Tak upadał raj siatkarskiej potęgi. Był Puchar Europy, jest pleśń, brud i brak perspektyw

Jakub Balcerski
Turyn jeszcze 40 lat temu był miastem potęgi z Pucharem Europy i tytułami mistrzów Włoch w dorobku. Szybko z samego szczytu spadł jednak do statusu upadłego siatkarskiego raju. Obecnie tutejsze kluby nie grają wyżej niż w trzeciej lidze, a organizacją finału Ligi Mistrzów, w którym Zaksa Kędzierzyn-Koźle zagra przeciwko Jastrzębskiemu Węglowi, miasto tylko przykrywa swój poważny problem.

W latach 80. Turyn był siatkarską potęgą Włoch - cztery razy zdobył mistrzostwo kraju, a do tego Puchar Europy i Puchar Zdobywców Pucharów. To dzięki jego siatkarzom i trenerowi reprezentacja zdobyła swój pierwszy medal w historii startów na igrzyskach olimpijskich. Kluby miały wsparcie sponsorów, pieniędzy i utalentowanych zawodników nie brakowało, więc nic nie zapowiadało, żeby przez kolejne lata mógł to wszystko stracić.

43 lata później upadek Turynu w siatkarskim świecie jest niewyobrażalny. Choć miasto organizuje wielkie imprezy - niedawno mistrzostwa świata, a teraz finał Ligi Mistrzów z udziałem dwóch polskich drużyn, to wygląda to tak, jakby działacze oszukiwali samych siebie, że siatkówka ma się tu dobrze. A w rzeczywistości tutejsze kluby walczą co najwyżej na trzecim poziomie rozgrywek u kobiet i czwartym u mężczyzn, a środowisko narzeka na warunki, w jakich trenują zawodnicy. Niektóre hale nie mają nic wspólnego z profesjonalnym sportem. Nie ma też perspektyw na to, że sytuacja szybko się odmieni, a Turyn wróci na szczyt, choćby tylko we Włoszech.

Zobacz wideo Fornal o finale LM: Fajnie będzie pokazać, że polska siatkówka stoi na wysokim poziomie

Był Puchar Europy przed Juventusem i wielkie zwycięstwa. Teraz w Turynie w siatkówkę gra się co najwyżej w trzeciej lidze

- To było najważniejszy etap mojej trenerskiej kariery - mówi Sport.pl o sukcesach osiąganych z Klippanem Turyn Silvano Prandi, którego nazywa się tu "Proffesore". To trener, który, choć ma już 75 lat, wciąż prowadzi siatkarskie drużyny na najwyższym poziomie - obecnie Chaumont we Francji, ale spośród kilkudziesięciu lat pracy za najcenniejsze uznał te spędzone w Turynie. To zresztą niemalże jego dom, bo wychował się w oddalonym stąd o 100 kilometrów Cuneo, a w stolicy Piemontu spędził ważną część życia.

Prandi poprowadził Klippan do zdobycia czterech scudetto, serii 51 zwycięstw z rzędu i wielkiego, do tej pory niepojawiającego się nawet w marzeniach działaczy sukcesu w Europie. W końcu w 1980 roku klub z Turynu jako pierwszy przedstawiciel krajów Zachodu wywalczył Puchar Europy po wygranej w finale z Cervena hviezdą Bratysława. Do dziś włoscy dziennikarze przypominają, że dokonał tego wcześniej niż piłkarze Juventusu. Dwa lata później przegrał jeszcze w finale z CSKA Moskwa, a w 1984 dołożył do tego zdobycie Pucharu Zdobywców Pucharów.

Na osiągnięciach samego klubu się jednak nie skończyło. Te miały wyraźny wpływ na całą włoską siatkówkę. Silvano Prandi poprowadził męską kadrę, która w 1984 roku dała Włochom pierwszy medal na igrzyskach zdobyty przez siatkarzy. W Los Angeles lepsi byli jedynie Amerykanie i Brazylijczycy, a w meczu o trzecie miejsce ograli Kanadyjczyków. W reprezentacji grało wówczas sześciu zawodników z Turynu: Franco Bertoli, Giancarlo Dametto, Guido De Luigi, Gianni Lanfranco, Piero Rebaudengo i Fabius Vullo. Przez pełny okres największych sukcesów klub mógł się cieszyć aż dziewięcioma siatkarzami w narodowych barwach.

- Bardzo pomagało nam wsparcie Klippanu i Robe di Kappa - wskazuje Silvano Prandi. Pewnie bez pieniędzy przekazywanych przez odpowiednio producenta części samochodowych i markę ubrań sukcesów klubu z Turynu by nie było. To dzięki ich wsparciu zrobił się tu siatkarski raj. Gdy wyniki zaczęły być jednak słabsze, sponsorzy się wycofywali, a sytuacja pogorszyła do tego stopnia, że władzom klubu łatwiej było oddać miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej dla klubu z Cuneo. Ten później stał się kolejnym ważnym miejscem na mapie siatkarskich Włoch, zwłaszcza gdy dołączył do niego trener Prandi, ale turyński zespół powoli upadał. Nigdy nie wrócił już do Serie A i był degradowany jeszcze raz, w 2001 roku, gdy oddawał licencję dla Volley Piacenza. Obecnie działa w dwóch częściach - tradycje jego pierwszej nazwy kontynuuje uniwersytecki CUS Torino stworzony głównie, żeby szkolić młodych zawodników, a Pallavolo Torino to projekt odbudowy drużyny na bazie jej dotychczasowych struktur, choć zespół obecnie gra na poziomie Serie B2, czyli piątej ligi.

