Polskiego medalistę olimpijskiego dopadł prokurator. Kazali mu oddać koszulę. "Rarytas"

Łukasz Jachimiak
Franciszek Gąsienica Groń zdobył pierwszy dla Polski medal zimowych igrzysk olimpijskich: brąz w kombinacji norweskiej. A w kraju czekał na niego prokurator. Za białą koszulę! - Dziadek musiał zapłacić karę - mówi Tomasz Pochwała, wnuk nieżyjącego już bohatera.

Na początek igrzysk olimpijskich Pekin 2022 przypominamy tekst o pierwszym w historii polskim medalu zimowych igrzysk. To odświeżona wersja artykułu z 2021 roku.

Zobacz wideo Horngacher rozpętał prawdziwą wojnę tuż przed IO. "Perfidne zbliżenia"

Siedem złotych, siedem srebrnych i osiem brązowych. W sumie 22 medale. Tylko tyle polscy sportowcy wywalczyli na zimowych igrzyskach olimpijskich w całej, prawie stuletniej historii. A na ten wynik pracujemy przede wszystkim teraz, w XXI wieku. Gdy w 2002 roku dumny dziadek Franciszek Gąsienica Groń żegnał wnuka Tomasza Pochwałę wyruszającego na igrzyska w Salt Lake City, Polska miała w dorobku zaledwie cztery medale.

Wujek się postawił

Tego pierwszego mogło nie być, tak samo jak mogło nie być pierwszego złotego. W 1972 roku Wojciech Fortuna wygrał olimpijski konkurs skoków w Sapporo, a gdyby nie wstawił się za nim trener, to 19-latek nie znalazłby się w olimpijskiej kadrze. Z Gąsienicą Groniem było identycznie. "Wujek" Orlewicz, czyli trener Marian Woyna Orlewicz, powiedział działaczom, że zrezygnuje z pracy i nie pojedzie do Cortiny d'Ampezzo, jeśli wbrew jego decyzji na igrzyska nie zostanie wysłany zawodnik, który dopiero od dwóch lat trenuje dwubój.

Najmniej doświadczony kadrowicz dostał zgodę na wyjazd, ale do Szwajcarii, na przedolimpijski test. I dopiero kiedy wygrał te zawody, szefowie naszej olimpijskiej ekipy zrozumieli, że muszą szybko załatwiać dla niego włoską wizę.

Grał z Ernestem Pohlem, pływał i strzelał

- Dziadek mógł nie jechać na igrzyska również dlatego, że po prostu mógł wybrać inny sport. Wiele razy opowiadał mi, jak lubił pływać czy grać w piłkę. W pływaniu zdobył nawet medal mistrzostw Polski. A jako piłkarz grał w jednej drużynie z Ernestem Pohlem - opowiada Pochwała.

Z Polem Gąsienica-Groń grał w drugoligowym GWKS-ie Łódź. Jeszcze w 1952 roku byli partnerami z ofensywy. Wcześniej uprawiał m.in. pływanie, tenis stołowy, strzelectwo, narciarstwo zjazdowe i biegowe. - Jak słuchałem opowieści dziadka o sporcie, to zawsze żałowałem, że nie urodziłem się w tamtych latach. Sport jest już tak skomercjalizowany, jest tak mocna specjalizacja, że romantyczne podejście i próbowanie różnych dyscyplin jest niemożliwe. Przygody z różnymi sportami zazdrościłem dziadkowi równie mocno, co olimpijskiego medalu - mówi Pochwała.

"Rozpacz, łzy leją mi się po policzkach. Kończy się pierwsza seria skoków, a ja jestem ostatni"

A w ten medal wierzył chyba tylko "Wujek" Orlewicz. Od pierwszych igrzysk - w 1924 roku w Chamonix - na podium wszystkich sześciu kolejnych igrzysk w kombinacji norweskiej stawali wyłącznie Skandynawowie. W Cortinie d'Ampezzo Gąsienica Groń wskoczył i wbiegł między pięciu Skandynawów - wygrał Norweg Sverre Stenersen przed Szwedem Bengtem Erikssonem, a za Gąsienicą uplasowali się Paavo Korhonen z Finlandii oraz Arne Barhaugen i Tormod Knutsen z Norwegii. Sukces wielki, ale Polak był w takiej w formie, że mógł pokonać całe to znakomite towarzystwo.

- Najpierw były skoki, moja silna broń. Podczas każdego treningu byłem na olimpijskiej skoczni lepszy od wszystkich swoich konkurentów. Od rana otaczał mnie tłum ludzi. "Franek trzymaj się, Franek musisz, pamiętaj...". Byłem strasznie zdenerwowany. Na stadionie tłumek wokół mnie powiększył się o hokeistów. Kochani chłopcy, oni też wierzyli we mnie. Startowałem z 32 numerem. Wreszcie zapowiedź: "Groń Gonszenica, Polonia". Byłem tak naładowany energią, czułem się tak, jakbym miał wygrać te skoki - opowiadał Wojciechowi Szatkowskiemu z Muzeum Tatrzańskiego.

- Napaliłem się na ten skok - mówi dalej o swojej pierwszej próbie, z upadkiem. Dwie kolejne musiał już wykonać ostrożniej, nie miał marginesu błędu (najgorszej z trzech serii nie zaliczano do noty). - Rozpacz, łzy leją mi się po policzkach, co za straszny pech. Byłem zdruzgotany, kompletnie załamany. Kończy się pierwsza seria skoków, a ja na tablicy wyników jestem ostatni. Nie ma już przy mnie tłumu wielbicieli. Przyszedł trener, kochany "Wujek Orlewicz", on jeden nie stracił we mnie wiary. Nie rugał, nie dawał żadnych rad, zagadywał mnie o Zakopanem. W dwóch następnych seriach skoków musiałem być bardzo ostrożny. Skaczę więc z rezerwą, ale pewnie - 72,5 i 74 m, ostatecznie zajmuję dziewiąte miejsce - opowiadał dalej Gąsienica.

"Narty całe - biegnę dalej". Medal wyliczyli mu Rosjanie

Z tego dziewiątego miejsca Polak przesunął się na trzecie. Do srebrnego medalu zabrakło mu siedmiu sekund. I szacował, że co najmniej tyle, a raczej nawet więcej, stracił na trasie 15-kilometrowego biegu. Przez upadek rywala. - Na dwa kilometry przed metą dopadam świetnego Włocha Pruckera. Jest doskonale. Za chwilę sytuacja staje się tragiczna, bo Włoch nagle przewraca się na stromym zjeździe. Jestem za nim tuż tuż i dosłownie w ostatniej sekundzie jakimś cudem go wymijam i wpadam w głęboki śnieg obok trasy. Podnoszę się - narty całe - biegnę dalej, mijam Włocha, wpadam na metę - opowiadał Gąsienica.

- Tam była źle przygotowana trasa. Dziadek wiele razy do tego wracał. Mówił: "Leciałem jak najszybciej i tylko się bałem, żeby gdzieś nie wpaść w jakąś zaspę. No i w końcu wpadłem". Ale długo się nie przejmował. Pozbierał się, dobiegł do mety, a tam trenerzy i dziennikarze ze Związku Radzieckiego przekazali mu, że według ich wyliczeń będzie miał brązowy medal - mówi nam Pochwała. - To kolejna rzecz dziś nie do zrozumienia. Jak można skończyć olimpijski start i nie wiedzieć, które miejsce się zajęło? Dziadek dopiero po dwóch godzinach dostał oficjalne potwierdzenie, że zdobył medal - dodaje były skoczek.

Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl

Wieczne pióro, western i talon

A po medalu były nagrody. Pierwsza: do medalu wręczonego w przerwie hokejowego meczu Stany Zjednocznone - Związek Radziecki Włosi dołączyli wieczne pióro. Druga: wyjście z kolegami i trenerami do kina, na western. Wreszcie trzecia, chyba najważniejsza: w kraju czekał talon na zakup motoru. - Wuefemki. Podobno dziadek był wtedy jedynym posiadaczem motocykla w całej wsi - śmieje się Pochwała.

Motor medalista sobie kupił, a zapłacić musiał za koszulę. - Krótko po powrocie z Włoch Gąsienicę odwiedził prokurator. - Ja sławę ojczyźnie przyniosłem, a ten prokurator nic sobie nie robi, tylko pyta: gdzie jest biała koszula? - opowiadał pan Franciszek 20 lat temu w "Gazecie Wyborczej". - A ona mi naprawdę gdzieś wtedy zginęła. Nylonowa była, rarytas na tamte czasy nie do zdobycia. Bank PKO się wykosztował i każdemu z olimpijczyków garnitur kupił, ale zabrał wszystko po powrocie. Każą oddać koszulę, straszą sądem, a tłumaczenia, że zginęła, tym z PKO nie wystarczają. I za tę nylonową koszulę sąd mnie wtedy ukarał grzywną - mówił dalej.

- Nie pamiętam, ile dziadek musiał zapłacić. Ale wiem, że musiał też oddać numer startowy z igrzysk. Nie pozwolono mu, żeby sobie zachował taką pamiątkę. Przykra była też sytuacja z medalem, gdy po latach został wypożyczony na jakąś wystawę. Rok trwało, zanim został zwrócony. Teraz już babcia nikomu go nie da. Jest dla niej za cenny. Przypomina jej o dziadku - mówi Pochwała.

Śpiączka. "Leczenie byłoby lepsze, gdyby się dziadek zapisał do partii"

Nam ten medal przypomina początki. Romantyczne, ale trudne. Pod wieloma względami tak bardzo odstające od dzisiejszego sportu. Również pozytywnie odstające. - Dziadek zawsze mówił, że jak jechał na igrzyska, to miał w kraju 40 dobrych rywali trenujących kombinację norweską. A dziś polskich zawodników możemy policzyć na palcach jednej ręki - mówi Pochwała. - Nikomu się w dwubój nie chce inwestować. Dla klubów jest za drogi, bo zawodników trzeba wyposażyć w dwa komplety sprzętu: do skoków i do biegów. Dla rodziców to też za drogie. A i sami zawodnicy marzą o byciu skoczkami, bo w kombinacji nie mają się na kim wzorować. Dziadka mogą poznać tylko z tekstów o nim - Pochwała zmierza w stronę puenty.

Franciszek Gąsienica Groń żył 83 lata. Po igrzyskach w Cortinie startował jeszcze przez osiem lat. Wielkich sukcesów już nie osiągnął. - Mówił, że dużo stracił przez wypadek na Wielkiej Krokwi - wspomina jego wnuk. To się stało w marcu 1957 roku. Wstrząs mózgu, złamany mostek i obojczyk, uszkodzenie kręgosłupa, trzy dni w śpiączce: sytuacja wyglądała bardzo poważnie. - Leczenie nie było najlepsze. Dziadek twierdził, że gdyby był w partii, lepiej by o niego zadbali. Ale on do partii nie chciał się zapisać. Trochę pomogło, że należał do milicyjnego klubu, do Wisły-Gwardii Zakopane. Dzięki temu trochę się nim zajęli. Ale nie na tyle, żeby wrócił do pełnej sprawności i do formy.

Więcej o: