• Link został skopiowany

Na treningi jeździł maluchem. Zarobił miliony w UFC. "Luksus nie sprzyja wynikom"

- Pracowałem na pół etatu w magazynie, wieczorowo chodziłem do szkoły i trenowałem dwa razy dziennie. W międzyczasie stałem 2-3 razy w tygodniu na bramce. Wtedy jeszcze można było palić papierosy w knajpach. Wszędzie było siwo od dymu, śmierdziało strasznie, a wdychanie tego syfu niszczyło organizm. To wszystko męczyło, ale cel był określony i nie chciałem się zatrzymać - mówi Jan Błachowicz w długiej rozmowie ze Sport.pl.
Jan Błachowicz
Jan Błachowicz, Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl

Jan Błachowicz w latach 2011-14 był mistrzem KSW w wadze półciężkiej. Nie zadowolił się jednak sukcesami na krajowym podwórku i zaczął podróżować do USA, by walczyć w UFC. Tam również wszedł na szczyt i zdobył pas mistrzowski największej federacji MMA na świecie. 41-letni wojownik w obszernej rozmowie rozmowie ze Sport.pl opowiada o karierze sportowej i życiu prywatnym. 

Zobacz wideo

Kacper Sosnowski, Krzysztof Smajek: Kto jest właściwie Księciem Cieszyna – ty czy Piotr Żyła?

Jan Błachowicz: - No gdzie Piotrek Żyła? Ja jestem Księciem Cieszyna, bezdyskusyjnie. Mimo że Piotrek urodził się w tym samym mieście co ja, to nie mieliśmy okazji się poznać. Jeśli chodzi o znanych sportowców z Cieszyna, to od zawsze kumplowaliśmy się z Irkiem Jeleniem. Znamy się też z Kajetanem Kajetanowiczem.

Ireneusz Jeleń opowiadał w wywiadach, że był mrówką. Też zajmowałeś się tym na granicy?

- Wszyscy się tym zajmowali. W Cieszynie są dwie granice - wejściowa i wyjściowa. Jako dzieciak czasami też byłem mrówką, zwykle spontanicznie to robiłem. Śmieszne pieniądze z tego były, na cukierki wystarczało. Głównie nosiliśmy alkohol, bo w Czechach wódka zawsze była dużo tańsza. Za jednym razem można było przenieść parę flaszek, więc czasami trzeba było zrobić kilka kilometrów w jedną i w drugą stronę.

Twój pierwszy zawód to hydraulik. Ale chyba nie wiązałeś z nim przyszłości?

- Najpierw chciałem zostać mechanikiem samochodowym, bo wujek miał warsztat. Już miałem załatwione u niego praktyki, ale ojciec powiedział, żebym poszedł do budowlanki, bo w razie czego pomoże mi załatwić robotę. Kolega z klasy, który szedł do budowlanki, mówił, że będzie monterem instalacji. Fajnie brzmiało, więc też poszedłem. Na pierwszej lekcji okazało się, że ten monter instalacji to hydraulik. Jak widać, "mądrze" wybierałem, ale w tym czasie już wszystko układałem pod treningi i sport. Później skończyłem wieczorowo technikum budowlane.

Jak zaczynałeś trenować sporty walki, to nie było takiej dyscypliny jak MMA. Nie było takich warunków do treningu jak teraz. Na zajęcia dojeżdżaliście maluchem.

- Złożyliśmy się z chłopakami i kupiliśmy tego malucha, bo jakoś musieliśmy dojeżdżać z Cieszyna do Rybnika. To jest z 50 kilometrów w jedną stronę. Zajechaliśmy tak ze cztery maluchy. Nie było wtedy pieniędzy. Pamiętam, jak zamieniliśmy malucha na opla kadeta z 1980 roku. Czuliśmy się jak królowie drogi. Do baku wlewaliśmy olej rzepakowy, było taniej niż na stacjach benzynowych. Podjeżdżaliśmy pod Kaufland, kupowaliśmy cztery baniaki i się jeździło. Złotówka zostawała w kieszeni, a w tamtych czasach to już było coś. Zimą trzeba było rozcieńczać pół na pół, bo była wyższa temperatura spalania.