"Nasze hale są nieadekwatne do sportu na wysokim poziomie. Funkcjonują na limitach bezpieczeństwa"

To, jak szybko turyńska siatkówka spadła ze szczytu Europy na niemal samo dno włoskiej siatkówki jest trudne do zrozumienia. Najwyżej - na trzecim poziomie rozgrywek, Serie B1, u kobiet i czwartym poziomie, nazywanym Serie B, u mężczyzn - jest drużyna Volley Parella. W obszarze turyńskiej prowincji, 50 kilometrów od Turynu, jest jeszcze Chieri i Unionvolley Pinerolo - drużyny, które grają w ekstraklasie kobiet z Polkami, odpowiednio Olivią Różański i Martyną Grajber, w składzie. Skupmy się jednak na samym Turynie.

- W moim klubie mamy 400 członków od sześcioletnich dzieci do profesjonalnych zawodników. Nie mamy jednak wielkich możliwości, bo w Turynie, pojawia się wiele różnych utrudnień w tworzeniu i utrzymywaniu zespołów na wysokim poziomie, a już tym bardziej z rozpoznawalnością w skali kraju, czy nawet poza Włochami - mówi Sport.pl dyrektor sportowy i trener w Volley San Paolo, turyńskim klubie rywalizującym obecnie w piątej lidze, Paolo Lopiccolo.

- Jest wiele przyczyn takiego stanu tutejszej siatkówki. Jednym z nich jest zatrudnienie i fakt, że w Turynie obecnie uprawia się inne, o wiele bardziej popularne sporty. Przede wszystkim piłkę nożną, która ma tu wielkie tradycje i to nic dziwnego, że dominuje wśród młodych. Jednocześnie mamy bardzo ograniczone struktury szkolne, w których można zacząć przygodę z siatkówką. Nasze hale są nieadekwatne do sportu na wysokim poziomie. Funkcjonują na limitach bezpieczeństwa, a i tak są bardzo drogie w utrzymaniu - wskazuje szkoleniowiec. Bo obiektów w Turynie i na jego obrzeżach faktycznie nie brakuje, ale wystarczy poczytać opinie na temat tych sal w Google, żeby dowiedzieć się, że w wielu z nich dominuje pleśń, brak kanalizacji, brud i dzieciom, a także amatorskim zawodnikom coraz trudniej o motywację, żeby do nich wracać.

- Kiedyś sporą siłą siatkarskiego Turynu było pozyskiwanie sponsorów, ale teraz jest ich coraz mniej i coraz trudniej ich namówić. Nie pojawiają się także dofinansowania pozwalające bardziej zaangażować się rodzicom. To wszystko prowadzi do tego, że nie jesteśmy w stanie przeskoczyć pewnego poziomu, choć pracujemy tak samo ciężko jak reszta kraju - zauważa Lopiccolo. Szansą był jedynie szykowany w latach 2007-2011 projekt MA.GI.A tworzony przez trenera Mauro Berruto, Gino Primasso i prezesa Pallavolo Torino, Andrea Tellini. Ten ostatni odszedł jednak z klubu i całe przedsięwzięcie, choć plany były ambitne, upadło.

Finał Ligi Mistrzów znów zatuszuje problemy. Przyszłość? "Nie widzę wielkich możliwości"

W ostatnich latach wielkiej siatkówki w Turynie mimo wszystko nie brakuje. W 2018 roku Polacy zagrali tu cztery ostatnie mecze mistrzostw świata, które zakończyli zdobyciem złota. Teraz organizuje się tu Finał Ligi Mistrzów, a wcześniej miasto zaprosiło do siebie na mecze Pucharu CEV drużynę siatkarek z Chieri. Zagrały tu trzy mecze i ostatecznie triumfowały w tych rozgrywkach.

To skutecznie maskuje problemy z lokalnymi drużynami, choć to działacze i politycy zaklinają w ten sposób turyńską rzeczywistość. A przecież powinni próbować ją zmieniać. I problemy likwidować, a nie je tuszować.

Co może się zmienić w najbliższej przyszłości? - Gdzieś głęboko w sercu mam nadzieję i życzę sobie, że sytuacja się zmieni i rozwinie się pozytywnie w następnych latach. Ale dopóki nie ma inicjatyw i odpowiedniego podejścia do tego sportu, raczej nic się nie poprawi. Nie widzę wielkich możliwości, które pozwoliłyby zespołom z Turynu znów walczyć w czołówce kraju, albo Europy - smutno podsumowuje Paolo Lopiccolo.

Więcej o: