Gdy Joan Laporta wygrał wybory na prezydenta Barcelony, zastał klub w katastrofalnym stanie. Długi przekroczyły miliard euro, zespół wymagał gruntownej przebudowy, budżet na utrzymanie pierwszej drużyny przekroczył wszelki dopuszczalne przez UEFA i ligę hiszpańską limity, a w dodatku przychody klubu z tzw. dnia meczowego miały zostać poważnie uszczuplone z powodu przebudowy Camp Nou. Aby ratować finanse klubu, nowy szef postanowił zastosować nowatorską metodę tzw. dźwigni finansowych. Zamiast zaciągania długów, co nie było możliwe w położeniu Barcelony, sprzedał jej przyszłe dochody za kilkadziesiąt procent ich wartości.
Manewr się powiódł. Liga hiszpańska nowy budżet klepnęła. Klub mógł kupić i zarejestrować nowych piłkarzy. Wydawałoby się, że najgorsze minęło.
Teraz jednak, po dwóch latach rządów Laporty, okazuje się, że historia się powtarza. Dług dalej przekracza miliard euro, zespół wymaga gruntownej przebudowy, budżet na utrzymanie zawodników nie mieści się w limitach, a przychody z dnia meczowego wciąż będą uszczuplone. Co prawda na Camp Nou zespół ma wrócić w listopadzie, ale wciąż do dyspozycji kibiców będzie tylko część miejsc na trybunach. Może być jeszcze gorzej, bo jedna z dźwigni finansowych może ostatecznie nie wypalić i zespół nie zarobi ok. 100 mln euro, które sobie założył w projektowanym budżecie. Co więcej, w przyszłym sezonie klub będzie musiał dzielić się przychodami z tytułu praw telewizyjnych z podmiotami, które zainwestowały w dźwignie finansowe.
Kolejnych lewarów Barcelona już nie może zastosować. Po posunięciach Laporty z lata 2022 r. liga podjęła decyzję, że stosowanie tego typu inżynierii finansowej zostanie ograniczone. W myśl nowych przepisów to, co robił Laporta, jest już nielegalne. Oczywiście prawo nie działa wstecz, więc Barcelona spokojnie może z tego "dobrodziejstwa" korzystać.
Podsumowując jednym epitetem sytuację finansową Barcelony u progu nowego sezonu, to jest ona fatalna. I tu przed klubem rysują się dwa rozwiązania. Oba drastyczne i nieodwracalne.
Pierwsze to wyprzedaż zawodników. Barcelona wciąż ma wielu wartościowych zawodników, których sprzedaż uratowałaby budżet klubu. Problem jednak w tym, że ci, których klub chciałby się pozbyć, nie chcą odchodzić. Frenkie de Jong, Raphinha czy Robert Lewandowski mają świadomość, że żaden europejski klub nie zapewni im pensji tak wysokiej jak obecnie Barcelona. I trudno mieć do nich pretensję, że chcąc wypełnić kontrakty, wyznają starożytną zasadę: pacta sunt servanda, znaną w Polsce w zbrutalizowanej wersji: widziały gały, co brały.
Drogę wyprzedaży zawodników polecił Barcelonie Javier Tebas, szef La Ligi. - Barcelona ma opcje, które jej liderzy mogą zastosować, jeśli chcą znaleźć ratunek. Mają dwóch czy trzech topowych zawodników, których mogą sprzedać. To rozwiązałoby większość problemów. Wtedy mogliby generować przychody, których nie generują odsetki od długów i mogliby płacić piłkarzom - powiedział Tebas na Financial Times Summit w marcu bieżącego roku.
W ostatnim zdaniu szefowi La Liga nie chodziło o to, że Barcelona nie płaci piłkarzom, ale o to, że liga narzuca jej mocno ograniczone limity. W przyszłym sezonie będzie on wynosił 270 mln euro, niemal dwa razy mniej niż wynoszą zobowiązania klubu wobec obecnych zawodników. Co więcej, Barcelona nie będzie mogła kupić żadnego nowego piłkarza, jeśli nie znajdzie ekstra przychodów. Właśnie ze sprzedaży największych gwiazd.
Tyle tylko, że to też droga donikąd. Barcelona, żeby generować dochody i spłacać długi, musi wygrywać, bo świat piłki jest tak skonstruowany, że to kolejne zwycięstwa generują kolejne przychody. Każdy mecz w Lidze Mistrzów to określone pieniądze, których nie da się zdobyć, przegrywając. Wyprzedaż zawodników mogłaby oznaczać dla Barcelony równię pochyłą. Owszem, budżet udałoby się zrównoważyć, ale czy w tym czasie nie odjechałaby Katalończykom europejska czołówka?
Bez dwóch zdań, żeby być wielkim klubem w Europie, trzeba wygrywać mecz za meczem w Lidze Mistrzów. Ostatecznie zawsze najwięcej kibiców mają zwycięskie drużyny.
Drugą opcją dostępną dla Barcelony jest prywatyzacja. Na razie klub jest stowarzyszeniem rządzonym przez swoich członków, których jest 150 tysięcy. Raz na cztery lata wybierają oni prezydenta, który w ich imieniu zarządza klubem. Jak na współczesne czasy, gdy dominują kluby prywatne, jest to struktura archaiczna, niemniej jednak kibice Barcelony są do niej bardzo przywiązani. Można powiedzieć, że jest to bardzo ważna część związanego z klubem etosu. Dla wielu kibiców sprzedaż klubu w ręce prywatne byłaby końcem świata, jaki znają. Owszem, tę drogę musiała przejść większość klubów w lidze hiszpańskiej, ale dzięki temu, że w Barcelonie cały czas władza była w rękach socios, mogła się czuć ona wyjątkowa.