Ciężkie to były czasy. Dzisiaj młodzi zawodnicy są bardzo wygodni. Kariera w sportach walki to jest maraton, a młodzi chcą ją pokonać sprintem. Wielu utalentowanych zawodników odpada już w przedbiegach. Ostatnio byłem na siłowni, chłopak siedział na ławeczce i grał w grę. Spytałem go, czy ćwiczy, czy gra? - Gram i ćwiczę - odpowiedział. Roześmiałem się i poszedłem zrobić ćwiczenia na innej maszynie. Zrobiłem swój ponadgodzinny trening, a ten chłopak nie skończył jeszcze robić serii na tamtej maszynie. Widocznie gra za bardzo go wciągnęła.

Mój trener zawsze powtarzał, że luksus nie sprzyja wynikom. My trenując w szopach, na strychach, budowaliśmy charakter i wytrwałość. Nikt nie myślał, że zacznie zarabiać z tego pieniądze. Chcieliśmy być najlepsi. Nikt nie marudził, że trzeba było stać na bramce, potem trzy godziny snu i trening.

Zanim trafiłeś do KSW, musiałeś przejść długą drogę.

- Najbardziej zajeżdżający okres w moim życiu był wtedy, gdy pracowałem na pół etatu w magazynie, wieczorowo chodziłem do szkoły i trenowałem dwa razy dziennie. W międzyczasie stałem 2-3 razy w tygodniu na bramce. Wtedy jeszcze można było palić papierosy w knajpach. Wszędzie było siwo od dymu, śmierdziało strasznie, a wdychanie tego syfu niszczyło organizm. To wszystko męczyło, ale cel był określony i nie chciałem się zatrzymać.

Paweł Pawlak opowiadał, że przed debiutem w UFC rozwalił rękę na bramce i później walczył z kontuzją.

- Dlatego tydzień przed walką rezygnowałem z pracy. Nie chciałem ryzykować. Na bramkach zdarzały się awantury, nie były często, ale były. Po alkoholu ludziom włącza się nieśmiertelność.

W którym momencie poczułeś, że będziesz mógł utrzymać się ze sportu?

- Jak zdobyłem pas KSW. Wtedy przeprowadziłem się do Warszawy, żeby mieć lepsze warunki do treningu. Prowadziłem seminaria i indywidualne treningi. Wystarczało na życie i nie musiałem już stać na bramce ani pracować.

To prawda, że w pierwszej walce w MMA przestrzeliłeś limit wagowy? To było jeszcze w czasach przed KSW.

- Nie zmieściłem się w limicie wagowym, bo nikt mi nie powiedział, ile mam ważyć. Ważyłem dwa kilogramy więcej czy jakoś tak. Były jakieś zawirowania z wagą i ustaliliśmy, że jak będzie remis w walce, to wygrywa mój rywal, bo był lżejszy. Ta gala to była amatorka. Jeśli dobrze pamiętam zorganizowano ją w dyskotece. Organizatorzy nie zwrócili kosztów podróży, sam płaciłem też za hotel. Za walkę dostałem 500 złotych, więc finansowo byłem w plecy. Na dodatek przekręcili mnie na wyniku. Nawet nie pamiętam nazwy tej federacji. Pamiętam, że walkę wieczoru miał Mamed Chalidow. Już wtedy ludzie mówili, że to kozak.

Drugą walkę zawodową w MMA stoczyłem już w KSW. Dostałem telefon od Doroty, mojej obecnej partnerki życiowej, która od razu przypomniała mi, żebym wziął fakturę za paliwo. Byłem zaskoczony, że oddadzą mi pieniądze za przejazd.

Jak trafiłeś do KSW?

- Miałem dużo startów amatorskich, jeździliśmy na zawody, z których zawsze przywoziłem medale. W środowisku wszyscy się znali lub chociaż kojarzyli. Chyba Piotr Bagiński spytał, czy chcę walczyć w KSW. Wiedziałem, co to jest KSW, ale Martina Lewandowskiego i Macieja Kawulskiego w ogóle nie kojarzyłem. Pierwszą umowę podpisaliśmy, jak wygrałem turniej KSW. Wynagrodzenie negocjowałem z Maćkiem przez telefon. W pięć minut wszystko ustaliliśmy. Te stawki były śmieszne, już nie pamiętam dokładnie, ale to było 500 czy 1000 złotych za walkę.

