Ruuda poznałyśmy w czasach jego gry dla Manchesteru United. Grał tam za starych dobrych lat wraz z Becksem, Scholesem i Giggsem (ok... ci dwaj ostatni grają w Manchesterze od zawsze i zawsze grać będą). W czerwonej koszulce Ruud siał postrach wśród defensywy przeciwników, strzelając łącznie 150 bramek w 5 sezonach na Old Trafford. Przydomek "van Nistelgool" nie wziął się w końcu znikąd.
Jedna z nas była tak święcie przekonana o nieomylności i wielkości Ruuda, że zrodziło się w jej głowie przekonanie, że Ruud NIGDY nie zmarnował karnego. Potem przez kilka dni wychodziła z szoku, kiedy ta teza okazała się nieprawdą, a Ruud na jej oczach nie trafił z jedenastki.
Z północy Anglii Holender przeniósł się do Madrytu, gdzie już w pierwszym sezonie został królem strzelców i zdobył z Realem mistrzostwo kraju. Dalej jednak nie było już tak różowo... przyszedł czas kontuzji, a jedna z nich zmusiła Holendra do blisko rocznej przerwy w grze. Po powrocie Ruud błysnął, ale na krótko, bo zaraz znów nabawił się urazu.
I tak powoli rozpoczął się schyłek wielkiego Ruuda, który wyniósł się z Hiszpanii po czterech sezonach, by na rok zasilić Hamburg SV, a następnie Malagę, w której zakończył właśnie karierę w momencie gdy klub zapewnił sobie udział w eliminacjach Ligi Mistrzów.
źródło: sport.pl
W reprezentacji Holandii Ruud strzelił 35 goli w 70 meczach, ale już od pewnego czasu wiadomym było, że nie ma szans na wyjazd na tegoroczne Euro.
Jedna z nas nigdy nie uważała Ruuda za wyjątkowe ciacho, odstraszona jego wyjątkowo wąską i pociągłą twarzą. To nie wpływa jednak w najmniejszym stopniu na nasz szacunek i uznanie dla Holendra.
I tak, Ciacha chylą czoła i żegnają z lekką nutą sentymentu jednego z większych bohaterów naszego (sportowego) dzieciństwa.