Wygląda jednak na to, że nadchodzi koniec tej wyjątkowości. O sprzedaży części udziałów w klubie mówi się na razie półgębkiem i rzadko, ale to nie znaczy, że w tej kwestii nic się nie dzieje. - Jedynym rozwiązaniem finansowym dla Barcy jest sprzedaż części klubu - tak jak zrobił to Bayern Monachium. Musimy wziąć byka za rogi i w końcu rozwiązać problemy finansowe klubu - powiedział Jaume Roures w styczniu w hiszpańskim radiu. To bliski współpracownik prezydenta Barcelony i właściciel firmy Orpheus Media, która zaangażowała się w jedną z dźwigni finansowych Laporty.
Co więcej, według medialnych przecieków wierzyciele klubu naciskają na zarząd, aby ten przekształcił klub w spółkę i sprzedał część akcji. Nie wiadomo, w jakim stopniu te przecieki, są poważne. Biorąc jednak pod uwagę, że to jedyna opcja, która pozwoli Barcelonie "zjeść ciastko i mieć ciastko", wydaje się to bardzo realne.
Co prawda Laporta zarzekał się, że nigdy, ale to przenigdy nie sprywatyzuje Barcelony. Nie będzie to jednak pierwszy polityk, który szybko zapomni, co obiecywał.
Socios przeczuwają jednak, co wisi w powietrzu. Kataloński "Sport", który jest m.in. ich głosem, opublikował długi artykuł, w którym finansista i kandydat na nowego prezydenta Barcelony Marc Ciria przestrzega, że sprzedaż nawet 25 procent akcji klubu będzie miała fatalne skutki. Przede wszystkim mówi o tym, że sprzedaż udziałów w tak podbramkowej sytuacji nie daje szans na dobrą wycenę Barcelony. - Kiedy jesteś w słabej pozycji, osoba, z którą negocjujesz, również o tym wie – twierdzi Ciria i daje przykład, że sprzedaż klubu w prywatne ręce bardzo rzadko przynosi dobre skutki. - Możemy mówić o Milanie, który w ciągu ostatnich 20 lat przeszedł przez trzech różnych właścicieli, Manchesterze United, który nie radzi sobie w Europie i gdzie inwestorzy przede wszystkim wypłacają sobie dywidend i zwiększają zadłużenia klubu, lub o przypadkach bliższych domu, takich jak Valencia i Mallorca.
Ciria straszy też, że nawet mały pakiet akcji klubu oddany w prywatne ręce, pozbawi socios wpływu na zarząd. - Ktokolwiek wejdzie, będzie domagał się kontroli nad klubem, ponieważ celem jest uzyskanie korzyści finansowych i wypłaty dywidendy z dochodów, które klub otrzymuje. Chociaż większość udziałów należy do członków klubu, faktyczna kontrola nad klubem, przede wszystkim pod względem finansowym, będzie należeć do tego nowego partnera.
Zdaniem Cirii lepszym rozwiązaniem jest wyprzedaż zawodników i innych aktywów klubu.
Nie można jednak wykluczyć jeszcze innego rozwiązania, które na Barcelonę może spaść jak grom z jasnego nieba. Taką historię już w Hiszpanii przerabiano niejednokrotnie. Tak było w Realu Oviedo, czy Valencii. W tym ostatnim klubie w 2014 r. hiszpański bank Bankia wymusił prywatyzację. Na początku roku bankierzy odrzucili plan refinansowania długu klubu i zapowiedzieli poszukiwania nowego inwestora dla drużyny. Zarząd Valencii stanął przed groźbą przejęcia klubu przez wierzycieli, więc postanowił działać i sam znalazł inwestora. 70 procent udziałów w klubie przejął singapurski biznesmen Peter Lim i rządzi klubem do dziś.
Czy Barcelonie grozi podobne rozwiązanie? Księga Przysłów głosi: "Ubogimi kieruje bogaty, sługą wierzyciela jest dłużnik". I jest w tym wiele prawdy. Kibice Barcelony powinni się przygotować, że w pewnym momencie, ani oni, ani szefowie klubu nie będą mieli za wiele do gadania.
Komentarze (30)
Lewandowski w potrzasku. Barcelona ma tajny plan. Już nie ma odwrotu
Redaktorowi, widzę, nie tylko w temacie "rasy" zdarza się "popuszczać"... Najlepszym łacińskim odpowiednikiem "widziały gały, co brały" nie jest "pacta sunt servanda" ("umów należy dotrzymywać"), a "caveat emptor" ("niech kupujący się strzeże"). Tak, jak w artykule o OJu autora bardziej interesuje jedno "kontrowersyjne" zjawisko niż kontekst, w którym się wydarzyło, tak tutaj potrzeba "zabłyśnięcia" przerasta potencjał intelektualny. Lepszym polskim odpowiednikiem byłoby "czy się stoi, czy się leży". Może było trochę za blisko korytka? ;)
(To samo zresztą dotyczy wpisywania Lewandowskiego na listę "gwiazd na sprzedaż" - ile niby miałaby Barcelona zarobić na piłkarzu, który na początku przyszłego sezonu będzie miał już 36 lat? XD)