KSW sporo zawdzięczasz. Nie mówimy tylko o stronie sportowej, ale również prywatnej. Tam poznałeś wspomnianą Dorotę - jak to się stało, że zostaliście parą? Za często dzwoniła i przypominała o tej fakturze za paliwo?

- No wiecie, jedna, druga gala. Dorota była wtedy szefową backstage'u w KSW. Jej pracy nie było widać w telewizji, ale to była bardzo odpowiedzialna robota. Podczas gal nasze drogi się przecinały. Przełom nastąpił na gali w Dąbrowie Górniczej. Już wcześniej dobrze nam się rozmawiało, ale wtedy na after party spytałem Jurasa [Łukasza Jurkowskiego, innego zawodnika KSW - red.], czy mogę się pobawić z jego siostrą. Dał zielone światło i wziąłem sprawy w swoje ręce.

Wtedy już dobrze znałeś się z Jurasem?

- Kojarzyliśmy się jako zawodnicy, ale nie byliśmy kumplami.

W którym momencie Dorota została twoją menedżerką?

- Już w czasach KSW dużo mi pomagała. Razem dopinaliśmy pierwsze umowy sponsorskie. Ona też się tego uczyła. Razem byliśmy świadomi, że UFC jest topem i że chcemy się tam dostać. Kiedyś poleciałem z Danielem Omielańczukiem na galę UFC i zobaczyłem na żywo, jak to wygląda. Wszystko było wow. To była gigantyczna różnica względem KSW.

Potraficie z Dorotą oddzielić życie prywatne od życia zawodowego?

- Na co dzień wszystko dobrze działa, czasami praca przenika się z życiem, ale nawet tego nie zauważamy. Po prostu to się dzieje. Na miesiąc przed walką jest trochę inaczej, wtedy staramy się to rozdzielać. W tym czasie Dorota ma trzy razy więcej roboty, a ja już jestem sfokusowany na walce, na treningu, na zbijaniu wagi, więc to jest taki moment, że zaczynamy żyć troszeczkę jak lokatorzy, a nie jak para. Po walce znowu jest miłość i wszystko wraca ze zdwojoną siłą.

Jak myślisz, trudno jest Dorocie być partnerką zawodnika sportów walki?

- Najlepiej jakbyście ją o to spytali. Na pewno są takie momenty, że ją denerwuję. I to bardzo, szczególnie przed walkami. Czasami mamy siebie dość, jak każdy. Wtedy Dorota jedzie na kilka dni z koleżankami w góry, czy ja gdzieś pojadę. To jest normalne, zdrowe. Czasami taki rozbrat jest potrzebny.

Co zmieniła w tobie Dorota?

- Nie będę wchodził w szczegóły. Po prostu oszlifowała diament.

Rozwiń trochę, bo brzmi tajemniczo.

- Na pewno wniosła bardziej profesjonalne podejście do różnych pozasportowych rzeczy, w tym do biznesu.

Kiedy dostałeś od niej największe wsparcie?

- Wygrywaliśmy razem i przegrywaliśmy razem. Jak przytrafiły się porażki i byłem blisko wykopania z UFC, to wtedy Dorota musiała się wykazać zmysłem menedżerskim. Dzwoniła, przekonywała i argumentowała, że zasługuję na jeszcze jedną szansę. Poza tym była ze mną, wspierała. Dorota bardzo dużo rzeczy wynegocjowała w UFC. Mam wrażenie, że ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ona jest mocna w tym świecie. A jest bardzo mocna.

Jak szedłeś z KSW do UFC, to nie było obsypania złotem od razu. Oni płacili naszym czołowym zawodnikom przyziemne stawki.

- Za pierwszą walkę w UFC zarobiłem trochę więcej niż za ostatnią walkę w KSW. W USA byłem nieznany, nikogo nie interesowało, że byłem mistrzem KSW. Chciałem walczyć, wygrywać i być najlepszy na świecie. Zawsze powtarzałem, że jak będą dobre walki, to będzie duży hajs. Patrzyłem przyszłościowo, wszystko zależało ode mnie. Postawiłem na jedną kartę, ale kasa była dla mnie drugorzędna. Chciałem się dostać do UFC, żeby spełnić swoje marzenie.

Gdy twoja przyszłość w UFC wisiała na włosku, to był najtrudniejszy moment w karierze?

- Tak, zdecydowanie. Przegrałem dwie walki z rzędu, mogłem wylecieć z UFC. A w portfelu było parę złotych i kredyt na głowie. Przetrwaliśmy to z Dorotą. To była największa próba. Pamiętam, że ktoś, chyba na Instagramie, napisał mi, że jak miał ciężary w życiu, to kupił i przeczytał książkę "Obudź w sobie olbrzyma". Kupiłem, przeczytałem i też zadziałało.

I to niezłego olbrzyma w sobie obudziłeś. Takiego, który został mistrzem UFC. Jak wiele zmieniło się w twoim życiu po tym sukcesie?

- Wszystko się zmieniło. Nie zdawałem sobie sprawy, że to będzie aż tak wielkie. Długo to do mnie nie docierało. "Naklepałem gościa, dostanę za to pas i to byłoby na tyle". Tak sobie myślałem. Nie spodziewałem się, że chwilę po zdobyciu pasa zadzwoni prezydent z gratulacjami i że premier zaprosi mnie do siebie. Po walce telefon Doroty zwariował. Wszyscy coś ode mnie chcieli. Ja w tym czasie siedziałem w basenie i cieszyłem się życiem. Nie byłem przygotowany na to, co się wydarzy na lotnisku po powrocie do Polski.

Na lotnisku było dużo osób. Zainteresowanie mediów też było ogromne.

- Potem pojechałem do Cieszyna. Miało być spotkanie z kibicami na rynku. Myślałem, że przyjdzie najbliższa rodzina, paru znajomych i to wszystko. Nic z tych rzeczy. Na rynku było pełno ludzi, odpalili race, jak na jakimś meczu. Coś niesamowitego. Stałem tam ze cztery godziny i chyba z każdym cieszyniakiem zrobiłem zdjęcie.

Dzisiaj jak jesteś w Cieszynie, to możesz normalnie funkcjonować, czy ludzie cię zaczepiają na ulicy?

- Każdy ma już ze mną zdjęcie, więc jest w miarę spokojnie, haha. Nigdy nie jest bardzo spokojnie, ale nie muszę zakładać okularów i naciągać kaptura na głowę, gdy idę ulicą.

A w USA jak to wygląda?

- Stany są gigantyczne, ale w sumie nie ma dnia, żebym z kimś na ulicy nie przybił piątki. Po którejś walce byliśmy w Nowym Jorku. Stałem z przyjacielem Sebastianem w ciemnej uliczce i paliliśmy cygaro zwycięstwa. Taką mamy tradycję po wygranych walkach. Jaramy to cygaro i idzie jakiś chłop z telefonem. Minął nas, ale zatrzymał się i odwrócił. Mówi: „Ku***, właśnie słucham wywiadu z tobą, a ty tu stoisz i jarasz cygaro". Oczywiście zrobiliśmy sobie zdjęcie.

Masz też zdjęcie z Melem Gibsonem.

- Jak byłem gościem na gali, chyba w Las Vegas, to spotkałem go na trybunach. Podszedłem i spytałem, czy możemy fotkę sobie zrobić. Gibson zgodził się, zrobiliśmy zdjęcie, a po chwili spytał, czy teraz ja mogę zrobić fotę z jego synem, bo syn jest moim fanem. Nie ukrywam, byłem zaskoczony.

Innym razem, jak walczyłem w Las Vegas z Lukiem Rockholdem, to okazało się, że w hali była cała drużyna Los Angeles Lakers. I później sobie piątki przybijaliśmy w kuluarach.

Kiedyś wrzuciłeś na swoje media społecznościowe zdjęcie z Lechem Wałęsą. I chyba tego pożałowałeś?

