Walka o poprawę bezpieczeństwa trwa w Formule 1 od lat 70. Przerywanie wyścigów z powodu deszczu, wypuszczanie na tor samochodu bezpieczeństwa, kontrowersyjne decyzje sędziowskie - choć wszystko to źle wpływa na odbiór widowiska, to poprawa bezpieczeństwa na torze były dla organizatorów wyścigów absolutnym priorytetem.
W tym sezonie Formuły 1 podjęto jednak decyzji i dopuszczono do wielu niebezpiecznych sytuacji, które ten obraz rujnują. Biorąc pod uwagę dramatyczny wypadek Romaina Grosjeana na początku wyścigu o GP Bahrajnu, nadrzędnym zadaniem władz powinno być niedopuszczenie do kolejnych incydentów.
Tymczasem w końcówce tego samego wyścigu, po awarii w bolidzie Sergio Pereza, przez tor przebiegł jeden z porządkowych.
- Tam jest pieprzony facet przebiegający przez tor... To najodważniejszy facet, jakiego kiedykolwiek widziałem - krzyczał przez radio kierowca McLarena Lando Norris. - To ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałem. On nie spojrzał ani w lewo, ani w prawo, zanim przebiegł przez tor. Tam były podwójne żółte flagi. Zwolniłem wystarczająco, więc nie było zbyt dużego ryzyka w tym momencie, ale ten facet nie był zbyt widoczny. Widzę cały czas niebo, a on był ubrany na czarno albo ciemno niebiesko. Nie łatwo było go zauważyć, ale dostrzegłem jego gaśnicę. To był szalony moment - powiedział w rozmowach z dziennikarzami, już po wyścigu.
O tym, jak niebezpieczne są takie zdarzenia, Formuła 1 przekonała się już w przeszłości. W 1977 r., na torze Kyalami, dwóch porządkowych przebiegało przez tor na prostej startowej. Hans-Joachim Stuck, jadący bezpośrednio przed Tomem Prycem zdołał ich ominąć, jednak Walijczyk nie miał szans ich dostrzec i wpadł w jednego z nich. Został uderzony w głowę gaśnicą, niesioną przez porządkowego, i zginął na miejscu. Z kolei obrażenia porządkowego były tak rozległe, że jego nazwisko ustalono dopiero wówczas, gdy wszyscy porządkowi zostali zebrani po wyścigu. Wtedy okazało się, że brakuje tylko 19-letniego Jansena Van Vuurena.
Incydent w Bahrajnie nie był jedynym, który w tym sezonie przytrafił się na torze Formuły 1. A na dobrą sprawę - nigdy przytrafić się nie powinien.
We wrześniu na torze Mugello doszło do wielkiego karambolu po restarcie wyścigu. - Co to, k..., było?! Co za chaos, niebywałe! Dlaczego ci z przodu nam to zrobili? Chcą nas zabić? - krzyczał wówczas Romain Grosjean, który zdołał uniknąć uderzenia w rywali.
Do jeszcze bardziej niebezpiecznego zdarzenia doszło w trakcie listopadowego Grand Prix na Imoli. George Russell rozbił swój bolid podczas jazdy za samochodem bezpieczeństwa. Na torze trwało sprzątanie części z toru, aby przygotować go do wznowienia rywalizacji, gdy sędziowie pozwolili dublowanym kierowcom odzyskać stracone okrążenie. Lance Stroll nie miał pojęcia, że za zakrętem na torze wciąż znajdują się porządkowi. I choć ostatecznie do nie doszło do dramatu - Kanadyjczyk zdołał zwolnić i ich ominąć - natychmiast pojawiły się wątpliwości dotyczące procedur bezpieczeństwa.
Na tym jednak nie koniec fatalnych decyzji sędziów. Podczas kwalifikacji przed GP Turcji, które odbywały się na mokrym torze, w trakcie jazdy zatrzymał się Nicholas Latifi z zespołu Williamsa. W czasie krótkiej przerwy między segmentami kwalifikacji trwało sprzątanie bolidu. Michael Masi, dyrektor wyścigowy, podjął jednak decyzję o rozpoczęciu kolejnego segmentu, choć na torze nadal znajdował się dźwig. Jego decyzja wywołała ogromne poruszenie, przypominając śmierć Julesa Bianchiego, który zmarł wskutek uderzenia właśnie w podobnych okolicznościach.
Tym bardziej szokuje, że FIA i dyrektor wyścigu wciąż pozwalają na tak rażące zaniedbania. Biorąc pod uwagę, jak wiele na przestrzeni ostatnich 40 lat zmieniło się w kwestiach bezpieczeństwa, wydawało się, że nigdy na tory Formuły 1 nie powrócą już momenty, w których ludzkie życie znowu znajdzie się w tak poważnym niebezpieczeństwie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że F1 sama prosi się o tragedię, której w bardzo łatwy sposób można by zapobiec.