jest czarny albo żółty, że mówi po niemiecku albo w innym języku. PiS jest nie do zaakceptowania. Nie rozumiem tego, że oni rządzą. To znaczy rozumiem. Rozumiem, dlaczego rządzą. Bo mają mocnego partnera. To Kościół.

Tu znajdziesz wszystkie rozmowy z cyklu nieDawny Mistrz

My z żoną jesteśmy po ślubie kościelnym i żyjemy razem ponad 40 lat, moje dzieci są po ślubach kościelnych, kiedyś byłem na osobistej audiencji u papieża Jana Pawła II w Watykanie. Ale teraz nie wierzę w polski Kościół. Nie umiem. Wierzę w Boga, ale w nasz Kościół już nie, bo ten Kościół tylko walczy o władzę. I wchodzi w układ z władzą tak, jak w średniowieczu układał się z różnymi królami.

To w jakich następnych wyborach będzie pan kandydował? Nie mam wątpliwości, że pan znów spróbuje, bo słyszę, jak się pan ożywił.

- Nie, nie! Już mi się przestało chcieć o to zabiegać. Jak pomyślę, że w swoje urodziny musiałbym siedzieć na jakimś posiedzeniu sejmu czy senatu, a nie z rodziną, to chrzanię to!

Więcej o:
Copyright © Agora SA