- Zrobiłem zdjęcie z prezydentem i z godzinę się zastanawiałem, czy wrzucić je na sociale. Niech się dzieje - pomyślałem i wrzuciłem. Czułem, że może wyjść z tego gównoburza, ale nie spodziewałem się, że aż taka. Co tam się działo. Tysiące komentarzy, szok. Pisali do mnie, później kłócili się między sobą. Jedno zdjęcie a tyle zamieszania.

Cztery lata temu na świecie pojawił się mały Jan. Jak syn zmienił twoje życie?

- Wszystko się zmieniło. Wiedziałem, że się zmieni, ale na początku nie byłem na to gotowy. Nie będę ściemniał, pierwsze pół roku było dla mnie ciężkie. Byłem jakby na rauszu. Nie wiedziałem, co się dzieje. Ale potem wszystko sobie poukładałem i zaczęło być coraz lepiej.

Narodziny syna zbiegły się z przygotowaniami do bardzo ważnej walki z Israelem Adesanyą. To była pierwsza obrona mistrzowskiego pasa UFC.

- Janek był malutki, dopiero, co się urodził. Razem z Dorotą wstawałem w nocy do niego, bo chciałem w tym uczestniczyć i przeżyć to wszystko. Ze dwa tygodnie tak wstawałem. Byłem niewyspany, na jednym treningu byłem, na drugim nie, a ważna walka się zbliżała. Jakieś stare urazy zaczęły się odzywać. Powiedziałem Dorocie, że albo tę walkę przełożymy, albo ją odwołamy, bo inaczej pojadę tylko po pieniądze, bo nie byłem w stanie się przygotować.

- Biorę na barki małego, a ty normalnie szykuj się do walki - odpowiedziała Dorota. Potrzebowałem z tydzień, żeby odespać i później ruszyłem z normalnymi przygotowaniami.

Wyprowadziłeś się z domu?

- Nie, ale spałem w innym pokoju, bo chodziło głównie o to, żeby przespać noc. Miałem też godzinę dla siebie między treningami, żeby drzemkę złapać, bo ta regeneracja dla zawodnika jest ważna. Dorota udźwignęła wtedy więcej niż ja. Wygrałem z Adesanyą, ale Dorota wygrała wtedy ze trzy walki.

Co teraz najbardziej lubisz robić z synem?

- Wszystko uwielbiam, spacery, plac zabaw. Jak on ma uśmiech na twarzy, to ja też się cieszę. Niedawno zabrałem go na judo i od razu mu się spodobało. Chodzi na zajęcia, ale judoki nie chce zakładać. W tym czasie też jestem na sali i robię coś swojego. Oprócz tego gramy trochę w gry, ale też czytamy książki. Już mu Tolkiena przeczytałem.

Twoja przygoda ze sportami walki też zaczęła się od judo.

- W szkole podstawowej było jakieś przedstawienie, potrzebne były kimona. Mama pożyczyła te kimona z sekcji judo, później poszedłem z nią je oddać. Jak zobaczyłem trening judo, to chciałem już tam zostać. Ja tej historii dokładnie nie pamiętam, ale tak mi ją przedstawili rodzice. Wszyscy chłopcy z mojego osiedla jarali się sztukami walki, bo każdy oglądał Bruce'a Lee. Każdy chciał być jak on. Już wtedy tłukliśmy się za garażami.

A twoje podejście do sportów walki zmieniło się, jak syn się urodził?

- Nie, nic się nie zmieniło, bo to jest moja pasja i praca. Ale jak byłem w górach i były złe warunki pogodowe, to doszedłem do pewnego momentu i zawróciłem. Zacząłem kalkulować: nie mam raków, nie mam sprzętu, a tu śnieg, lód, wiatr. Gdybym nie był ojcem, to pewnie poszedłbym dalej. Może też autem wolniej jeżdżę. Ale podczas walk nie kalkuluję. Po prostu wchodzę do klatki i robię swoje.

Masz wizerunek fajnego, normalnego gościa. Znaleźliśmy w internecie taki komentarz: "Od takiego gościa dostać wp***ol to zaszczyt."

- To zapraszam, haha. Lubię spokój w życiu, ale jak ktoś mnie zdenerwuje, to też potrafię pokazać inne oblicze.

Masz jakieś nałogi? Alkoholu raczej nie pijesz, więc szukamy, gdzie indziej.

- Ze dwa tygodnie po walce jest zwykle chill out. Wtedy wypiję browar i zjem trochę syfu. Zawsze mówię, że to są dwa tygodnie, ale tak naprawdę to trwa tydzień, bo później już zaczynam się źle czuć sam ze sobą. Wtedy wracam do normalnych nawyków żywieniowych. Pamiętajcie, że w okresie przygotowawczym do walki przez 2-3 miesiące jest rygor, więc po walce musi być trochę rozpusty.

Był taki moment, że chciałeś wejść na jeszcze wyższy poziom i zmieniłeś podejście do diety. Skończyło się to słabo.

- To było z siedem lat temu. Postanowiłem, że dołączę do przygotowań profesjonalną dietę, choć nigdy nie jadłem jakoś specjalnie źle. Wiedziałem, co się sprawdza, część rzeczy miałem ogarniętych metodą prób i błędów. Chciałem być silniejszy, szybszy i zaczęła się przygoda z dietą. To był błąd, dobrze, że w porę się obudziliśmy.

Co się wtedy stało?

- Zacząłem się strasznie szybko męczyć, byłem słaby. Organizm się zbuntował i nie wychodziły mi treningi. Miało to też przełożenie na głowę, bo pojawiła się niepewność. Wkręcałem sobie, że mam jakieś choroby: HIV, a może raka. Nie wiedziałem, co się dzieje. Po dwóch minutach treningu odcinało mnie, nie miałem siły się ruszyć. Jedyny efekt tej diety, którą trzymałem bardzo rygorystycznie, był wizualny. Dobrze wyglądałem, ale co z tego, skoro wygląd nie bije.

Pamiętam, że to był piątek, byłem załamany po treningu. Wyszedłem z sali, rzuciłem rękawicami i w spoconych gaciach poszedłem do domu. Trener Piotr Jeleniewski zadzwonił do mnie i powiedział: - Idź gdzieś w weekend, nażryj się jak świnia porządnego żarcia, wypij do tego ze dwa browary.

Tak zrobiłem. Cały weekend jadłem, co chciałem. Golonka, schabowe, frytki. W poniedziałek zrobiłem zaje****y trening. "K***a, znaleźliśmy przyczynę" - ucieszyłem się i od razu odstawiłem tę dietę.

Co to była za dieta?

- Już nawet nie pamiętam szczegółów, na pewno bez glutenu, bez słodyczy. Przy tej diecie miałem słabe wyniki krwi, wszystko poniżej normy. Budziłem się rano i musiałem łykać garść witamin.

Później wszystko wróciło do normy. Wyszło, że bez schabowego nie dawałem rady. Każdy mi mówił: jedz wołowinę, wołowina najlepsza! Ale dużo lepiej czuję się na treningu po wieprzowinie. Dietetyk mi mówił: "Mam tu wykres, według którego lepiej będzie po wołowinie." W dupie miałem jego wykres. Skoro lepiej czułem się po wieprzowinie, to ją jadłem. Nie jestem specjalistą od żywienia. Po prostu znam swój organizm.

Gdy miałeś kryzys mentalny, to zacząłeś współpracę z Darią Albers. To też był strzał w dziesiątkę.

- Współpracę z Darią powinienem rozpocząć przed walką z Gloverem Teixeirą, ale zacząłem dopiero po niej. Gdy już straciłem pas mistrza UFC. Przed walką z Teixeirą zaczęła mi się jakaś burza w głowie. Trudno to opisać. Zabrakło głodu walki, wiary w siebie. Zrobiło się niefajnie. Może to był przesyt, może zabrakło jakiegoś balansu, jakiejś nowej energii, czegokolwiek. Podchodziłem do treningu, jakbym tyrał w firmie, do której wchodzisz na osiem godzin, odbijasz kartę i robisz wszystko automatycznie. Potem wracasz do domu. Tak zacząłem trenować i źle się to skończyło. Musiałem na nowo odnaleźć ogień i pasję.

Nikt w teamie nie zauważył, że coś jest nie tak?

- Wydaje mi się, że wszyscy to widzieli, ale nikt tego nie powiedział. Każdy liczył, że może odpalę się w trakcie walki. Wyszło jak wyszło. Teraz ustaliliśmy, że od razu mówimy o takich rzeczach. Trzeba ze sobą gadać.

Wydaje nam się, że zaczynając pracę z trenerką mentalną, trochę otworzyłeś oczy innym zawodnikom. Nawet jeśli inni pracowali z psychologiem, to o tym głośno nie mówili. Ty się nie kryłeś.

- Czyli zrobiłem dobrą robotę. Ja tego tak nie odczułem. Po prostu zacząłem naszą współpracę z myślą, że albo to zadziała, albo już nic nie zadziała i będę musiał zakończyć karierę. Zadziałało, więc za to bardzo dziękuję Darii. Włożyliśmy w to dużo pracy. Widywaliśmy się codziennie, przed i po treningu. Rozmawialiśmy też cały czas podczas trzytygodniowego obozu przed walką. Daria powiedziała, że to, co ze mną zrobiła w ciągu sześciu tygodni, to z innymi robi w ciągu roku.

Obecnie już z Darią nie współpracujesz?

- Przygotowywałem się z nią do dwóch walk: z Aleksandarem Rakiciem i Magomiedem Ankalajewem. Potem to się naturalnie skończyło. Teraz czasami przetniemy się na galach, coś tam do siebie napiszemy. Już nie pracujemy, ale nie wykluczam, że wrócimy do tego w przyszłości.

Co ci teraz najbardziej pomaga, jak jesteś zmęczony psychicznie?

- Na mnie najlepiej działają góry. Przed każdą walką muszę być tydzień w górach. Ogólnie, jak mam czas wolny, to jadę w góry. Tam jesteś sam ze sobą, możesz przeanalizować i poukładać wszystko w głowie. Na dodatek masz superwidoki. Lubię też uciec w świat fantasy. Pograć na konsoli, czy poczytać książkę.

Informacje o waszych gażach w niektórych stanach są jawne. Widzieliśmy, że za jedną walkę dostałeś łącznie ponad 5,5 mln złotych, już z bonusami. Jesteś już ustawiony życiowo?

- Nie ma takich pieniędzy, których nie wydasz, szczególnie jak jesteś w Las Vegas, haha. A tak poważnie to na pewno musisz pomyśleć, co chcesz zrobić z pieniędzmi. Nie wiem, co by się wydarzyło, gdybym zarobił te pieniądze w wieku 25 lat. Może pomyślałbym, że jestem królem życia i wszystko bym stracił. Nie wiem. Teraz łatwiej było mi tym zarządzać.

Co robisz z pieniędzmi?

- Staram się zabezpieczyć życie swoje i rodziny. Porobiłem jakieś inwestycje, m.in w nieruchomości, ale nie lubię o tym gadać.

Wielu ludzi chciało się podczepić po ten sukces? Albo doradzało ci, co zrobić z kasą?

- Było trochę poklepywaczy, ale bez przesady. Nie byłem dwudziestoparoletnim chłopakiem, któremu można opowiadać różne bajki i składać obietnice bez pokrycia. Poza tym mam Dorotę, która nad wszystkim czuwa.

Najczęściej walczyłeś w Las Vegas. Długo siedziałeś w tamtejszych kasynach?

- Tylko dla zabawy, bo nigdy mnie to nie jarało. Zresztą fajnie powiedział mi pewien taksówkarz, jak pierwszy raz przyjechałem do Vegas. "Popatrz na to piękne, ogromne kasyno, a teraz spójrz, jak wygląda twój dom czy mieszkanie. Kasyno zawsze wygrywa". Więcej nie musiał mówić. Zrozumiałem przekaz.

Jak oceniasz z perspektywy skończonej czterdziestki swoje zdrowie? Dużo miałeś kontuzji, były zerwane więzadła w obu kolanach, niedawno przeszedłeś operację barków.

- Mam 41 lat, wszystko mnie boli. Jak się kiedyś obudzę i nic mnie nie będzie bolało, to znaczy, że nie żyję. Ten ból nie przeszkadza mi jednak w zrobieniu treningu. Niektóre rzeczy robię po swojemu. Jak chłopaki robią rozgrzewkę, to ja stoję z boku i robię swoją rozgrzewkę, bo muszę dogrzać inne rzeczy niż oni.

Czyli sporo zdrowia zabrał ci sport?

- Trudno powiedzieć. Czy chłop, który tyra na budowie, nie traci więcej zdrowia niż ja? Uważam, że sport dał mi bardzo dużo. Nie wahałbym się pokonać tej drogi jeszcze raz. Każdą kontuzję zawsze leczyłem do końca. Wiedziałem, że po walkach jest życie, że będę chciał pójść z dzieciakiem na rower, w góry, pobiegać, czy pograć w piłę. Nie ma sportu bez kontuzji, a kontuzje są horrorem dla zawodników.

Jesteś gotowy na zakończenie kariery?

- Mam świadomość, że to jest już blisko. Nie mam z tym problemu. Ale mam jeszcze do stoczenia kilka walk. Mam mnóstwo pasji, którym będę się poświęcał po zakończeniu kariery. Cały czas będę przy sporcie, cały czas będę przy walkach. Choć z drugiej strony nie mam pewności, jak zareaguję, siedząc dwa, trzy lata w domu bez walki.

No właśnie, zawodnicy sportów walki lubią wracać z emerytury. Tomasz Adamek zakończył karierę i wrócił. Do freaków. Jak się na to zapatrujesz?

- Szanuję sukcesy Tomka, ale nigdy nie byłem jego fanem. Niech sobie robi, co chce. Jest mi to obojętne. Jeśli chodzi o freaki, to jest popyt, jest podaż. Ja tego nie oglądam, to nie jest mój klimat. Obejrzałem jedną galę, bo kolega walczył, ale trochę obrażało to moje poczucie jakiejkolwiek estetyki. Lubię czasem śmieszne rzeczy pooglądać i głupoty, ale to nie jest mój klimat i tyle.

A mieliście ze świata freak figtów dużo telefonów? Oni chyba do wszystkich dzwonią.

- Do mnie nikt nie dzwonił. Ale myślę, że oni są świadomi, że mam kontrakt z UFC, który mi blokuje takie rzeczy z automatu. Przecież nie zerwę kontraktu z UFC, żeby iść do freaków.

We freakach podobno dużo płacą.

- Moje życie tak się układa, że nie muszę tam iść. Ale jak ktoś przyjdzie i powie, że wykłada 10 baniek, to wtedy w głowie jakieś zawahanie powstanie. Ale tyle nie dadzą.

Czujesz się legendą polskiego MMA?

- Trochę tak.

Trochę?

- Trochę bardzo. Jestem jedynym facetem z Polski, który zdobył pas UFC. Trochę jest za wcześnie na to, żebym delektował się i wspominał swoje dokonania. Przyjdzie na to czas. W domu mam tylko pas UFC, reszta statuetek jest u rodziców w domu. Mama od jakiegoś czasu prosi mnie, żebym już to zabrał, bo pewnie chciałaby coś zrobić w pokoju. Ostatnio wymyśliłem, że może warto byłoby zrobić jakąś gablotę w Cieszynie i tam to wszystko umieścić.

Po zakończeniu kariery wrócisz na stałe do Cieszyna?

- Zorganizowaliśmy w Cieszynie swoje gniazdko i coraz częściej jeździmy tam z rodziną. Nie wiem, czy życie po zakończeniu kariery nie będzie dla nas prostsze i łatwiejsze w Cieszynie, ale mamy jeszcze trochę czasu na podjęcie decyzji. Dopóki jestem zawodnikiem, to z Warszawy się nie ruszymy. Decyzję o ewentualnej przeprowadzce najlepiej byłoby podjąć, zanim syn pójdzie do szkoły.

Więcej o: